Być wystarczająco blisko

Konrad Markiewicz, psychoterapeuta: Kiedyś używki bywały dodatkiem do wspólnego życia, rodzajem towarzyskiego eksperymentu. Teraz częściej stają się środkiem do budowania relacji.

10.11.2019

Czyta się kilka minut

 / IL. JOANNA RUSINEK
/ IL. JOANNA RUSINEK

KONRAD MARKIEWICZ: Zaprosił mnie pan do rozmowy o narkotykach, a ja się na nich słabo znam. Na szczęście nie to jest w tej rozmowie najważniejsze.

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Dlaczego?

Bo używki – czy to będą dopalacze, marihuana, czy alkohol – jak i inne strategie ucieczki, to jedynie „plastry”, które młody człowiek może stosować na swoje rany. Bardziej konstruktywna jest rozmowa o tych zranieniach.

Ale zdesperowany rodzic, który zauważył, że jego dziecko zażywa narkotyki, zapyta na początku: co robić?

I zwykle nie dostanie ode mnie prostej recepty. Bo gdyby taką otrzymał, zająłby się wyłącznie owymi „plastrami”, a być może przeoczył przyczyny, które do ich stosowania doprowadziły.

O samych używkach z pacjentami i ich rodzicami Pan nie rozmawia?

Nie jestem terapeutą uzależnień, choć oczywiście stykam się z tym problemem. Wówczas bardziej interesuje mnie to, co ta używka młodemu człowiekowi „dała”. Czy np. alkohol sprawił, że ten 15-latek, który do mnie przyszedł, otworzył się na ludzi, a wcześniej był nieśmiały i bał się rówieśników. Albo odwrotnie: 16-latka po marihuanie zapomniała o świecie, który ją przerósł.

Jest Pan z rocznika 1984, więc nastolatkiem był Pan stosunkowo niedawno. Co się przez ten czas zmieniło?

Na pewno zwiększyła się dostępność używek. Większe też wydaje mi się przyzwolenie na ich stosowanie.

Kiedyś był „narkoman”, teraz „imprezowicz”?

Upłynniły się rzeczywiście granice między czymś ewidentnie ryzykownym – jak kiedyś zażywanie narkotyku, np. za pomocą jednorazowej strzykawki – a czymś nieszkodliwym. Dziś wszystko łatwo wytłumaczyć, zracjonalizować, znaleźć dobre uzasadnienie, a to niesie ze sobą ryzyko zbagatelizowania niebezpiecznego zachowania.

Zmienił się też kontekst. Po pierwsze, kiedyś tzw. dorastanie odbywało się między 12. a 20. rokiem życia. Teraz przedłużyło się nawet do 30. albo 35. To oznacza też wydłużony okres eksperymentowania, dawania sobie przyzwolenia na niedojrzałość. Równocześnie wzrosły wymagania związane z tym, jak szybko należy osiągnąć określony status społeczny czy materialny.

Poza tym dwie dekady temu silniejsze były chyba więzi między młodymi ludźmi, częściej i więcej spędzali ze sobą czas, w efekcie czego używki częściej też były dodatkiem do tego wspólnego życia, rodzajem towarzyskiego eksperymentu. Teraz częściej zdarza mi się obserwować sytuację odwrotną: używka jest środkiem do budowania relacji.

Co młodzi ludzie mówią o używkach?

Racjonalizują ich stosowanie: to dla wielu z nich coś naturalnego, powszechnego, a nawet dobrego i korzystnego. To dotyczy głównie marihuany: postrzegana ona jest głównie jako coś zbawczego i mającego wyłącznie lecznicze właściwości.

To mit?

Tak, przynajmniej jeśli chodzi o uzależnienie psychiczne. By zrozumieć jego mechanizm, warto zastanowić się, na czym polega niepowtarzalność okresu dojrzewania.

Na czym?

