Ci ludzie. Rozmowa z Martyną Majok

MARTYNA MAJOK, dramatopisarka: Fascynuje mnie, ale i bardzo niepokoi, kiedy ktoś z publiczności uważa, że inny człowiek nie zasługuje na to, by go dostrzec i wysłuchać. Przecież opowieści pozwalają nam zostać dostrzeżonymi oraz dostrzegać innych.

01.10.2018

Czyta się kilka minut

Martyna Majok w National Press Club, Waszyngton, 2007 r. / ANDREW COUNCILL / NEWSCOM / PAP
Martyna Majok w National Press Club, Waszyngton, 2007 r. / ANDREW COUNCILL / NEWSCOM / PAP

KAMILA SŁAWIŃSKA: Jesteś pierwszą laureatką Pulitzera w kategorii Utwór sceniczny, która nie urodziła się w Stanach Zjednoczonych. Nawet Ciebie musiało to zaskoczyć!

MARTYNA MAJOK: (śmiech) Tego dnia miałam zasiadać w sądzie przysięgłych, ale przesunęłam to na inny termin. Zaraz po ogłoszeniu listy zwycięzców zadzwonił do mnie mój agent. Myślałam, że to jakiś żart. Nakrzyczałam na niego, bo uznałam, że jaja sobie robi. Dopiero kiedy zobaczyłam 12 nieprzeczytanych esemesów w moim telefonie, to do mnie dotarło. Oddzwoniłam do agenta, żeby przeprosić.

Nagrodzona sztuka „Cost of Living” powstała w szczególnie trudnym dla Ciebie momencie życia.

Zaczęłam ją pisać tego samego dnia, gdy wyrzucono mnie z pracy w knajpie, gdzie byłam kelnerką. Powiedzieli, że ukradłam sto dolarów. To nie była prawda. Może powinnam była ukraść, bo i tak mnie wywalili?... (śmiech) Na dworze właśnie zaczynała się burza śnieżna. Miałam pierwszy wolny sobotni wieczór od dłuższego czasu. Wtedy przyszedł mi do głowy monolog otwierający sztukę. Reszta zmaterializowała się w przeciągu tego samego roku.

Przeprowadziliśmy się z mężem do Nowego Jorku z New Haven rok wcześniej. Mieliśmy jakieś dwa tysiące dolarów na nas dwoje, co nie wystarczało, żeby się gdziekolwiek przeprowadzić, zapłacić czynsz za dwa miesiące i złożyć jeszcze depozyt. Wymyśliliśmy więc, że przez miesiąc czy dwa będziemy podnajmować lokal, dużo pracować i oszczędzać na własne mieszkanie.

Okazało się, że ciężko znaleźć robotę, która pozwoliłaby przeżyć. Przez większość pierwszego miesiąca obydwoje byliśmy bezrobotni, a te dwa tysiące dolarów rozeszło się nie wiadomo kiedy. Cały ten pierwszy rok w Nowym Jorku to była walka o przetrwanie. Mieszkaliśmy w 13 różnych miejscach, chyba we wszystkich możliwych dzielnicach. Przywykliśmy do życia całymi miesiącami z dobytkiem w dwóch walizkach. Ledwo wystarczało nam na czynsz...jeśli w ogóle znaleźliśmy miejsce, które pozwolono by nam wynająć. Bywało, że sypialiśmy na kanapach u kogoś. Wiele rzeczy nie wypaliło, bo właściciel się nie zgodził, ktoś wyjechał, ktoś zmienił zdanie, ktoś nie oddzwonił czy nie odpisał na maila. W jednym z mieszkań były pluskwy, więc spaliśmy w wannie, bo tylko tam nas nie dopadały...

„Cost of Living” jest dedykowane Pawłowi Majokowi. Domyślam się, że to twój ojciec.

Dziadek. Ojca nigdy nie poznałam.

Opowiedz mi o dziadku i o tym, jak się wychowywałaś.

