Pan Bóg czeka na wszystkich

Ks. Adam Trzaska, kapelan Hospicjum św. Łazarza: Człowiek trafia do hospicjum w ciężkim stanie, spowiadam go z całego życia, chory przyjmuje sakramenty - i umiera po pół godzinie. Jak nie wierzyć w miłosierdzie, skoro ten człowiek przyszedł tylko na to jedno z Nim spotkanie. Rozmawiał Tomasz Ponikło

14.09.2010

Czyta się kilka minut

Ks. Adam Trzaska odprawia Mszę św. w kaplicy Hospicjum św. Łazarza, sierpień 2010 r. / fot. Tomasz Wiech /
Ks. Adam Trzaska odprawia Mszę św. w kaplicy Hospicjum św. Łazarza, sierpień 2010 r. / fot. Tomasz Wiech /

Tomasz Ponikło: Jak wygląda Księdza pierwsze spotkanie z chorym?

Ks. Adam Trzaska: Codziennie, po przyjściu do hospicjum, pierwsze kroki kieruję na oddziały, by sprawdzić, czy przyjęto nowych pacjentów. W wypełnianej po przyjęciu chorego ankiecie sprawdzam rubrykę "wyznanie", żeby komuś innego wyznania albo niewierzącemu nie proponować sakramentów. Od personelu dowiaduję się o stanie chorego. Z nowym pacjentem witam się przed Mszą św. Pytam, czy mogę mu w czymś pomóc, informuję o Mszy i zachęcam do przyjęcia Komunii. Jak nie chce Komunii, pytam o sakrament pojednania. Kiedy znów dziękuje, pytam, czy mogę przyjść za kilka dni. Jeśli dalej słyszę "nie", pytam czy nie chce w ogóle czy w tej chwili. Staram się, żeby nić porozumienia została, żeby móc się chociaż o to pytać. Po dziewięciu latach pracy w hospicjum wiem, że każdy jest wolny i nie chcę tej wolności w ludziach niszczyć. Ale też wiem, że nie mogę być pewny, czy tego człowieka jutro zastanę.

Dlatego wizyta za kilka dni może być spóźniona.

To zwrot grzecznościowy, przecież będę tam następnego dnia. W każdym pokoju codziennie rozdaję Komunię. Wtedy pytam: czy dziś jest już ten czas. Są chorzy, na których czekałem nawet kilka miesięcy. Człowiek sam nie wie, dlaczego jedną osobę przyciska, choć tamta się broni, a czasem odpuszcza i po czasie wraca. Bóg widocznie sam kieruje tą pomocą.

Pomocą, czyli sakramentami?

Jestem przekonany, że oni wszyscy chcą sakramentów. Jedni mają większe lęki, inni mniejsze, a jeszcze inni - jakby tylko po to przyszli.

Nie ma Ksiądz tremy, idąc do chorych?

Raczej nie, mam wrażenie, że przez własne kłopoty ze zdrowiem, które miewałem, oswoiłem się ze szpitalami, atmosferą panującą wokół chorych, także z ludźmi dotkniętymi cierpieniem. Pamiętam postać ks. Zbigniewa Puzyny. Mówiono, że w czasie seminarium zapadł na gruźlicę, nie chciano go wyświęcić, aż wreszcie zrobił to kard. Sapieha. "Dla jednej Mszy", mówiono. A ks. Puzyna przeżył w kapłaństwie ponad 50 lat. Ze swojego okna widywałem go idącego z bursą do chorych. Krakowską parafię św. Szczepana podzielił na rewiry i codziennie szedł do chorych gdzie indziej. Kiedy sam zostałem księdzem, na swojej pierwszej parafii spytałem proboszcza, czy mogę chodzić do chorych w pierwsze piątki. "Parafia spora, 5 tys. ludzi, ze 60 km dróg w różne strony, trudno to objąć - tłumaczył mi - a poza tym ludzie nie chcą". Ale przyszła rodzina pana Stanisława z prośbą o wizytę u niego w domu, co niedzielę. W trakcie kolejnych odwiedzin proszą: "Niech się ksiądz nachyli nad tatą", a pan Stanisław słabiutkim już głosem mówi: "Bóg zapłać". "Jeszcze do pana przyjadę". "Do mnie ksiądz już nie przyjedzie". I w tym samym tygodniu umarł. Potem zgłosili się kolejni ludzie. Odchodząc po pięciu latach, zostawiałem 40 osób chorych, które regularnie odwiedzałem z moim kolegą, drugim wikariuszem. Oni zobaczyli, że po wizycie księdza człowiek jeszcze nie umiera.

