Pokochać swoje postaci

Dla krytyków warszawskich prowincjonalne kino oznacza wszystko to, co robi się poza Warszawą - także w Krakowie czy we Wrocławiu. Zapewne gdy zrobię film o chłopaku z Gliwic, będzie się mówić, że to o chłopaku z prowincji. Tym, co łączy moje postaci, jest oddalenie od gazetowej codzienności.
Dariusz Majchrzak w filmie "W dół kolorowym wzgórzem" /
Dariusz Majchrzak w filmie "W dół kolorowym wzgórzem" /

MATEUSZ FLAK: - Dwa i pół roku temu w wywiadzie dla "Tygodnika" odżegnywałeś się od roli wyraziciela poglądów pokolenia. Jednak Twoje filmy próbują nazwać lęki, nadzieje, marzenia, problemy młodych ludzi. Taki też jest film "W dół kolorowym wzgórzem".

PRZEMYSŁAW WOJCIESZEK: - Dwa i pół roku temu miałem dużo więcej do powiedzenia o kinie. Teraz mam coraz więcej do powiedzenia o sobie. Kino jako takie mniej mnie obchodzi. Dlatego między innymi zająłem się teatrem, bo mniej istotne staje się dla mnie medium, przez które przepuszczam opowiadane historie - a mam ich sporo.

Myślę, że jak każdy “dojrzewający artysta" zaczynam wywlekać to, co jest mi najbliższe i co zawsze chciałem powiedzieć. Gdy robiłem “Głośniej od bomb", bardzo chciałem się podobać moim rówieśnikom i zrobić film pokoleniowy: “nie dość, że będę wyrazicielem nastrojów, to jeszcze nieźle zarobię". Okazało się, że na film przyszła wcale pokaźna, ale jednak wąska grupa młodzieży w okularach i swetrach uszytych przez mamę; duża część mojego pokolenia woli oglądać historie z importu.

Stwierdziłem, że mam to gdzieś i przedstawię historię ważną dla mnie, oczywiście z założeniem, że będzie sprawnie opowiedziana, wciągająca. Wydaje mi się, że mam prawo stawiać pewien opór odbiorcy i narzucać mu własną wizję, a nie tylko spędzać czas na zastanawianiu się, co najchętniej skonsumowałby w piątkowy wieczór, i upichcić to najlepiej, jak potrafię. Zapewne do tego etapu - pichcenia rzeczy zdatnych do łatwej konsumpcji - jeszcze dojdę, ale na razie rezerwuję sobie prawo, by opowiadać historie o Marcinie z Siechnic pod Wrocławiem i o Ryśku z Wolimierza. Trzecia, którą właśnie zaczynam kręcić, będzie historią Mikołaja z Gliwic i jego dziewczyny Anny.

  • Zabić dom w sobie

Historia Ryśka rozgrywa się poza bieżącym kontekstem społeczno-politycznym. Przestrzeń nazwana jest w miarę dokładnie - Wolimierz w Sudetach, ale świat zewnętrzny praktycznie do niej nie dociera. Pisanie scenariusza zaczynam zwykle od wymyślenia bohatera, a potem przychodzi fabuła.

W związku z tym fabuły są wątłe, a bohaterowie w miarę dobrze skonstruowani. Rysiek to taki odwrócony Marcin z “Głośniej od bomb". Też czuje się przywiązany do jakiegoś miejsca, tylko że w jego przypadku miejsce nie należy i nigdy nie będzie należeć do niego. Pokazuję problem zaakceptowania faktu, że coś jest bezpowrotnie stracone.

- "Nie ma powrotu do tego, co było", "chcę zostawić wszystko i zacząć od nowa" - te zwroty pojawiły się już w Twoim debiucie. Słysząc je ponownie miałem wrażenie, że kryje się za nimi jakaś obsesja, doświadczenie, które przeżywasz lub przeżyłeś...

- Rzeczywiście w obu historiach jest wiele podobieństw. Ale nie wiem, czy to obsesja. Dosyć dużo czasu zajęło mi wyprowadzenie się od rodziców, wielokrotnie uciekałem od nich tylko po to, żeby znów wrócić. Dom rodziców był dla mnie domem przeklętym, przez wiele lat z nim sobie nie radziłem, więc może jest to w pewnym sensie dominanta moich opowieści.