Urodziłam się w 1985 r. Bytomiu. Wyemigrowałyśmy do USA razem z mamą, kiedy byłam jeszcze bardzo mała. Moja siostra przyrodnia, która przyszła na świat w Newark, była pierwszą osobą w naszej rodzinie urodzoną w Stanach. Dorastałyśmy w wielokulturowej okolicy w stanie New Jersey, tuż za rzeką od strony Nowego Jorku. Mama pracowała w fabrykach i sprzątała po domach. Ojczym pracował na budowie. Niemal wszyscy ludzie, z którymi się stykałyśmy, pochodzili z innego miasta czy kraju. Tak rozumiałam Amerykę: że to kraj, gdzie każdy skądś przyjechał.

Paweł Majok w Polsce był malarzem. Od czasu do czasu zamawiano u niego jakiś obraz albo fresk do kościoła. W ten sposób utrzymywał rodzinę. Nie był znanym malarzem, nie miał żadnych wystaw. To była niesamowicie ważna dla mnie osoba. Podziwiałam go, jako człowieka i jako artystę, który był w stanie utrzymać rodzinę i jeszcze robił to, co kochał!

Kiedy związek mamy z ojczymem się pokomplikował, dziadek i babcia przyjechali do Stanów na parę lat, żeby pomóc mamie. Dziadek poszedł do pracy w fabryce razem z mamą. Pracował do późna, a z samego rana malował albo ­rysował w swoim maleńkim piwnicznym ­mieszkaniu w New Jersey. Kiedy babcia zachorowała, musieli wrócić do Polski. Dziadek zmarł w 2012 r. Nie mogłam pojechać na pogrzeb. Zaczęłam pisać to, co potem wyewoluowało w „Cost of Living” niewiele ponad rok po jego śmierci. Ta sztuka narodziła się z żałoby po nim. Przez cały czas miałam nadzieję, że jego duch mi się jakoś ukaże. Że mnie odwiedzi. Tak bym chciała, żebyśmy mogli dzielić się nawzajem swoją twórczością. Napisałam tę sztukę dla niego.

Wśród bohaterów „Cost of Living” jest dwójka niepełnosprawnych aktorów. To sztuka o niepełnosprawności?

Nie miałam zamiaru pisać sztuki o niepełnosprawności. Doświadczenia i historia tych postaci mają znaczenie, ale to nie jest sztuka skupiona na takiej czy innej tożsamości. Dla mnie „Cost of Living” to dramat o podziałach klasowych, o potrzebach, o stracie, w której po prostu są dwie postacie, które mają niepełnosprawności. Jest o tym, jakie koszty ponosi się, potrzebując i kochając innych. I o tym, jakie to przynosi zyski, kiedy szuka się ucieczki w innych albo pozwala, by inni szukali jej w nas. Nie wydaje mi się, że to ja świadomie wybrałam ten temat, to raczej on wybrał mnie w szczególnie ciężkim momencie mojego życia. Czasem mi się zdarza, że dopiero po premierze – albo nawet po dwóch różnych inscenizacjach – dociera do mnie, co dana sztuka chce mi zakomunikować.

Dorastałaś w dwóch językach. Jak to wpłynęło na Twoje pisanie?

Czerpię inspirację od rodziny i ludzi, z którymi się wychowałam. Szczególnie od mamy i z jej opowieści o doświadczeniach z układaniem sobie życia w nowym kraju. Ona jest dla mnie największym źródłem pisarskiej inspiracji. Język, który innym może wydawać się niegramatyczny i „kulawy”, dla mnie jest piękny. Dla wielu rodzin, wśród których się wychowałam, angielski był drugim językiem. Większość rodziców w tych rodzinach, podobnie jak moja mama, nauczyła się angielskiego nie w szkole, ale w pracy i w codziennym życiu. Czasami sposób, w jaki ktoś taki postrzega świat, wydaje mi się bardziej wierny w bezpośrednim tłumaczeniu rzeczywistości, bardziej bezpośredni, bardziej poetycki niż nienaganna, „prawidłowa” angielszczyzna.