Bo ksiądz udziela ostatniego namaszczenia, więc potem może być już tylko trumna.

Księża są sami sobie winni, bo tak sakrament chorych nazywali, bo w kancelarii w księdze zmarłych widnieje taka rubryka i w tym kontekście o ten sakrament zawsze pytali.

Pacjentów w hospicjum również pytam, czy chcą, ale żebym przyszedł pomodlić się o ich zdrowie - mówię więc o tym, czym ten sakrament jest. Wtedy nikt nie odmawia. I tłumaczę, że przy każdym pogorszeniu, mogą mnie znów zawołać i możemy się znów pomodlić o ich zdrowie.

To nie grozi myśleniem, że w takim razie mają się poczuć lepiej?

Kiedy o to pytają, odpowiadam, że tak, choć dodaję, że nie wiem, czy poprawi się ich kondycja fizyczna, czy tylko będzie to wzmocnienie ich ducha. Byłem już świadkiem, że ludzie po sakramencie wychodzili z choroby, choć z punktu widzenia medycznego lekarze twierdzili, że zrobić nie da się już nic.

Był w hospicjum chory, który przyjął sakrament namaszczenia w stanie agonalnym, po poprawie przyjmował kolejne, aż zaczął wstawać z łóżka, uczyć się chodzić, i wyszedł z hospicjum zdrowy. Odwiedził nas na Wielkanoc, stanął przed dyżurką pielęgniarek i pokazowo - ten 60-latek - zrobił kilka przysiadów.

Albo dziewczyna na piątym roku studiów, guz mózgu. Nieustannie jęczała z cierpienia. Nie wiedzieliśmy, czy to wynik bólu fizycznego, czy psychicznego - z tęsknoty za rodziną, domem. Po lekach nie powinna czuć już bólu, ale jęk został. Nie chciała sakramentów, wołała mnie, rozpoczynała rozmowę, w pewnym momencie krzyczała: "wynocha"; akceptowałem to, wychodziłem. Kiedyś nastąpiła zmiana, przyjęła sakramenty. I nigdy więcej jej jęku już nie usłyszeliśmy. Pani doktor powiedziała mi wtedy: "Pierwszy raz zobaczyłam, że sakrament działa". Dziewczyna na kilka miesięcy pojechała do domu, potem wróciła i zmarła w hospicjum.

Był też dwudziestokilkuletni chłopak, który zachorował na nowotwór. Za cel w chorobie miał przyjęcie bierzmowania, którego kiedyś zaniedbał. Zaraz po tym, jak odebrał z parafii metrykę chrztu, sparaliżowało go i trafił do hospicjum. Za zgodą biskupa udzieliłem mu sakramentu. I widziałem, że umiera spokojnie.

Mężczyzna, który wyszedł z hospicjum - to był cud?

Trudno mi powiedzieć, ale ludzie, którzy go znają, przyjęli to jako cud, jako Bożą ingerencję. Ale tu ważniejszy jest pokój, który pojawia się w ludziach po przyjęciu sakramentów, widać w nich zmianę duchową.

Zadeklarowany ateista mówi, żebym do niego nie podchodził, a kiedy przychodzę z Komunią, idzie do ubikacji. Choroba się posuwa, już nie wstaje z łóżka. Potem zaczyna na mnie patrzeć. Odpowiada na "dzień dobry". Kiedy zbliża się agonia, personel pyta, czy do niego przyjdę. "Nie mogę - tłumaczę - bo on tego nie chce". Ale pielęgniarki twierdzą, że kiedyś im powiedział, że chciałby przyjąć księdza. Więc idę, rozmawiamy, zapowiada się sukces, aż mi mówi: "Jaja sobie z księdza robiłem", zaznacza żebym mu nie dawał żadnego rozgrzeszenia, i mnie wyrzuca. "Czy pan wie, na jakim pan jest etapie życia?", pytam. "Tak". "A gdzie się pan wybiera po śmierci: do nieba, do piekła?". "Nie, do ziemi". Zostało mi ostatnie pytanie: "Więc kto ma pana chować po śmierci?". "Na pewno nie ksiądz, bo ja nie wierzę". Pożyczyłem mu, żeby wszystko było dobrze.