W filmie są chwile zatrzymania, powrotu do tej samej sytuacji. Wyrzucony ze swego dawnego domu bohater za każdym razem wraca do punktu wyjścia, zawsze jeszcze bardziej okaleczony. Nie wiadomo, która z dróg, jakie pokonuje, jest jego zmyśleniem, złym snem, a co wydarza się naprawdę.

- Sceny uniesienia wzroku do nieba byłyby znakami końca i początku, swoistą teleportacją...

- ...w której Rysiek dostaje drugą szansę. Dla jednych to jest czytelne, dla innych nie - jak się robi film w 19 dni, to pewne rzeczy giną.

Próba wyrwania się Ryśka z jego miejsca jest równie rozpaczliwa jak próba Agaty, która ma świadomość tego, co może się stać, gdy wróci. Dla wielu osób te sprawy nie są ważne, bo nigdy czegoś takiego nie przeżyły - tego poczucia pustki i desperacji wynikającej z chęci, by przeciąć więzy rodzinne, zabić swoich rodziców w sobie, uzyskać wolność. A wolność zwykle okazuje się piekłem, ciężkim życiem od zera, bez wsparcia domu, który powinien cię wspierać. Dla mnie ten problem istnieje. Jeszcze do niedawna miałem koszmarne sny, po których budziłem się w środku nocy z przekonaniem, że właśnie zawaliło się moje życie i muszę wrócić do domu, z którego zawsze chciałem uciec. Po czym ten dom sam z siebie się rozsypał i teraz choćbym nawet chciał, nie mogę do niego wrócić.

Z drugiej strony wyreżyserowałem w Legnicy spektakl, gdzie ten problem jest nieobecny - ważne jest poszukiwanie wiedzy o sobie, dążenie do znalezienia życiowego oparcia, autorytetu. Nie sądzę, bym był skazany na jeden temat.

  • Zanurzeni w kulturze

- Zapytam jednak jeszcze raz - skąd taki, a nie inny dobór postaci: młodych ludzi osadzonych w mało sprzyjającym, prowincjonalnym środowisku?

- Rzeczywiście, zszedłem z industrialnego miasteczka na głęboką wieś, w związku z czym kilka osób posądza mnie o postępujący, nieco schizofreniczny prowincjonalizm. Chciałem ich uspokoić: to tylko pewna propozycja. Mnie się po prostu dobrze kręci w jednym miejscu. A w związku z tym, że kręciliśmy już w małym miasteczku, postanowiliśmy kręcić w małej wsi. Teraz będziemy kręcić w dużym mieście, czyli w Gliwicach, z rzadkimi wypadami do Warszawy.

Dla krytyków warszawskich prowincjonalne kino oznacza wszystko to, co robi się poza Warszawą - także w Krakowie czy we Wrocławiu. Zapewne gdy zrobię film o chłopaku z Gliwic, będzie się mówić, że to o chłopaku z prowincji. Tymczasem wydaje mi się, że tym, co łączy moje postaci, jest oddalenie od gazetowej codzienności. Taka perspektywa daje szansę na lepsze pokazanie szczegółów ich życia. Z detali, z których składa się ich codzienność, można wykrzesać prawdę ogólniejszą - jakby w kropli wody zobaczyć cały świat. Stąd redukcja miejsc i opowiadanie o ludziach z małych zamkniętych społeczności.

- Uparcie podkreślasz wartość przywiązania do swego miejsca, choćby nawet nie dawało wielu szans na rozwój...

- W scenariuszu była wyraźna myśl, która niestety zaginęła w filmie - dlatego chcę wrócić do tej historii w realizacji teatralnej. Bratu Ryśka i jego żonie tak łatwo przychodzi sprzedanie ziemi, bo nie są z nią związani, bo niczego na niej nie zbudowali. W rzeczywistości ona wciąż należy do poprzednich właścicieli, do Niemców, ma niemiecką, a nie polską tożsamość. Młodzi nie potrafią tego miejsca zagospodarować i nadać sensu swojemu życiu.