Bardzo wcześnie się nauczyłam, że jeśli chcę, żeby ludzie mnie słuchali – tak w życiu, jak w moim pisaniu – muszę ich rozśmieszyć. Myślę, że humor jest jednym z najlepszych dostępnych narzędzi, jeśli się chce rozbroić innych, otworzyć ich na doświadczenie życiowe, którego inaczej by nie zrozumieli – a może nawet czuliby opory przed zrozumieniem go. Nie mam zamiaru iść na kompromis w kwestii tego, o czym i o kim chcę pisać, kto i co jest dla mnie ważne – ale staram się, żeby sposób, w jaki to opisuję, był jak najbardziej przystępny i przyjazny, jednocześnie pozostając wiernym i uczciwym w opisie doświadczeń moich postaci. To oznacza, że nigdy nie próbuję być przymilna, nie rozwadniam i nie dosładzam doświadczeń moich bohaterów, nie próbuję ich nadmiernie tłumaczyć – jednocześnie próbując to zbalansować z podawaniem informacji, która dla wielu osób jest czymś nowym.

Pierwszym teatralnym przedstawieniem, jakie kiedykolwiek widziałam, był „Kabaret” w reżyserii Sama Mendesa; to miało ogromny wpływ na to, jak sama robię teatr. Oto musical rozgrywający się u progu II wojny światowej, który jest jednak prześmieszny, inteligentny, seksowny. I widz ma uczucie, że jest tu mile widziany.

Wydaje się, że urodziłaś się po to, żeby pisać sztuki teatralne, a jednak kiedyś przyznałaś się, że nienawidzisz pisać.

Nie lubię procesu pisania: nie lubię samotnego grzebania się w swoich demonach i nadawania im dramatycznej struktury. Ale uwielbiam być na próbach. Uwielbiam pracę z aktorami, zgłębianie treści sztuki, dokopywanie się do głębszej natury postaci, zgłębianie ludzkich myśli i zachowań – kocham robić coś wspólnie z innymi. To moje absolutnie ulubione środowisko.

Czy myślisz, że w dzisiejszych czasach teatr, czy w ogóle sztuka, może zmienić świat?

Myślę, że doświadczanie odmiennych i zróżnicowanych historii przyczynia się do wzbogacania sposobu, w jaki ludzie czują i myślą. Opowieści pozwalają nam zostać dostrzeżonymi oraz dostrzegać innych – to z kolei daje poczucie łączności i istotności. Opowieści mogą nas zaskoczyć i rozbroić. Co bynajmniej nie znaczy, że uważam praktykowanie czy oglądanie teatru za coś leczniczego.

Robienie teatru dostarcza mi nowych słów, nowych sposobów dobrania się do tego, co jest pod powierzchnią. Daje też dostęp do rzeczy i zjawisk, które są często dziwaczne i nieuchwytne dla języka.

Zastanawiasz się czasem, jak wyglądałoby Twoje życie, gdybyś nigdy nie wyjechała z Polski?

Często. Szczególnie w chwilach, kiedy w Ameryce sprawy nie mają się za dobrze na moim zawodowym i osobistym froncie (śmiech). Zastanawiam się, jaka by była ta inna wersja Martyny Majok. Co by robiła w życiu. Czy byłaby dramatopisarką? Szczególnie w okolicach świąt przychodzi mi to do głowy, bo cała moja rodzina jest w Polsce i nieczęsto się widujemy. Jak spędzałabym niedziele? Czy jako dorosła osoba wyjechałabym gdzie indziej? A jeśli urodziłabym się trochę później, to czy mama wyjechałaby, jak tylu innych, do Anglii, zamiast do Stanów? Ale moje doświadczenia uczyniły mnie tym, kim jestem: nie zmieniłabym tego. Jednak zastanawiam się nad tym. A potem zastanawiam się, dlaczego mnie to zastanawia; czy to, za czym tęsknię w tym zastanawianiu, to coś, co mogę osiągnąć tu i teraz jako człowiek, którym jestem, w kraju, w którym mieszkam.