Na następny dzień mnie zawołał - dziś się wyspowiada. "Ale - mówię - dziś nie będzie sobie pan ze mnie robić jaj?". "Dzisiaj nie". I ten człowiek, wulgarny, przykry dla personelu, po przyjęciu sakramentów zupełnie się zmienia, wycisza. Mówił już tylko "dzień dobry", czasem jakieś krótkie zdania. Nie chciał rozmawiać z nikim, przyjmował tylko Komunię. Wszystko trwało tydzień: nawrócenie w Wigilię, śmierć w sylwestra.

Po spowiedzi już Ksiądz z nim nie rozmawiał?

Wtedy mówił już tylko "dziękuję" i prosił o Komunię.

A spotkał Ksiądz człowieka, który nie pogodził się z Bogiem do końca?

Są tacy ludzie, zadeklarowani ateiści, odchodzą bez rozmowy; ale nie ma ich wielu. Zapamiętałem człowieka, którego ojciec poszedł do partyzantki, wrócił chory pod koniec wojny, żeby umrzeć w domu. Potem jego matka, sama, z kilkorgiem dzieci, oddała go na wychowanie do wujostwa, którzy sami dzieci nie mieli. Tam pojawiły się problemy, chłopak odreagowywał je w szkole i zapamiętał, że ksiądz katecheta go nie wysłuchał, ale uderzył. To był zwrot w jego wierze, odsunął się od Kościoła. W dorosłym życiu miał moment, kiedy czytał Biblię, ale potem przestali z żoną mieszkać razem, z synem miał trudne relacje. W hospicjum dawał się zaczepić, rozmawiał ze mną, ale nie chciał sakramentów. Pamiętam ostatnią z nim rozmowę, kiedy widząc bunt, ale też głód sakramentów, życzyłem mu, żeby spotkał Jezusa - albo jeszcze tu, przed śmiercią, albo już tam, z drugiej strony. "Ja Go naprawdę chcę spotkać", odpowiedział. Następnego dnia stracił przytomność, zaczęła się agonia. Przyszedł do mnie jego syn, prosząc o sakramenty.

To był mój największy dylemat. "Czy powiedzenie przez tatę - przekonuje mnie syn - »chcę Go spotkać«, nie jest otwarciem furtki dla Pana Boga, żeby ksiądz pozwolił mu Go przyjąć w sakramencie namaszczenia chorych?". I choć nie byłem do końca przekonany, udzieliłem sakramentu.

Dziś jest Ksiądz przekonany?

W takich sytuacjach udziela się sakramentów warunkowo: "jeśli chcesz". Personel mówił mi, że to była jedna z najtrudniejszych śmierci; był ogromnie niespokojny, agresywny do końca, choć nieprzytomny. To pozostało dla mnie pytaniem, ten człowiek jest we mnie. Jaki był, gdzie poszedł.

Zastanawia się Ksiądz nad tym, czy dany człowiek jest zbawiony, potępiony?

Nie, nie jestem Panem Bogiem.

Magisterium mówi Księdzu jasno: jeśli odmówi sakramentów, jest na drodze do piekła.

Zostało we mnie pytanie ks. Tischnera: "Czy Bóg może coś zrobić przeciwko wolności człowieka. Jeżeli człowiek chce Go odrzucić, czy Bóg może mu tego zabronić?". Wydaje mi się, że nie, nawet jeśli ktoś chce od Niego odejść na zawsze. Ale jestem też przekonany, że na wszystkich czeka. Ktoś trafia do hospicjum, wołają mnie, bo jest w ciężkim stanie, spowiadam go z całego życia, chory przyjmuje sakramenty - i umiera po pół godzinie. Jak nie wierzyć w miłosierdzie, skoro ten człowiek przyszedł tylko na to jedno spotkanie z Nim? Niczego więcej tu nie otrzymał, łóżko nie było lepsze niż w domu, leki te same. Jedyna różnica: mógł przyjąć sakramenty.

I nie spotkał  Ksiądz chorego, który wybrał wolność odrzucenia Boga?

