Czarnych koni żal

Najwięcej statuetek otrzymała „Grawitacja” Cuaróna, film, który skutecznie odrywa nas od Ziemi. Publiczność na gali też wydawała się od niej oderwana.

03.03.2014

Czyta się kilka minut

Gwiazdy na gali Oscarów, zdjęcie zrobione przez Bradleya Coopera i zamieszczone na twitterze przez prowadzącą galę Ellen DeGeneres (obydwoje na pierwszym planie pośrodku) / Fot. Ellen Degeneres / AP / EAST NEWS
Gwiazdy na gali Oscarów, zdjęcie zrobione przez Bradleya Coopera i zamieszczone na twitterze przez prowadzącą galę Ellen DeGeneres (obydwoje na pierwszym planie pośrodku) / Fot. Ellen Degeneres / AP / EAST NEWS

Niech na całym świecie wojna, przedstawienie musi trwać” – chciałoby się sparafrazować polskiego wieszcza do spółki z Freddiem Mercurym. Tegoroczne Oscary przebiegały bowiem w atmosferze prawie niezmąconej doniesieniami z dalekiej Ukrainy. Publika bawiła się świetnie, tańczyła na widowni, wrzucała fotki na Twittera i zajadała się pizzą, a tymczasem w Rosji anulowano transmisję z Teatru Dolby w obawie przed odwołaniami do krymskiej inwazji.

Tak oto 86. gala rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej raz jeszcze pozbawiła złudzeń co do swojego charakteru. Podsumowanie roku w amerykańskim przemyśle filmowym to bowiem przede wszystkim wielki konkurs piękności, czyli wypadkowa dość konserwatywnych gustów, gra interesów, miara skuteczności machiny promocyjnej, podróż sentymentalna i przede wszystkim – wielkie igrzyska, które mają podbijać zainteresowanie i nakręcać koniunkturę na kolejny rok.


HISTORIA I FANTASTYKA


Zwyciężył film, który poprawiając morale członków Akademii, próbuje udowodnić, iż masową wyobraźnią rządzą dziś tytuły robione nie tylko z myślą o wpływach z biletów. Od początku było wiadomo, że „Zniewolony”, czyli ekranizacja autobiografii Solomona Northupa, Afroamerykanina sprzedanego w 1841 r. do niewoli, jest skazany na sukces. Że to film niejako uszyty na miarę – w zgodzie z polityczną poprawnością i obecną amerykańską prezydenturą, z myślą o wieloletnich filmowych zaniedbaniach w tym temacie. Steve McQueen nakręcił film z wyraźną misją: zdecydował się opowiedzieć o problemie od środka, z perspektywy człowieka zniewolonego, upatrując w niewolniczym wyzysku jeden z grzechów założycielskich amerykańskiej potęgi gospodarczej. Owa misyjność wiązała się z koniecznością dotarcia do jak najszerszej widowni, dlatego „Zniewolony” musiał stać się filmem stosunkowo bezpiecznym.

I choć McQueen celebruje w nim okrucieństwo oprawców, upokorzenie ofiar, uwikłanie jednych i drugich w system oparty na zdegenerowanej antropologicznej wykładni, nie jest w tym aż tak drapieżny, jak choćby Abdellatif Kechiche w „Czarnej Wenus”. Twórca „Wstydu” starannie wygładza wszelkie kanty, jedynie w poszczególnych scenach czy ujęciach dając upust autorskim ciągotom czy odważnej wyobraźni wizualnej. Taki kompromis najwyraźniej mu się opłacał – McQueen przeszedł właśnie do historii kina jako pierwszy czarnoskóry reżyser, którego film nagrodzono najważniejszym Oscarem.

Drugim zwycięzcą, choć poniekąd i wielkim przegranym, okazała się nagrodzona aż siedmioma statuetkami „Grawitacja” Alfonso Cuaróna – cudowna filmowa hybryda, łącząca widowisko, wykorzystujące twórczo najnowsze technologie, z minimalistyczną poezją science fiction. „Film przełamuje trend, który od dziesięcioleci panował w kinowej fantastyce. Filmowcy, kiedyś zafascynowani podbojem kosmosu, w latach 80. znudzili się nieskończoną przestrzenią. Nie było już lotów na Księżyc, nie było wielkich wyzwań. Fantastyka zamiast do gwiazd, zaczęła zaglądać do wnętrza” – pisał w „Tygodniku” Wojciech Brzeziński przy okazji polskiej premiery. Pochodzący z Meksyku reżyser stworzył bowiem dzieło gęste od metafor, które z jednej strony ogrywa egzystencjalne banały w stylu „jesteśmy sami we wszechświecie”, a jednocześnie skutecznie odrywa nas od Ziemi, od naszej antropocentrycznej pychy, ślepej wiary w technologiczną wszechmoc.