Wracasz czasem do Polski?

Kiedy dorastałam, nie mogliśmy jeździć do Polski tak często, jak byśmy chcieli, z powodu braku pieniędzy. Chodziłam do sobotniej polskiej szkoły w New Jersey, niektórzy członkowie rodziny przyjeżdżali do Ameryki do pracy – latem często zdarzało się, że jakiś wujek, ciocia czy znajomy z Polski koczował u nas na kanapie, pracował na budowach albo przy sprzątaniu, żeby zawieźć pieniądze do domu. W okolicy, gdzie się wychowałam, masę było świeżych imigrantów z Polski. Ale nie było łatwo jeździć z wizytą.

Kiedy zostałam dramatopisarką, wszystko, co zarabiałam, szło na przetrwanie i na to, by mieć czas na czytanie, pisanie, chodzenie do teatru. Było parę lat, szczególnie zaraz po studiach, gdy było, k..., ciężko, ledwo trzymałam się na powierzchni. Mijały lata, kilku bardzo mi bliskich członków rodziny zmarło. Nie mogłam pojechać i być na pogrzebach. Wtedy w pewien sposób uświadomiłam sobie, że może stało się to świadomie, ale dokonałam wyboru – że raczej poświęcę się karierze, niż pojadę zobaczyć rodzinę. Strasznie mi z tym ciężko.

Gdy w 2015 r. dostałam stypendium Playwrights of New York Fellowship, pierwszym, co kupiłam, były bilety do Polski dla mnie, mamy i męża. Kiedy tam pojechałam, zobaczyłam, jak bardzo życie potoczyło się beze mnie. Na wiele rzeczy było już za późno. Rodzina wiedziała, kim jestem, pamiętali mnie i kochali, ale wiele kontaktów bezpowrotnie osłabło. Oddaliliśmy się od siebie. Kocham ich i chcę utrzymywać z nimi łączność. Ale czasu już się nie cofnie. Mam nadzieję, że teraz, kiedy moje sztuki zaczynają być wystawiane w Polsce, będę mogła jeździć tam częściej.

Wizyta na festiwalu Boska Komedia w Krakowie w 2016 r. była moim pierwszym „profesjonalnym” przyjazdem. Spędziliśmy czas głównie w Krakowie, gdzie odbywa się festiwal, ale udało się wyrwać do Bytomia, żeby zobaczyć się z rodziną. Nie będę kłamać: dziwacznie jest widzieć zmiany, jakie zaszły w moim rodzinnym mieście. Dziwacznie jest zobaczyć, że w Bytomiu jest H&M. To podobnie jak z obserwowaniem, jak opuszczone fabryki w Harrison i w Newark w New Jersey zamieniane są teraz na luksusowe apartamenty. Krajobraz mego dzieciństwa się zmienia.

Co Twoim zdaniem jest kwintesencją doświadczenia imigranta w Ameryce?

Imigrancka opowieść ma wiele wariantów, jak sama wiesz. Jak przyjeżdżasz, skąd, ile masz pieniędzy, ile wsparcia, kto przyjeżdża z tobą, kogo zostawiasz w starym kraju... Nie ma jednej historii. Ale te różne narracje mają wiele wspólnego. Zawsze się za to jakoś płaci, zawsze coś się poświęca, coś opuszcza. Myślę o wszystkich tych ludziach, wśród których się wychowałam, którzy opuścili swoje ojczyzny, by przenieść się do Ameryki, z przeróżnych powodów. Myślę o tym, z czego zrezygnowała moja matka – to zupełnie inna skala. W moich ostatnich kilku sztukach też się nad tym zastanawiam.

Powiedziałabym, że my wszyscy, w różnych momentach życia, staramy się zdefiniować i zbudować sobie dom, cokolwiek ostatecznie to oznacza. Nieustannie dążymy do tego, by jak najpełniej przeżyć życie i nieustannie przedefiniowujemy, co to znaczy. I negocjujemy sami ze sobą, co jesteśmy winni innym – tym, którzy są blisko, i tym, którzy są daleko. I zadajemy sobie pytanie, czy staramy się najlepiej, jak się da. Przynajmniej dla mnie to są najważniejsze pytania.