To jedyny przypadek, który stawia mi to pytanie. Inni umierali w wahaniu, chcieli Boga, ale nie umieli ku Niemu wyjść. Pamiętam człowieka, któremu na wojnie zginął ojciec, w czasie powstania warszawskiego matka, która nie mając dzieciom co dać jeść, chciała przepłynąć po jedzenie na Pragę. Widział, jak Niemcy zastrzelili ją w wodzie. Trafił do sierocińca. Została w nim zadra. Choć całe życie chodził do kościoła, nie przyjmował sakramentów. Po kilku tygodniach proszenia, bym mu nie zakłócał spokoju, zapytał, czy będę mieć czas po Mszy. Zrobił mi herbatę, rozłożył na stole serwetę, postawił krzesło. Mówi: "Moja niewiara to też wiara". Nie przypuszczam, by odrzucił Boga, jemu tylko przez to, co przeżył, trudno było do Niego wrócić.

Jakie Ksiądz ma dla chorych słowa?

Nie wiem, czy mam. Ks. Tischner wspominał wizytę w szpitalu u chorego prof. Kępińskiego. Idzie pełen lęków, wchodzi do pokoju, a Kępiński woła z łóżka: "Józek, chodź i nic się nie bój, ty masz taką uzdrawiającą gębę". I ja też - z tą swoją gębą - po prostu idę do chorych.

"Bóg jest miłosierny", "Jezus cię kocha". Mówi Ksiądz tak do chorych?

Że Pan Bóg na nich czeka - mówię. Że czeka, kochając ich - mówię. I że zawsze ma ramiona otwarte na wszystkich - mówię. Czasem też opowiadam o innych umierających. O tym, jak umierali. Kiedyś nieprzytomna od kilku dni kobieta otworzyła oczy. Jej sąsiadka zawołała personel: "Czy ta zakonnica, która przyszła po tę panią, jest jeszcze, czy już poszła?". Dziewczyny zdrętwiały: "Już poszła", bo nikogo nie widzą. "Nie szkodzi, po mnie też przyjdzie i przeprowadzi mnie przez tę drogę".

Albo asystent z politechniki, niespełna czterdziestolatek, nowotwór kości, cierpiał ogromnie. A pół roku przed śmiercią powiedział najbliższym, że tego roku umrze. I później okazało się, że jest chory. Miał jedną prośbę: chce księdza, który by jak najczęściej odprawiał u niego Mszę, więc jeździłem do niego. Kiedy ze studentami wybrałem się do Lourdes i La Salette, obiecałem mu w tych miejscach modlitwę. Odprawiłem w jego intencji Mszę. Potem włączam telefon, dzwoni jego żona: właśnie umarł. Do samego końca był obolały, nigdy nie przyjął środków, które odebrałyby mu świadomość - wybrał cierpienie. Kiedyś podałem mu rękę na znak pokoju, zetknęliśmy się koniuszkami palców - aż zawył z bólu. Tak cierpiący był do przedostatniego dnia. Nagle radosny, mówi rodzicom: "Wy tego nie widzicie, przyszła do mnie Piękna Pani, przyniosła mi cytrusy". Tak dzieci nazywały Matkę Bożą

w La Salette. Na drugi dzień, znów: "Przyszła Piękna Pani i Wszyscy Święci". Przeżegnał się i umarł. I chorym mówię właśnie to: że są pacjenci, którzy mówią nam coś o tamtym świecie.

Czemu wybrał cierpienie?

Nie wiem, może dlatego, że do końca bał się stracić kontakt z otoczeniem, bał się, że przez leki nie będzie w pełni świadomy. Normalny chłopak, choć wyróżniał się tym, że codziennie chciał być na Mszy. Zostawił po sobie tylko gęsto popodkreślane Pismo Św. Wydaje mi się, że z młodymi ludźmi rozmawia się łatwiej o tym, co ich czeka, są bezpośredni, mniej w nich lęku. I mają takie prośby, że nigdy bym ich nie wymyślił. Inny czterdziestolatek chciał, żebym na Mszy u niego w domu wygłosił kazanie - które on mi ułożył. Bo, mówi, on niczego już nie potrzebuje, ale to mają być słowa dla jego żony i małych dzieci, którzy potrzebują nadziei. Umarł w niedzielę rano, kazania nie wygłosiłem, sam je powiedział.

O co pytają młodzi?

Czemu ich to spotkało, czemu ich życie musi być tak krótkie - od takich pytań nie uciekają.

A Ksiądz nie ucieka od odpowiedzi?