To moment budowania własnej tożsamości. Młody człowiek musi – jak nigdy dotąd i pewnie nigdy później – radzić sobie z intensywnymi emocjami i impulsami. Czasem ze złością, agresją, ale też z własną seksualnością. Jest np. zakochany, czasem nieszczęśliwie, a jego ciało i umysł nieustannie go „atakują”. Wytrzymanie tego, kontrolowanie, nauczenie się dobrych sposobów wykorzystywania swoich nowych, trudnych stanów, sygnałów, jakie wysyła ciało – to wszystko są bardzo trudne wyzwania.

A do tego dochodzi rewolucja w czymś, co można nazwać sprawczością. 12-latek robił do tej pory z grubsza to, na co miał zgodę rodziców. Odwołując się do porównania: mógł siedzieć przy kierownicy w samochodzie, ale tylko przy wyłączonym silniku i na kolanach ojca. Mija kilka lat i nagle dostaje kluczyki, a z tym samochodem może zrobić to, co mu się podoba: używać go zgodnie z przepisami albo rozpędzić się do 250 kilometrów na godzinę. Tym samochodem z naszego porównania mogą być jego ochoty, popędy, ale też reakcje na niespełnienia i porażki, które przeżywa przecież każdy.

Wcześniej był w centrum uwagi.

Okres adolescencji ma też jedną mniej oczywistą cechę: to konieczność przejścia żałoby po utraconym dzieciństwie, pełnym bezpieczeństwa i bezwarunkowej miłości. Albo i nie: żałoba będzie tym trudniejsza, im bardziej ten wcześniejszy okres był miłości i akceptacji pozbawiony. Dużo trudniej – paradoksalnie – jest nam pożegnać się z czymś niepełnym.

Ta żałoba to część ambiwalencji wpisanej w nastoletni wiek: z jednej strony chcę już być dorosły, z drugiej zaś nie mogę się pogodzić, że przestałem być dzieckiem. Chciałbym być traktowany poważnie, dostawać pieniądze i swobodę, a nadal potrzebuję miłości, czułości.

Co to wszystko ma wspólnego z psychicznym uzależnieniem, np. od marihuany?

Ano to, że jeśli – mimo tych wszystkich naporów, obiektywnych trudności – młody człowiek nauczył się przy wsparciu dorosłych radzić sobie z relacjami, przeżywać piękne chwile, ale też znosić porażki, to przejdzie przez ten okres bez dodatkowych ran, a nawet zyska nową umiejętność radzenia sobie ze sobą i z relacjami. Ale jeśli nauczy się na każdy swój ból, wstyd nakładać „plaster”, to ten nawyk może mu już zostać.


Czytaj także: Krzysztof Story: Narkotyki biorą dzieci


W gabinecie często spotykam 15-, 16-latków, którzy zaczynają eksperymentować z używkami i wydaje im się, że to nie wiąże się z zagrożeniem. Nie są świadomi, jak cienka jest granica między „towarzyskim” korzystaniem z narkotyków a sytuacją, w której to przeradza się w nałóg. W mojej pracy terapeutycznej spotykam przecież też dwudziestokilkulatków, którzy mają za sobą kilkuletnie doświadczenie stosowania niedozwolonych substancji. Nie umieją znaleźć sobie miejsca w życiu, stworzyć trwałych relacji, po raz enty zaczynają studia i nie radzą sobie z najmniejszymi frustracjami.

Obie grupy potrzebują terapii?

Przy tych młodszych, którzy zaczynają, spotkanie z terapeutą może być przestrzenią na rozmowę o tym, co trudne, z czym sobie nie radzą i co ich boli. U tych starszych terapia może stanowić np. sposób na zrozumienie mechanizmów utrudniających im dorosłe funkcjonowanie.