- Uroda tego miejsca jest podkreślona przez zdjęcia, czasem drapieżne, czasem zaskakująco piękne. Jaki jest Twój stosunek do kraju, ziemi, do Polski?

- To szerszy problem. Tu już nie chodzi o to, czy wyjechać do Warszawy, czy nie; czy wybrać trudniejszą drogę w miejscu, w którym się żyje, czy pojechać tam, gdzie jest więcej możliwości, i szybciej osiągnąć więcej, ale za cenę wykorzenienia.

Może łatwo mi to mówić, bo mieszkam w sympatycznym Wrocławiu, ale jeżeli miałbym uogólniać, to powiedziałbym, że tym, co nie daje mi spokoju, jest próba odpowiedzi na pytanie: czy dlatego, że jestem obywatelem kraju peryferyjnego, którego kultura jest nieustannie bombardowana wpływami zewnętrznymi, w którym szalenie trudno jest odwrócić się od tych wpływów i szukać inspiracji tylko w tym, co tutejsze (bo powstaje niewiele rzeczy interesujących i ważnych), czy w tej sytuacji warto tworzyć kulturę narodową i w niej uczestniczyć? Czy widzę wartość w tym, że jestem Polakiem i mówię po polsku? Czy rozwijać się w granicach świata, który się zna, czy też wyzwolić się z niego i ruszyć w nieznane?

To problem, z którym się ciągle borykam. Gdy miałem dwadzieścia parę lat i zrobiłem “Głośniej od bomb", bardzo chciałem wyjechać na stałe do Ameryki. Pojechałem tam i przekonałem się, że to nie jest miejsce, w którym mógłbym robić filmy - choć nie jestem ani gorszy, ani głupszy od twórców stamtąd. W moim następnym filmie, “Doskonałym popołudniu", bohater zadaje sobie pytanie, czy wyjechać jak jego kolega do Irlandii. Ale tam nikogo nie obchodzą polskie książki, a wydawanie książek to jedyna rzecz, którą on potrafi robić.

I tak jest ze mną. Jestem tym językiem, tą kulturą, jestem w niej zanurzony, choć mam z tego powodu mnóstwo kompleksów i frustracji, którym mniej lub bardziej świadomie daję wyraz.

- A co Cię tu irytuje?

- Mnóstwo rzeczy. Ogólnie biorąc to wspaniały kraj, dający nieograniczone możliwości. Warunki wyjściowe są bardzo dobre: nikt do mnie nie strzela, nie rzuca we mnie granatem...

Wkurza mnie, że nie urodziłem się w Szwajcarii, i że dopiero moje wnuki będą cieszyć się dobrobytem, jakim cieszą się moi rówieśnicy w innych krajach. Wkurza mnie, że nie ma autostrad i muszę jeździć koszmarną jednopasmówką do Warszawy ryzykując życiem, gdy wymijam TIR-y. Za każdym razem jest to kwestia szczęścia i za każdym razem mogę zginąć. Wkurzają mnie ludzie na stanowiskach publicznych, którzy nie myślą w kategoriach propaństwowych, tylko swojego interesu. Uważam, że nie jest naiwnością wiara w to, że twoi przedstawiciele, wybrani w demokratycznym systemie wyborczym, będą realizowali zaakceptowany przez ciebie plan budowy twojego kraju i twojej lokalnej społeczności, a tak się nie dzieje.

Z drugiej strony widzę wyraźny postęp i to jest budujące. Jestem dumny, że mieszkam w kraju, w którym źli ludzie są karani, a dobrzy prędzej czy później zostaną nagrodzeni, jeśli nie na ziemi, to w niebie. Życzyłbym sobie, aby wszystko zmierzało w tym kierunku i byśmy za lat 30 nie mieli tutaj żadnych hitlerowców. Gdybym wiedział, że tak będzie, byłbym absolutnie szczęśliwy i nie mówił ani jednego złego słowa na miejsce, w którym się urodziłem. Zresztą nie mówię, poza tym, że irytuje mnie brak autostrad.