Jak nie znam odpowiedzi, to jej nie daję. Sam raczej dokładam kolejne pytania. Oni też nie liczą na to, że odpowiedź poznają ode mnie, nie szukają wyroczni, raczej kogoś, przy kim te pytania mogą postawić.

Ksiądz, specjalista od Pana Boga, nie powinien dać im choć namiastki odpowiedzi, czemu ich życie ma być krótkie?

Skąd miałbym to wiedzieć? Skąd mogę znać miarę życia człowieka? Ale mogę czasami dostrzec dobro, które dzięki śmierci może się wydarzyć.

Dobro?

Kiedy widzę, jak śmierć  pozytywnie wpłynęła na ludzi. Umiera chłopak, jego matka przychodzi do mnie: "Problem syna zaczął się, kiedy rozeszliśmy się z mężem. Teraz spotkaliśmy się w hospicjum przy synu, pogrzeb przygotowaliśmy razem i znów chcemy razem żyć. Nie wiem, czy się uda, ale spróbujemy". Widzę dobro.

A kiedy żona widzi dramat: została sama z kilkuletnim dzieckiem, co Ksiądz widzi?

Każda sytuacja jest inna, ale o dobru to ja wiele od nich samych słyszę. Człowiek opowiada o śmierci dwojga rodziców w ciągu jednego roku, więc on, student, został sam z młodszą siostrą. "To był wielki cios, mówi, ale z drugiej strony rodzice tak nas kochali, że wszystko za nas robili. Dopiero przez ich śmierć staliśmy się samodzielni". Albo człowiek po trzydziestce: "Ksiądz nie wie, czym było dla mnie umieranie ojca w hospicjum". "Nie wiem". "To był pierwszy moment, kiedy ojciec mnie przytulił". Bo wcześnie rozeszli się z żoną i odszukał syna dopiero w hospicjum. Więc widzę, że z cierpienia wypływa dobro.

Spotkał Ksiądz kogoś, kto w chorobie przeklął Boga?

Nie, choć słyszę ogromny żal. Żona woła przy umierającym mężu: "Dlaczego muszę zostać sama". Nie wiem, bo czemu nie odwrotnie? Ale jestem przekonany, że Bóg uznał, iż ta osoba poradzi sobie mimo wszystko. Doświadczam, że Bóg ich kocha, że jest z nimi. Że w tym cierpieniu pokazuje im Swoją twarz.

Mówi im Ksiądz, żeby łączyli swoje cierpienie z cierpieniem Jezusa na krzyżu?

Mówię im, że ich cierpienie na pewno ma sens, że jest wartością.

To, że spotkało ich cierpienie, jest wartością?

Nie wiem, dlaczego ich spotkało, wiem, że to skarb, który mogą wykorzystać. Chrystus przez cierpienie zbawił świat, ich cierpienie też nie jest na marne. To potencjał, którym dysponują, mogą go ofiarować, złożyć Bogu. Trudno mi powiedzieć człowiekowi, żeby tak zrobił, tylko jeśli sam tak uważa - mówię, że warto. To potrafię.

A mówi Ksiądz o współcierpieniu z Chrystusem?

To trudne, by o tym mówić. Na pewno tego nie przemilczam. Ale czy chorzy mogą z Nim współcierpieć? To musi od nich wypłynąć, żeby dojść do świadomości, że swoim cierpieniem uczestniczą w czymś, co podjął Chrystus. Mówię im, że Chrystus cierpiący jest blisko nich, nie ucieka. Że Ten, który cierpiał, rozumie ich i jest. A co człowiek może zrobić w drugim kierunku, pozostawiam im.

Jeżeli chory mówi: "to cierpienie mnie przerasta".

Nigdy takiego zdania nie usłyszałem.

"Chcę już skończyć, nie chcę dłużej cierpieć".

Też nigdy takich słów od chorego nie słyszałem. Ludzie o takich dylematach nie chcą rozmawiać z księdzem, bo wiedzą, że ksiądz reprezentuje wartość życia. Nigdy nikt wobec mnie takiej deklaracji nie złożył, choć wiem, że są tacy.

Czy myśli Ksiądz, że w skrajnych przypadkach eutanazja jest rozwiązaniem?