Postacie z Twoich sztuk to ludzie, o których współczesne Stany nieszczególnie dbają.

Przy okazji któregoś wystawienia „Queens” (sztukę wystawiono w nowojorskim Lincoln Center i w La Jolla Playhouse w Kalifornii), starsza para wyszła z przedstawienia głośno komentując: „Jak oni śmią tak dodawać człowieczeństwa tym ludziom!”.

Dobór słów w tym stwierdzeniu, wskazuje że ich głównym powodem do narzekania było to, jakie osoby umieszczam na scenie. „Ci ludzie”. A przecież staram się nie alienować mojej publiczności. Chcę, by wszyscy czuli się mile widziani. Ale piszę o ludziach z mego życia. O mojej rodzinie, przyjaciołach, o sobie. To tych ludzi umieszczam na scenie. Fascynuje mnie, ale i bardzo niepokoi, kiedy ktoś z publiczności uważa, że inny człowiek nie zasługuje na to, by go dostrzec i wysłuchać.

Z Twoich sztuk wynika, że nie ma już American Dream... Ale Ty sama wydajesz się dowodem na to, że on ciągle istnieje.

American Dream istnieje. Tyle że nie wszyscy mają do niego jednakowy dostęp. W moim życiu i w mojej przeszłości spotkałam ludzi, którzy pracowali niesamowicie ciężko, wielu zmagało się z przeciwnościami, pozornie bez wyjścia. Ja sama nieustannie się martwię, że moja praca nagle się skończy. Wszystko się może zdarzyć. Ciało odmawia posłuszeństwa. Gusty się zmieniają. Mam nadzieję, że potrafię komunikować innym coś, co jest większe i ważniejsze ode mnie. Ale nie ma gwarancji, że ludzie zechcą słuchać. Mogę mieć tylko nadzieję, że tak. ©

MARTYNA MAJOK (ur. 1985 r. w Bytomiu) jest laureatką tegorocznej Nagrody Pulitzera w kategorii Utwór sceniczny za sztukę „Cost of Living”. Jedna z najbardziej cenionych amerykańskich dramatopisarek swojego pokolenia.

Pulitzer: nie tylko dziennikarstwo

Choć powszechnie kojarzona z prasą, Nagroda Pulitzera (ufundowana w 1917 r. przez dziennikarza i wydawcę o tym nazwisku, imigranta z Węgier) przyznawana jest także za szczególne dokonania literackie oraz muzyczne. Joseph Pulitzer, który jako jeden z pierwszych apelował o kształcenie przyszłych dziennikarzy na specjalnych kierunkach studiów, powierzył decyzje o przyznawaniu wyróżnień specjalnej radzie związanej z Uniwersytetem Kolumbii – i zezwolił jej na dokonywanie zmian w regulaminie. Stąd nowe kategorie i, z czasem, coraz odważniejsze decyzje. Choć w kategoriach dziennikarskich radę oskarżano czasem o stronniczość (np. preferowanie liberalnych komentatorów i tytułów), w pozostałych dziedzinach jej decyzje były zaskakująco konserwatywne. Np. dopiero w 1997 r., po zmianie regulaminu, nagrodzono pierwszą płytę z elementami muzyki jazzowej („Blood on the Fields” Wyntona Marsalisa).

Przyznawany jest także Złoty Medal, czyli specjalne wyróżnienie dla amerykańskiej redakcji za „służbę publiczną”. W tym roku nagrodzono dziennik „The New York Times” za serię artykułów, które zainicjowały ruch #MeToo i dyskusję na temat molestowania seksualnego kobiet.

Przed rokiem rada Nagrody podwyższyła jej wysokość. Każdy z 13 laureatów kategorii dziennikarskich oraz 7 zwycięzców w literaturze i muzyce otrzymuje obecnie po 15 tys. dolarów – oraz okolicznościowy certyfikat.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2018