  • Kopniak optymizmu

- Rozmawiamy w Katowicach, po Twoim spektaklu "Made in Poland" [spektakl wygrał VII Ogólnopolski Festiwal Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje" - red.]. Po przedstawieniu ktoś użył słowa "bajka". Czy ten termin jest Ci bliski?

- Tak się nam zakrzywił ten dramat sceniczny podczas prac, że stał się bajkowy: syna, który jest dobry, ale uchodzi za najgłupszego, czeka nagroda, bo do końca kochał matkę, był jej wierny i naprawił wyrządzone krzywdy. Byłem też zmęczony surowością i brutalnością historii, którą opowiedziałem we “W dół kolorowym wzgórzem". Chciałem, żeby “Made in Poland" zawierało mocny kopniak optymizmu, wiary w siłę życia, przetrwania, nadziei; żeby dawało przekonanie, że ktoś nas kocha i będzie dobrze. W najgorszym razie jest jeszcze piosenka. To trafne określenie - bajka - bo zwykle podobne historie, o życiu ludzi w blokach, kończą się tragicznie.

- Podobną nadzieję, niejasny, ale pozytywny obraz przyszłości, przekazują też Twoje filmy. Tadeusz Sobolewski pisał o młodym polskim "kinie poszukiwania sensu", stawiając "Głośniej od bomb" obok takich dzieł, jak "Przemiany" Barczyka, "Zmruż oczy" Jakimowskiego czy "Edi" Trzaskalskiego. Czy zauważasz tu jakieś pokrewieństwo duchowe?

- Te związki można nakreślić co najwyżej na gruncie pracy filmoznawczej, ale nie na terenie kontaktów towarzyskich, sympatii, relacji producenckich. Nie śledzę twórczości moich kolegów, bo postanowiłem poważnie zająć się własną. To miłe, że jest młode kino w Polsce, natomiast nie widzę powodu, dla którego miałbym się czuć jego częścią; po prostu robię swoje.

Pozytywny obraz bierze się z ogólnej filozofii twórczej. To też kwestia warsztatu. Staram się serio podchodzić do tego, co piszę; próbuję tworzyć postaci, które byłyby wielopłaszczyznowe, ich głos byłby niejednoznaczny. Z tego bierze się też pragnienie, by każdą z nich polubić, pokochać, zrozumieć. Jeżeli już uda ci się coś takiego napisać, to chcesz, by każda z tych osób była istotą ludzką, którą cechuje godność osobista, i nawet jeżeli upada, to stara się siebie szanować lub chciałby/chciałaby, aby ludzie ją szanowali. W związku z tym konflikty, które napędzają każdą historię, nie są starciem absolutnego zła z abstrakcyjnym dobrem, lecz konfliktami między sprzecznymi interesami ludzi, których rozumiemy. Stąd zakończenie nigdy nie będzie jednoznacznie negatywne ani pozytywne, zawsze będzie kompromisem zrozumiałym dla widza. A jeśli zrozumiałym, to dającym się zaakceptować - i stąd może posądzenie o optymizm. Jeśli godzisz się z rozwiązaniem, ponieważ wiesz, że wynika ono z konfliktu charakterów, i na dodatek jeszcze dajesz szansę tym ludziom, żeby podźwignęli się z ewentualnego upadku, to takie zakończenie musi być pozytywne.

Sztuka, która nie daje nadziei, jest trudna do zniesienia. Życie jest ogólnie dosyć straszną rzeczą. We wszystkich przypadkach kończy się śmiercią. Nie mamy na to wpływu, możemy tylko zabijać czas oczekując na moment, w którym umrzemy. Dlatego sądzę, że czymś bardziej konstruktywnym jest dawać nadzieję niż ją odbierać. Niszczenie jest proste, budowa czegoś - dużo trudniejsza.

Przemysław Wojcieszek jest reżyserem, scenarzystą, dystrybutorem. Zadebiutował telewizyjnym filmem “Zabij ich wszystkich" (1999). W 2001 r. nakręcił pierwszy film kinowy “Głośniej od bomb". W ub. r. wystawił w legnickim Teatrze im. Modrzejewskiej swój dramat “Made in Poland".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2005