Nie, bo nie spotkałem żadnego umierającego, który by eutanazji chciał. Nawet najbardziej cierpiący, im bliżej śmierci, tym bardziej chcą żyć. Ten asystent z politechniki, świadomie cierpiący, wiedząc o bliskiej śmierci, do końca planował zajęcia ze studentami. Każdy chce żyć, nawet jeśli otwiera się już na przejście na drugą stronę, to chęć życia tutaj jest w nim do końca.

I nie chce być sam. Kiedyś spotkałem panią Marię, pielęgniarkę, która umówiła się ze mną na swoją śmierć. W styczniu pyta: "Czy ksiądz będzie przy mojej śmierci?". Wiję się i mówię, że człowiek umiera w różnych godzinach. "Proszę księdza, ale jak ja będę umierać, będzie ksiądz?". I znów szukam wytłumaczenia. "Ale jak ja będę umierać, będzie ksiądz?". "Jak Bóg pozwoli, będę". Umierała kilka miesięcy później w Wielką Środę. Odprawiłem Mszę, rozdawałem Komunię, zachodzę do pani Marii, była już nieprzytomna. Wtedy nad chorym robię znak krzyża i idę dalej. Po skończonej Mszy wracam. Siadłem przy łóżku pani Marii, zacząłem się modlić, różaniec, koronka do miłosierdzia, modlitwy za tych, co konają. Kończąc koronkę, widzę, że odeszła. Kiedy chciałem się poderwać, żeby personelowi powiedzieć o jej śmierci, pani Maria otworzyła oczy, sprawdziła, czy jestem, i dopiero umarła.

Ludzie czekają na cud?

Nie w hospicjum, choć oczywiście będą tak mówić rodzice nad swoim dzieckiem. Ale w tych ludziach, którzy tu trafiają, coś już pękło, przewartościowało się, chcą, by pomóc im spokojnie umrzeć. To widać po intencjach, które zamawiają. W szpitalu proszą o zdrowie, w hospicjum prawie nie ma intencji, a jeśli już, to o wypełnienie woli Bożej, o dobrą śmierć. W hospicjum nadzieja złożona jest już w innym miejscu. Czasem mam wrażenie, że Pan Bóg na takiego człowieka czeka, aż ten się otworzy. Pamiętam, jak na Mszy przy Komunii złapał mnie za rękę chory i zamiast "amen", mówi: "Wierzę, wierzę, że to jest moje życie". Przyjął Komunię. Na drugi dzień zawołał pielęgniarkę, poprosił, żeby odpaliła mu papierosa, wykurzył go i umarł.

Zdarza się Księdzu w hospicjum nie udzielić rozgrzeszenia?

Nie, bo to nie jest miejsce, żeby odmawiać ludziom miłosierdzia.

Nawet jeśli teologia wskazuje, że odmówić Ksiądz powinien?

Jeśli popatrzymy na Kodeks Prawa Kanonicznego, zobaczymy, że wszędzie w ostatnim podpunkcie dołożona jest klauzula: "chyba że w wypadku śmierci, chyba że w wypadku śmierci, chyba że w wypadku śmierci...".

Ks. Adam Trzaska jest kapelanem Hospicjum św. Łazarza w Krakowie (od 2001 r.), duszpasterzem duszpasterstwa akademickiego "Arka" (od 2006 r.).

Borykając się z własnymi kłopotami, można stracić wrażliwość na kłopoty innych. By się przed tym bronić, postanowiliśmy objąć prasowym patronatem instytucję dobrze służącą ludziom, która również boryka się z problemami finansowymi: krakowskie Hospicjum św. Łazarza, owoc zwołanego przez kard. Karola Wojtyłę Synodu Krakowskiego, w którego powstaniu wielką rolę odegrała także związana z "TP" Halina Bortnowska.

Hospicjum opiekuje się chorymi, którym szpital nic już nie jest w stanie zaofiarować i leczenie przyczynowe trzeba zastąpić zwalczaniem objawów, związanych z postępem choroby. Zajmuje się tym w swojej siedzibie, przy ul. Fatimskiej 17, i w ich domach. Bezpłatnie.

Patronat "Tygodnika" ma polegać na informowaniu o Hospicjum - jego działalności i potrzebach, nie tylko finansowych.

Ks. Adam Boniecki

Hospicjum św. Łazarza można pomóc przez wpłaty na konto: 36 1060 0076 0000 3200 0133 4486 lub udział w wolontariacie: www.wolontariat.hospicjum.pl

Więcej informacji na: www.hospicjum.krakow.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2010