Ból całego świata

Pewien spowiednik zakazał mi pytać Boga, dlaczego muszę tak cierpieć. Z ambony nie broni się chorych psychicznie. A my, chorzy, czekamy aż ktoś powie, że dyskryminowanie nas jest grzechem ciężkim.

04.05.2013

Czyta się kilka minut

 / il. Zygmunt Januszewski
/ il. Zygmunt Januszewski

Motywem do napisania tego tekstu stał się temat „Tygodnika” opisujący sytuację chorych psychicznie w społeczeństwie, pt. „Gdy budzą cię upiory” („TP” nr 3/2013).
Autor podzielił się doświadczeniami osoby borykającej się z chorobą psychiczną we wspólnocie Kościoła. Jest to subiektywne spojrzenie, ale nie mieliśmy wątpliwości, że ten tekst warto opublikować. Stanowi on wyjątkową okazję, by spojrzeć na wspólnotę wierzących oczami osoby szczególnie wrażliwej.
Czy taka wrażliwość nie powinna spotykać się z delikatnością, zrozumieniem, pomocą?
Więcej o problemach osób chorujących psychicznie czytaj na stronie: powszech.net/zdrowiepsychiczne



Nie zawsze chodzę do spowiedzi. Szkodzi mi zbyt częste chodzenie na Mszę. Jakoś nie mogę znieść kazań skupionych na pomstowaniu na laicyzujący się świat. Obwiniam się o to, mimo że jako chory mam pełne prawo nie iść, zostać w domu. Bo czasem zwyczajnie nie daję rady.

Mieszkam w niewielkiej miejscowości na południu Polski. Jestem chory na schizofrenię i padaczkę.

SPOWIEDŹ

Moja pierwsza trauma związana z konfesjonałem miała miejsce zaraz po Pierwszej Komunii. Mieszkałem wtedy w mieście. Spowiednik, zupełnie bez wyczucia, zaczął wypytywać o moje życie intymne. Bardzo mnie wtedy przeraził: skłamałem, byłem tylko dzieckiem. Potem przez długie lata myślałem, że popełniłem spowiedź i komunię świętokradczą. Przeżywałem katusze.

Dopiero po 25. roku życia zrozumiałem, że to nieprawda. I jeszcze raz poszedłem do spowiedzi, do tego samego księdza. Był już stary i schorowany. Chciałem mu wszystko opowiedzieć, ale nagle doznałem pustki w głowie. Przebaczyłem mu, choć od czasu do czasu tamta sprawa wciąż mnie pobolewa. Ten ksiądz umarł kilka lat temu.

Jeśli nie znam spowiednika, zawsze się przedstawiam: wiek, zawód, miejsce zamieszkania. Mówię, jaką mam sytuację rodzinną i co mi dolega. Kiedyś nie powiedziałem o chorobie. Ksiądz zapytał, czy myślę o małżeństwie. Odpowiedziałem, że nie, bo choruję na schizofrenię i padaczkę. Wtedy krzyknął – i zasłonił dłonią twarz. Tak, jakbym zrobił coś strasznego. Na szczęście potem było już OK. Miał około 80 lat. Teraz myślę, że może potraktował mnie jak człowieka, bo mieszkał w Stanach Zjednoczonych, a tam mają inne podejście. Jego pierwsza reakcja mnie uraziła. Ale istotny był ciąg dalszy.

Inny spowiednik zakazał mi pytać Boga, dlaczego muszę tak cierpieć. Nie uznałem tej spowiedzi za ważną. Zaraz po niej szybko wyszedłem z kościoła. Według mnie Pan Jezus czeka na szczerość, a nie na źle pojętą bojaźń.

Był też taki, który zbeształ mnie w konfesjonale bez powodu. Zaciąłem się. Przytaknąłem. Męczarnia, bo spowiedź nieważna, i nie mogę pójść do Komunii. Zwykle cierpię w milczeniu. Wtedy byłem sam w domu. Jęczałem przez kilka godzin.