Zdarza mi się też jednak sytuacja, że wystarczy kilka spotkań z samymi rodzicami, w ramach których udaje się matkę czy ojca wzmocnić w ich relacji z dzieckiem. Na przykład w odwadze do rozmowy na trudne tematy. Wzięciu na siebie ciężaru powiedzenia o czymś trudnym: o rozwodzie czy swoim nowym związku. W postawieniu dziecku większych wymagań. Albo w rezygnacji z jednowładzy w domu: mama z lęku przed zbyt srogim ojcem nie chciała dopuścić go do współdecydowania o losie dzieci.

W czym – przy pomocy terapeuty – rodzic może pomóc dziecku?

Najpierw może pomóc samemu sobie. Nauczyć się wytrzymywać swoje dziecko takie, jakim jest – z jego wybuchami, chwiejnością, złością. A potem, jeśli zaszła jakaś sytuacja kryzysowa – choćby stosowanie używek – odpowiednio zareagować, postawić granicę oraz dać możliwość rozmowy o tym, co się dzieje. W dalszej perspektywie może zaprosić swoje dziecko do wspólnego konstruowania nowych zasad i reguł, choćby dotyczących spotkań z rówieśnikami, godziny powrotu. To ważne, by takie rzeczy ustalać razem: tylko taka strategia wzmacnia nasze wspólne bycie, zwłaszcza że jego brak mógł być jedną z przyczyn kryzysu.

Bo matka z ojcem byli zabiegani, a z dzieckiem rozmawiali zwykle podnosząc wzrok znad komputera?

Pyta mnie pan o samotność jako przyczynę kryzysu. To zjawisko istniało zawsze, ale współcześnie na pewno się nasila. I to nie tylko w tym najbardziej oczywistym wymiarze: braku czasu.

Zmienił się też model dorastania. Czytam właśnie specjalistyczną książkę nt. pracy z nastolatkami, w której autor – cytując innego psychologa – przywołuje metaforę opisującą zmianę. Otóż dawniej dorastanie przypominało jazdę pociągiem, który zmierzał do ustalonego z góry miejsca według ustalonej trasy, w dodatku zwykle w towarzystwie innych pasażerów. Teraz okres ten bardziej przypomina podróż samochodem: kierowca może w każdej chwili podejmować wolne i autonomiczne wybory, zmieniając trasę, a nawet cel. Dostaje więcej wolności, ale mniej punktów odniesienia oraz bezpieczeństwa.

Zdarza się też problem odwrotny: ­nadobecność rodziców, skłonność do kontrolowania i modelowania życia dziecka wedle własnego wyobrażenia, jakie ono „powinno być”.

Ale to wcale nie jest odwrotny problem: konsekwencją takiego podejścia też jest samotność dziecka! Rodzic nie jest przecież w tym modelu zainteresowany swoim synem czy córką, ale sobą i swoimi wizjami jego przyszłości. Próbuje przeżyć życie za swoje dziecko, a nie towarzyszyć nastolatkowi i być gotowym do reagowania, kiedy nadchodzi taka potrzeba. Taka postawa zdecydowanie budzi u młodych ludzi poczucie niezrozumienia i bycia niebranym pod uwagę.

Jak można takiemu rodzicowi pomóc?

Nakłonić go do refleksji, dlaczego buduje taki, a nie inny typ relacji. Do przemyślenia, jakie obawy i lęki się w nim budzą, gdy jego 16-letnia córka zaczyna chodzić na imprezy albo eksperymentować z używkami. Dlaczego zamiast z nią rozmawiać, wysyła komunikaty w rodzaju: „Nigdzie nie pójdziesz” albo przeciwnie: „Rób, co chcesz”. Oba wzmacniają poczucie osamotnienia dziecka, bo żaden nie zaprasza do bycia razem.

A to przecież jest klucz do wszystkiego, także gdy rozmawiamy o używkach: przeżywanie trudnych stanów razem. Czasami nazywanie tych stanów, innym razem nadanie im znaczenia, jeszcze innym wzięcie ich na siebie. I gotowość do pertraktacji.

A jeśli dziecko odmawia pertraktacji, nie chce rozmowy?