Kosmiczna odyseja Cuaróna ma co prawda swoje mielizny: przystojna pani inżynier NASA (Sandra Bullock), z którą dryfujemy w nieskończonej, zimnej przestrzeni, zostaje wyposażona w psychologiczną protezę, mającą uzasadnić wybór jej życiowej drogi; całość zaś wyraźnie skręca w kierunku kina przygodowego, w którym liczy się przede wszystkim walka z czasem oraz fizyczne przetrwanie. Szkoda jednak, że to nie „Grawitacja” zgarnęła statuetkę dla najlepszego filmu roku. Jeśliby szukać w minionym sezonie tytułu pozwalającego z optymizmem popatrzeć w przyszłość kina, to był nim właśnie film Cuaróna, nagrodzony za reżyserię, zdjęcia, montaż, muzykę i większość tak zwanych kategorii technicznych.

Innym ciekawym przykładem kina fantastycznego, poszerzającego swoją formułę, by powiedzieć coś ważnego o współczesnym człowieku, była uhonorowana za scenariusz oryginalny „Ona” Spike Jonze’a, której bohater zakochiwał się w obdarzonym kobiecym głosem systemie operacyjnym – jeszcze jedno studium samotności.


FAJERWERKI I NIEWYPAŁY


Hurtowe nagrodzenie „Grawitacji” spowodowało w ostatecznym rozdaniu wiele zaskakujących ominięć, zwłaszcza w odniesieniu do tegorocznych „czarnych koni”, które w większości poniosły sromotną klęskę. Najbardziej żal „American Hustle”, w którym David O. Russell robi ironiczny ukłon w stronę późnych lat 70., ówczesnych klimatów, mód, jak i kina epoki disco – „Gorączki sobotniej nocy” czy wczesnego Scorsese. Opowiada zwariowaną historię pary kanciarzy, którzy zostają wciągnięci we współpracę z FBI, żeby skompromitować pewnego nowojorskiego polityka (echa głośnej operacji „Abscam”).

Twórca „Poradnika pozytywnego myślenia” tym razem działa z jeszcze większą brawurą, pakuje swoich bohaterów w coraz większe tarapaty i coraz bardziej kompromitujące sytuacje, chełpiąc się przy tym brokatową sztucznością przedstawionego świata. Doborowy kwartet złożony z pary naciągaczy, neurotycznego agenta federalnego i jego rozhisteryzowanej żony tworzą sami aktorscy pupile Russella: Christian Bale i Amy Adams znani z „Fightera” oraz Bradley Cooper i Jennifer Lawrence z „Poradnika pozytywnego myślenia”. Każdemu z nich reżyser dał do ręki garść fajerwerków, które odpalają z bezbłędną precyzją, ale i sporą dawką radosnej improwizacji. Przed nami kolejne, obok „Wilka z Wall Street”, spojrzenie z ukosa na amerykański sen, obdarzone jednak dużo większym wdziękiem. „American Hustle” to przykład kina, które samo siebie nie bierze nazbyt serio, samo się sobą upaja, traktuje za to o jednej z największych obsesji naszych czasów: jak wymyślić siebie na nowo, jak być kimś całkiem innym, a zarazem przeżyć życie naprawdę.

Równie miażdżącej porażki doświadczył wspomniany „Wilk z Wall Street” – pewnie dlatego, że Scorsese, nigdy nie należący do pupili Akademii, po raz kolejny próbuje uwodzić moralną dwuznacznością. W sfilmowanej autobiografii giełdowego multimilionera Jordana Belforta twórca „Chłopców z ferajny” rozkręca spiralę orgiastycznej zabawy – czy jest w tym jednak bardziej cyniczny, czy krytyczny? O wszystkim rozstrzyga ostatecznie metraż filmu. Trzygodzinny maraton hedonizmu i serwowanych non stop filmowych atrakcji okazuje się bowiem tak wyczerpujący, że po wyjściu z kina zaczynamy doceniać poczciwą szarą codzienność z dala od Wall Street. Nawet po tym, jak w ostatniej scenie reżyser próbuje raz jeszcze zagrać nam na nosie, sugerując, że to właśnie ­naiwność takich jak my nieudaczników i desperatów nakręca fortuny wilków pokroju Belforta i jego ferajny.