Zapyta ktoś: o co mu właściwie chodzi? O pojednanie się z Bogiem czy o to, żeby było miło i sympatycznie? Nie chcę ani bagatelizowania moich grzechów i rozterek, ani karcenia i surowości. Jako chorujący psychicznie cierpię na brak akceptacji. Akceptuje mnie najbliższa rodzina. Ale idąc do konfesjonału, boję się odrzucenia, pogłębienia poczucia winy, zbyt intymnych pytań, nieżyczliwości, niecierpliwości, braku zrozumienia.

Jak wtedy, gdy zostałem wgnieciony w ziemię, jak śmieć. Ksiądz poniżał mnie, straszył, że Bóg patrzy. Więc Bóg potem – długo! – jawił mi się jako okrutnik, sadysta, milicjant. Byłem bliski samobójstwa. Niewyrażalna rozpacz. Nie byłem w stanie pójść do Komunii. Uratowała mnie kochająca rodzina.

Na szczęście w konfesjonale doświadczyłem też dużo dobra. Bo są też spowiednicy, którzy mają podejście. To oni sprawili, że nie straciłem wiary.

MODLITWA I LUDZIE

Szkodzi mi zbyt częste chodzenie na Mszę. W kościele czuję się najlepiej w zwykłe niedziele. Nie lubię świąt, zwłaszcza gdy uroczystości trwają kilka dni pod rząd. Zbyt mocno to wszystko przeżywam. Kręci mi się w głowie. Nie radzę sobie z nadmiarem emocji.

Ze zwykłą modlitwą też nie jest łatwo. Teraz nawet różaniec jest zbyt obciążający, bo dla mnie to medytacja biblijna, a nie klepanie zdrowasiek. Bywa i tak, że przed snem nie mogę powiedzieć nic, nawet: „Jezu!”.

Nie służy mi codzienne czytanie Biblii i częsty rachunek sumienia. Nakręcam się wtedy. Męczą mnie skrupuły. Robię to więc wtedy, gdy mam natchnienie, a nie „zachciankę”.

Miewam bardzo dobre okresy. Ale coraz bardziej modlę się „na pusto”. W kościele po prostu stoję albo siedzę. I jest mi z tym lżej. Koronka do Bożego Miłosierdzia jest trudna; staram się nie robić sobie wyrzutów, gdy nagle – stop! – umysł odmawia posłuszeństwa.

Niedawno odwiedziłem wiejską bibliotekę. Toczyła się rozmowa o książkach. I nagle – ciekawostka! Nasz były wikary studiuje psychologię. A ja na to, że świetnie, że każdy ksiądz powinien mieć co najmniej licencjat z psychologii. I że najlepszy ksiądz to ksiądz--psychiatra.

A tu: śmiech, prawy policzek pani bibliotekarki znacznie podniesiony. „Eee, gdzie tam! A po co?” – słyszę. Odpowiadam: „Taki ksiądz rozumiałby np. alkoholików”. Bałem się powiedzieć: „chorych psychicznie”. I na tym koniec. Zrobiło mi się przykro. Ukryłem to, szukając czegoś ciekawego do czytania.

Coś podobnego przeżyłem w sklepie, w pobliskim miasteczku. Osoba mi najbliższa kupowała warzywa i owoce. Po tej miejscowości chodzi pewien pan. Wszyscy wiedzą, na co jest chory. Mówi dużo, głośno, ma swoje dziwactwa. Wtedy wszedł właśnie do sklepu. Mówił dobrze i przyjaźnie. Gdy wyszedł, cały sklep zaczął mówić, że „on nie jest groźny, ale nigdy z takimi nie wiadomo”. Sprzedawczyni mówiła o nim „psychiczny”, a jedna z kupujących śmiała się, jakby zobaczyła nie człowieka, lecz małpę. Podcięło mi nogi. Wyszedłem. Chciało mi się płakać, ale się pohamowałem.

Takie i inne sytuacje uczą ukrywania. Lęk przed ludźmi i wstyd sprawiły, że wypracowałem różne techniki po to, by, gdy trzeba, ukryć: złe samopoczucie, swój los, zamiary, chorobę.

