Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pieniądz... Choć nie figuruje na listach szkodliwych substancji psychoaktywnych, od zawsze wiadomo, że potrafi niebezpiecznie uzależniać. W najnowszym filmie Martina Scorsesego bohaterowie nigdy nie poczują choćby przedsmaku zaspokojenia – ani w coraz bardziej wymyślnym seksie, ani w coraz mocniejszych narkotykach, a już najmniej w pomnażaniu doczesnych dóbr, w budowaniu swego poczucia lepszości. Młodzi maklerzy z firmy „Stratton Oakmont”, żerując na naiwności swych klientów, spełniają swoje najdziksze marzenia. Za ich sukcesem stoi niejaki Jordan Belfort. To on wymyślił, jak na spekulacjach śmieciowymi akcjami wybić się na same szczyty Wall Street. Koniec lat 80. sprzyjał takim błyskotliwym karierom.
JAZDA NA KWASIE
Belfort w interpretacji Leonarda DiCaprio (po raz piąty u Scorsesego – zdaje się, że już na dobre zajął miejsce po Robercie De Niro) jest przede wszystkim genialnym showmanem, nakręcającym siebie i innych niczym maoryski wojownik w bojowym rytuale haka. Do perfekcji opanował tajniki tzw. kreatywnej księgowości. Do upadłego potrafi konsumować zarobione pieniądze w ramach „funduszu reprezentacyjnego”, którego i tak nie jest w stanie przejeść. Niczym robot zaprogramowany na zysk, tworzy wielomilionowe imperium, a swym hedonistycznym stylem życia zaraża wszystkich wokół, niezależnie od szczebla firmowej drabiny. Nie trzeba dodawać, że giełda to zdecydowanie męski interes – „orgiom testosteronu” nie będzie końca. Na samym początku filmu widzimy, jak młodzi barbarzyńcy w szelkach zabawiają się, rzucając do tarczy karłem. Najciekawsze dopiero przed nami.
Trzeba przyznać, że 70-letni Scorsese w dalszym ciągu bezbłędnie czuje kino. Jego film pulsuje dziką energią swego bohatera – jest niczym ostra jazda „na kwasie”. Jednocześnie trwająca trzy godziny opowieść rozsmakowuje się w detalach, celebruje pojedyncze epizody. Któż inny wpadłby na pomysł, by narkotykowy odlot zilustrować słynną arią „Cold Song” z opery „Król Artur” Henry’ego Purcella? Inna arcykomiczna scena, w której Jordan po kolejnym eksperymencie z narkotykami dostaje porażenia mózgu i pokurczony próbuje wpełznąć do swej limuzyny, by w takim stanie siąść za kierownicą i ostrzec wspólnika przed zainstalowanym podsłuchem, godna jest samego Tarantino do spółki z braćmi Coen. Po mistrzowsku rozgrywa także Scorsese spotkanie Jordana z funkcjonariuszem FBI, któremu makler składa korupcyjną propozycję – scena na luksusowym jachcie to wręcz mały moralitet, w którym ścierają się przeciwstawne siły. Jest tu i cyniczne kuszenie, i chwila moralnego wahania, triumf jednej ze stron, to znów drugiej, a wreszcie rozpaczliwa próba upokorzenia zwycięzcy.
GANGI NOWEGO JORKU
Gdyby nie fakt, że powstał na podstawie autentycznej historii Jordana Belforta przez niego samego spisanej, „Wilkowi z Wall Street” można by śmiało zarzucić brak fabularnej oryginalności. Już rzut oka na same tytuły w filmografii Scorsesego – „Kolor pieniędzy”, „Kasyno”, „Zakazane imperium” – wskazuje wyraźnie, wokół jakich problemów i wartości reżyser obsesyjnie krąży. Motyw spektakularnego wzlotu i sromotnego upadku bohatera przewija się w twórczości reżysera dość regularnie, co najmniej od czasu „Wściekłego byka” (1980). Jednak najbardziej „Wilk z Wall Street” kojarzy się z „Chłopcami z ferajny” (1990) – wypełnia go ten sam sowizdrzalski monolog zza kadru i podobnie gorączkowy rytm narracji, znaczonej muzycznymi przebojami z epoki. W krytyce pazernego kapitalizmu łatwo też dostrzec kolejny wariant kina gangsterskiego (scenariusz jest dziełem współtwórcy „Rodziny Soprano”), choć tym razem „gangi Nowego Jorku” buszują po Wall Street z końca ubiegłego wieku. „Żyjemy w kraju możliwości!” – w tym radosnym okrzyku bohatera kryje się kolejne rozczarowanie reżysera Ameryką, krajem ufundowanym na chciwości i przemocy.
Kiedy pada mimochodem hasło „Lehman Brothers”, nie mamy już wątpliwości, że film Scorsesego, choć osadzony w okresie wielkiej prosperity, rozmyślnie wpisuje się w ciąg współczesnych filmów „kryzysowych”, jak „Wall Street: Pieniądz nie śpi” Olivera Stone’a, „Chciwość” J.C. Chandora czy „Żądza bankiera” Costy-Gavrasa. Utrzymany w łotrzykowskiej tonacji, przebija pozostałe tytuły realizacyjnym rozmachem, wręcz upaja się nieprzyzwoitym luksusem, nurza się w obyczajowym zepsuciu. Scorsese, jak w żadnym dotychczasowym swoim filmie, wyłączył mechanizm autocenzury, przez cały czas trzymając widza na krawędzi ekscytacji i niesmaku.
***
Pod koniec „Wilka...” pojawia się nawet dyskretny cytat z... „Ziemi obiecanej”, kiedy to rozstępujący się tłum maklerów żegna ukłonami oddalającą się kamerę – niczym w hipnotycznej scenie z salonu łódzkiego fabrykanta Müllera, w którego rodzinę wżenił się Karol Borowiecki, inny kapitalistyczny „wilk”. Nic dziwnego: w lutym w nowojorskim Lincoln Centre Scorsese otworzy przygotowaną przez siebie prezentację najbardziej inspirujących arcydzieł polskiego kina, wśród których nie mogło zabraknąć adaptacji Reymonta. Następnie 21 odrestaurowanych filmów ruszy w tournée po USA i Kanadzie. Ot, mały polski wkład w dzieło amerykańskiego mistrza.
„WILK Z WALL STREET” – reż. Martin Scorsese, scen. Terence Winter na podst. książki Jordana Belforta, zdj. Rodrigo Prieto, wyst.: Leonardo DiCaprio, Matthew McConaughey, Margot Robbie, Jonah Hill, Jon Bernthal, Rob Reiner, Spike Jonze, Jean Dujardin i inni. Prod. USA 2013. W kinach od 3 stycznia 2014 r.