Pamiętając o ubiegłorocznym zwycięzcy Oscarów, czyli „Operacji Argo” Bena Afflecka, i w tym roku można było spodziewać się triumfu wielkiej ideologii na ekranie. „Kapitan Phillips” Paula Greengrassa przepadł jednak z kretesem i ta przegrana nie wzbudziła raczej większych obiekcji. Pochodzący z Wielkiej Brytanii twórca „Krwawej niedzieli” na gruncie amerykańskim od lat próbuje sprzęgnąć swój polityczny temperament ze spektakularnym kinem akcji. Jednakże jego „Kapitan...”, podobnie jak wcześniejszy „Lot 93”, opowiadający o ataku z 11 września 2001 r., zdecydowanie więcej czerpie z „Ultimatum Bourne’a” niż z kina zaangażowanego, które staje po stronie słabszych i nie boi się sproblematyzowanego dyskursu wokół tematu terroryzmu. Opowiadając o starciu z somalijskimi piratami, Greengrass podjął taką próbę, chociażby „uczłowieczając” postać młodego somalijskiego herszta czy ironizując na temat amerykańskiej potęgi militarnej, pozostał jednak zbyt zachowawczy i zbyt podporządkowany regułom filmowego spektaklu. Zwyciężyła narracja heroiczna i postawa politycznie słuszna.

Niezauważona przeszła także „Nebraska” Alexandra Payne’a – mądre, kameralne kino przypominające „Prostą historię” Davida Lyncha. Czarno-białe zdjęcia Phedona Papamichaela nie są tu bynajmniej czczą stylizacją, sytuującą film w przysłowiowym wszędzie i nigdzie. Wręcz przeciwnie: Payne ma wyjątkowe poczucie miejsca i lokalnego kolorytu. Po raz kolejny wozi nas po drogach i bezdrożach amerykańskiej prowincji, a jednocześnie po manowcach zwyczajnego życia, które rzadko toczy się tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Dorosły syn zabiera schorowanego ojca w podróż z Montany do tytułowej Nebraski. Nie wierzy, że w mieście Lincoln czeka na ojca wygrane milion dolarów. Wie dobrze, że ulotki zapychające skrzynki pocztowe sprzedają marzenia, a jednak czuje, że winien jest ojcu tę wyprawę. I choć Payne ma skłonność do nazbyt obłych metafor (życie jako zmiana miejsca za kierownicą), „Nebraska” wygrywa wszędzie tam, gdzie operuje szczegółem i mikroskalą – jako tragikomiczna opowieść o naszych strasznych rodzinach, które mimo wszystko próbujemy kochać.


MĘSKIE NON-FICTION


Przy wzbudzających największe emocje nominacjach aktorskich zwyciężało na ogół aktorstwo „ofiarnicze”, wymagające od wykonawcy spektakularnych poświęceń, takich jak zrzucenie dla potrzeb roli kilkunastu kilogramów czy drastyczne oszpecenie twarzy. Pewnie dlatego aktorzy filmu „Witaj w klubie” Jeana-Marca Vallée: Matthew McConaughey i Jared Leto, pokonali takich wyczynowców, jak Leonardo DiCaprio czy Michael Fassbender. McConaughey gra tu autentyczną postać niejakiego Rona Woodroofa, chorego na AIDS robotnika z Dallas. Amerykańskie kino kocha takich bohaterów: „dobrych złych chłopców” wypowiadających wojnę skorumpowanemu establishmentowi. W tym przypadku mamy do czynienia z Agencją ds. Żywności i Leków (FDA), która w latach 80. XX w. prowadziła bardzo kontrowersyjną politykę dystrybucji medykamentów zwalczających HIV. Desperacka batalia pociąga za sobą gruntowną przemianę bohatera, który działając w środowisku zarażonych, zaczyna pozbywać się swoich homofobicznych uprzedzeń. Podobnym samograjem okazała się także rola Cate Blanchett w „Blue Jasmine” Woody’ego Allena, dystansująca takie oscarowe weteranki, jak nominowaną po raz osiemnasty (!) Meryl Streep czy typowaną po raz siódmy sędziwą Judi Dench.