Myję wtedy na przykład naczynia, głaszczę psa, idę na spacer. A gdy jadę do psychiatry, zawsze mam w zanadrzu kłamstwo. Jakby ktoś pytał, jadę do chorej cioci albo odwiedzić krewnych. Inaczej nie mogę mówić, bo miejscowość, do której jadę, wszystkim kojarzy się tylko z „domem wariatów”.

Gorzej, jeśli znajomy jest stamtąd, bo może znać szczegóły. Trzeba wtedy szybko zmienić temat. Naturalnie się pożegnać. I udać, że się nie idzie do tego szpitala.

KAZNODZIEJE

W Kościele doświadczyłem boleśnie złych słów o chorych psychicznie. Na rekolekcjach przed maturą dowiedziałem się, że większość z nich popełniła grzech przeciwko Duchowi Świętemu, i dlatego się nie zmieniają. Dwa lata później, w pierwszych dniach pobytu na oddziale zamkniętym, przeżyłem „świadomość wiecznego potępienia”. Wiem, że to wytwór chorego mózgu, ale jednak przeżycie straszne, nie do zapomnienia, wtedy jak najbardziej realne.

Teraz bardzo rzadko mi się to zdarza. Z jakiegoś powodu Bóg na to pozwala. Już wiem, że nie za karę. Że to cierpienie, jak każde inne. Stąd np. burzy się we mnie krew, gdy słyszę, do jakich celów używa się imienia Apostoła, który wydał Jezusa. Nie wiem, może to herezja, ale cóż na to poradzę: jest mi go żal.

W samym języku jest zawarta dyskryminacja. Mówimy o „przyznawaniu się” do problemów psychicznych, tak jakby to była jakaś wina. Mój aktualny proboszcz słynie z ciętego języka. Raz powiedział, że dlatego ludzie popadają w depresję, bo byli leniwi. Było to jedno z kazań o siedmiu grzechach głównych.

Oglądam kazania w internecie. Czytam książki i gazety katolickie. Teraz wybieram tylko te, które sprawiają, że znika lęk, że czuję ulgę i ciepło w sercu, i że patrzę na siebie i świat łagodnie. Z wyrozumiałością i serdecznością. Tylko taki przekaz sprawia, że nie myślę obsesyjnie o grzechach, że w nich nie tonę.

Tak, wtedy w szpitalu pomogły mi leki. Ale do tej pory pamiętam też ordynatora, który zaprosił mnie do swojego gabinetu i powiedział: „Pamiętaj, że Bóg jest miłosierny”. To był przełom. Jeden z pacjentów przypomniał mi Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Ciężko mi się ją odmawiało, byłem przytłumiony lekami. Ale przestałem się bać tamtego miejsca i tamtych ludzi.

Na oddziale mieszkał Tadeusz, człowiek bardzo pobożny. Codziennie modlił się przed krzyżem wiszącym na ścianie w korytarzu. Żył z niespełnionym pragnieniem: zostać proboszczem małej wiejskiej parafii. Pamiętam stamtąd też inne sceny, np. głodną pacjentkę wyjadającą resztki z obiadu, pamiętam ssanie niedojedzonych pomidorów.

Nie było wskazane, żebym chodził do kaplicy szpitalnej. Mój były psychiatra ostrzegał moich rodziców przed księżmi, bo oni pogłębiają problemy. Po drugim pobycie w szpitalu nie byłem w kościele prawie sześć miesięcy. Tym razem nie wyrzucałem sobie tego. I miałem szczęście w konfesjonale, bo księża tego nawet nie komentowali.

MIEJSCE W KOŚCIELE

Najwięcej bólu dodają ludzie. Rozumiem: czasem powie się coś „niefortunnego”, ale gdy mówią to księża i praktykujący katolicy, trudniej mi to znieść. Tam, gdzie od niedawna mieszkam, był kiedyś pewien pan, ofiara komunizmu (bez dyplomów i orderów), bity w więzieniu. Gdy wrócił do domu, skarżył się na bóle głowy. Potem rozwinęła się choroba psychiczna. Pamiętam – byłem wtedy dzieckiem – że siadał w konfesjonale i, na przemian: klęcząc i siedząc, spowiadał się. Później dowiedziałem się, że proboszcz go „bardzo nie lubi”.