Rodzice mówią mi o tym często. Odpowiadam, że na tym polega m.in. rodzicielstwo: to gotowość do pomocy, bycia z dzieckiem, ale też do przyjęcia odmowy. Trzeba wytrzymać – nawet w momencie kryzysowym, budzącym nasz lęk, jak sygnały narkotykowych eksperymentów – swój niepokój. Bo on może nas prowadzić do pochopnej oceny, wybuchu złości, a to z kolei może zablokować jakąkolwiek komunikację.

Szkoła też bywa strefą osamotnienia.

Zwłaszcza gdy jest zredukowana do pogoni za sukcesem, stanowi nieustanny poligon przygotowujący dziecko do matury albo innego egzaminu, a każdy nauczyciel uważa, że jego przedmiot jest najważniejszy. Jeśli nauczyciel tak definiuje swoją rolę, to siłą rzeczy osłabia się jego funkcja kogoś, kto towarzyszy rozwojowi dziecka. Szkoła w takim wydaniu staje się przedłużeniem domu z nieobecnymi rodzicami.

Choć z drugiej strony nie sądzę, by szkoła była w stanie w pojedynkę pokiereszować młodego człowieka. Ona zwykle uwydatnia problem, który już istnieje. Wtedy jedyną ucieczką może się jawić używka. Amfetamina, żeby jeszcze bardziej zmobilizować się do wysiłku, albo coś na złagodzenie stresu.

Patrzy Pan na narkotyki jako na symptom. Ale one przecież bywają także problemem samym w sobie. Np. gdy nastolatek się uzależnił i wylądował w szpitalu po przedawkowaniu.

Wtedy jest już najwyższy czas, by zwrócić się po fachową pomoc, i to nie tylko terapeuty. Rodzicowi nie jest łatwo zdobyć się na taki krok – blokuje go często poczucie winy. Na ile przyłożyłem do stanu mojego dziecka rękę? Jak i kiedy mogłem temu zapobiec?

Stąd częste reakcje rodziców, którzy potrafią nawet bagatelizować próby samobójcze dzieci?

Albo przerzucać odpowiedzialność na grupę rówieśniczą lub szkołę. Bądź obierać strategię wyręczania syna lub córki ze wszystkiego, co trudne, dawania mu w tym kryzysie tzw. miłości bez granic.

„Kocham cię takiego, jakim jesteś” – co w tym złego?

Nic, ale ważny jest ciąg dalszy tego zdania. Kocham cię takiego, jakim jesteś, dlatego zawożę cię do ośrodka na odwyk. Kocham cię, i właśnie z tego powodu muszę wezwać pogotowie, bo straciłeś nad sobą kontrolę. Kocham cię, ale muszę cię ratować, bo niszczysz siebie i innych. To bardzo trudny moment: sama miłość już nie wystarczy.

Ale pamiętajmy, by nie przeceniać znaczenia pojedynczych incydentów, np. okazjonalnego używania marihuany – w okres dojrzewania wpisane jest przecież poszukiwanie, próbowanie, budowanie tożsamości. Oczywiście, jeśli używanie danej substancji staje się regularne, powoduje problemy zdrowotne, znacząco zmienia schemat funkcjonowania społecznego i psychicznego, powinno to wzbudzić nasz niepokój.

Niezależnie jednak od wagi problemu, istnieje tylko jedna dobra recepta na poprawę: bycie razem. Wystarczająco blisko, by znać swoje dziecko, i wystarczająco daleko, by z dystansu móc odpowiednio reagować na kryzys. ©℗

KONRAD MARKIEWICZ jest pedagogiem, certyfikowanym psychoterapeutą Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, specjalistą terapii środowiskowej PTP i trenerem umiejętności psychospołecznych Polskiego Towarzystwa Psychologicznego. Prowadzi psychoterapię nastolatków, dorosłych i rodzin. Pracuje m.in. w Katedrze Psychiatrii Dzieci i Młodzieży Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie oraz w Fundacji Rozwoju Terapii Rodzin „Na Szlaku”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2019