Na obrzeżach Oscarowej gali również przeważały werdykty spodziewane i bezpieczne. Statuetkę dla najlepszego dokumentu otrzymał więc muzyczny „O krok od sławy” Morgana Neville’a, choć to „Scena zbrodni” Joshui Oppenheimera, porażająca psychodrama z udziałem indonezyjskich zbrodniarzy wojennych, jest najgoręcej dyskutowanym dokumentem ostatnich lat, stawiającym pytania nie tylko o naturę zła, ale i o sposoby jego przedstawiania. Nagroda dla „Wielkiego piękna” Paola Sorrentino w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego potwierdziła hollywoodzkie wyobrażenia o europejskim kinie artystycznym, choć niewykluczone, że w tym zwierciadle satyry oprawnym w kunsztowne ramy wielu spośród akademików po prostu odnalazło samych siebie.

Ciekawe, że aż sześć spośród dziewięciu tytułów nominowanych w tym roku do głównego Oscara powstało z inspiracji autentycznymi historiami, a pierwowzory głównych bohaterów „Tajemnicy Filomeny” Stephena Frearsa czy „Kapitana Phillipsa” pojawiły się nawet osobiście na widowni Dolby Theatre. Ta fascynacja tematyką non-fiction nie przełożyła się jednak na ogólny wydźwięk imprezy, trzymającej się z dala od bieżących wydarzeń. Trudno też zignorować fakt, iż dziewiątkę oscarowych faworytów stanowiły opowieści robione wyłącznie przez mężczyzn i w zdecydowanej większości opowiadające o mężczyznach (wyjątkami są „Tajemnica Filomeny” i „Grawitacja”). Jakby na przekór tej tendencji już po raz drugi galę poprowadziła rezolutna Ellen DeGeneres, gospodyni popularnego w USA talk show, znana z błyskotliwego poczucia humoru i wyrazistych poglądów, przy okazji zdeklarowana lesbijka. Swą niewymuszoną swobodą prezenterka poluzowała nieco oscarowe gorsety i muszki, ale nawet jej nie udało się przekłuć tęczowej bańki oddzielającej Hollywood od problemów realnego świata.


TEGOROCZNI ZWYCIĘZCY


NAJLEPSZY FILM:

„Zniewolony”, reż. Steve McQueen

NAJLEPSZY REŻYSER:

Alfonso Cuarón – „Grawitacja”

NAJLEPSZA AKTORKA:

Cate Blanchett – „Blue Jasmine”

NAJLEPSZY AKTOR:

Matthew McConaughey – „Witaj w klubie”

NAJLEPSZA AKTORKA DRUGOPLANOWA:

Lupita Nyong’o – „Zniewolony”

NAJLEPSZY AKTOR DRUGOPLANOWY:

Jared Leto – „Witaj w klubie”

NAJLEPSZY SCENARIUSZ ORYGINALNY:

Spike Jonze – „Ona”

NAJLEPSZY SCENARIUSZ ADAPTOWANY:

John Ridley – „Zniewolony. 12 Years a Slave”

NAJLEPSZY FILM OBCOJĘZYCZNY:

„Wielkie piękno”, reż. Paolo Sorrentino (Włochy)

MUZYKA:

Steven Price – „Grawitacja”

NAJLEPSZA PIOSENKA:

„Kraina lodu”, Kristen Anderson-Lopez,

Robert Lopez („Let It Go”)

ZDJĘCIA:

Emmanuel Lubezki – „Grawitacja”

EFEKTY SPECJALNE:

Timothy Webber, Chris Lawrence, David Shirk, Neil Corbould – „Grawitacja”

MONTAŻ:

Alfonso Cuarón, Mark Sanger – „Grawitacja”

DŹWIĘK:

Skip Lievsay, Niv Adiri, Christopher Benstead, Chris Munro – „Grawitacja”

MONTAŻ DŹWIĘKU:

Glenn Freemantle – „Grawitacja”

KOSTIUMY:

Catherine Martin – „Wielki Gatsby”

SCENOGRAFIA:

Catherine Martin, Beverley Dunn – „Wielki Gatsby”

CHARAKTERYZACJA:

Adruitha Lee, Robin Mathews – „Witaj w klubie”

DOKUMENT:

„O krok od sławy”, reż. Morgan Neville

ANIMACJA:

„Kraina lodu”, reż. Chris Buck, Jennifer Lee

FILM KRÓTKOMETRAŻOWY:

„Helium”, reż. Anders Walter

KRÓTKOMETRAŻOWA ANIMACJA:

„Mr. Hublot”, reż. Laurent Witz, Alexandre Espigares

KRÓTKOMETRAŻOWY DOKUMENT:

„The Lady in Number 6”, reż. Malcolm Clarke, Carl Freed

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2014