Ten pan zmarł w szpitalu psychiatrycznym. Jego dom zarósł trawą. Krewnych nie widać. Pochowało go państwo, grobu już chyba nie ma.

Gdy pytałem o niego sąsiadów, dziwili się. Tak jakby nic się nie stało. Nikt za duszę tego pana nie odprawił żadnej Mszy. Ów ksiądz proboszcz, który nie lubił tego chorego, odszedł na emeryturę. Kiedyś szczerze go nie lubiłem – kilka razy bardzo źle mnie potraktował w konfesjonale. Ale na starość się rozchorował, spokorniał. Wtedy go polubiłem. I wiem, że on teraz bardzo dobrze spowiada. Moim zdaniem tylko kapłan cierpiący – chorujący lub żyjący wśród chorych – naprawdę pojmuje, czym jest kapłaństwo. Bez cierpienia ślizga się po powierzchni, gubi się, żongluje frazesami.

Raz nie poszedłem na Mszę, bo z lęku dostałem biegunki. Zwykle udaje mi się to jakoś opanować. Ale wtedy siedziałem w ubikacji i piłem lek na uspokojenie. Po godzinie doznałem ulgi. Sąsiedzi dowiedzieli się, że zjadłem coś nieświeżego. W normalnych warunkach mógłbym powiedzieć, że się zdenerwowałem. Nikt by się temu nie dziwił, tak jak nikt się nie dziwi, że cukrzyk zostaje w domu, bo spadł mu poziom cukru we krwi.

Niestety, z ambony nie broni się osób chorych psychicznie. A my, chorzy – i nasi bliscy – czekamy na powiedzenie wprost, a nie „na około”: że wszelkie czynne i bierne (niereagowanie na zło) dyskryminowanie chorych psychicznie jest grzechem ciężkim. Dlaczego tego się nie mówi?

I po co w ogóle całe to moje wyznanie? Czy to pomstowanie na bezduszny Kościół? Czy zachęcam wątpiących do odejścia z Kościoła, skoro niektórzy – dzięki Bogu, nie wszyscy – duchowni i świeccy nie rozumieją, że można mieć chory mózg tak samo, jak ma się chore płuca?

W takiej sytuacji jedynym sensownym powodem do odejścia z Kościoła byłby fakt, że nie było Golgoty; albo że Pan Jezus żył i umarł spokojnie, ze starości; albo że On nie cierpi przez grzechy popełniane w Kościele.

Dla mnie, wierzącego, to absurd. Jezus cierpiał tak, że nie da się tego wypowiedzieć. I nadal cierpi. Z pism mistyków, ale i ze zwykłego rozumowania, wiemy, że najbardziej cierpiał i cierpi „wewnętrznie”. Nie był chory psychicznie. Ale skoro wziął na siebie ból całego świata, na pewno w pełni rozumie chorych psychicznie. A Matka Bolesna, Magdalena i Jan rozumieją ich bliskich i opiekunów. Ucieczka Apostołów, opuszczenie i wyszydzenie na krzyżu, dzieją się cały czas – wszędzie tam, gdzie chorych opuszcza się w potrzebie, gdzie umierają samotni, gdzie się z nich szydzi.

***

Pocieszające jest to, że św. Siostra Faustyna rozumie przeżycia chorych. Sama nie była chora, ale przeżyła upokorzenie. Z pewnością byłoby o wiele mniejsze, gdyby żyła obecnie. Z jej „Dzienniczka” wynika, że bł. ks. Michał Sopoćko z roztropności poprosił o konsultację psychiatryczną. Święta przeszła przez oskarżenia o niepoczytalność. Może kiedyś Kościół ogłosi błogosławioną lub świętą osobę z zaburzeniami psychicznymi? Chorzy i ich opiekunowie czekają na takiego patrona.

Mówi się o Panu Jezusie, że jest Zranionym Pasterzem. Taki Chrystus jest mi najbliższy. Do wiary najbardziej przekonują mnie wierzący i cierpiący, a także zdrowi, którzy mają serce dla chorych.

Bo cierpienie to weryfikator wszystkiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2013