Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
3 grudnia 1984 r. w Bhopalu zginęło 20-30 tys. ludzi, zatrutych oparami gazu z fabryki pestycydów. Zginęli w wyniku zaniedbań firmy; także dlatego, że w indyjskiej fabryce czterokrotnie zaniżono standardy bezpieczeństwa w stosunku do tych obowiązujących w USA. Kolejne setki tysięcy mieszkańców tego dwumilionowego miasta cierpi do dziś, bo - wbrew zapewnieniom władz - teren pozostaje skażony (zwłaszcza woda). Rodzą się kolejne chore pokolenia, a lista schorzeń jest długa: zaburzenia oddychania, nowotwory, uszkodzenia płodów, bezpłodność kobiet, ślepota, paraliż...
Byłem w Bhopalu 3 grudnia, na obchodach 25. rocznicy tragedii [reportaż ukazał się w "TP" nr 50/09 - red.]. Krążyłem po przerażających slumsach wokół byłej fabryki. Widziałem chorujące miasto. Ludzie palili na ulicach kukły ówczesnego prezesa koncernu Warrena Andersona. Nigdy nie odpowiedział on za tragedię i nigdy nie poczuwał się do odpowiedzialności. Ofiary narzekały na brak pomocy socjalno-medycznej ze strony indyjskich władz, już nie mówiąc o prawdziwych winnych: Amerykanach, którzy umyli ręce, dając śmieszne odszkodowania ofiarom i ich rodzinom. Pracownicy NGO-sów zapewniali mnie, że skażenie nadal występuje, choć władze twierdzą, że skażenia nie ma, bo liczą na inwestycje. Sam słyszałem, jak upierał się przy tym Babulal Gaur, lokalny minister przemysłu.
Ten śmiesznie późny i niski wyrok na "kozłach ofiarnych", trzeciorzędnych winnych, to kpina z ofiar. I tak też został przyjęty w Bhopalu.