Babcia Nino miała szczęście

Rosjanie opuścili Gruzję. Ale dla ludzi z pogranicza cierpienia się nie skończyły: ci, którzy wracają do zniszczonych "stref bezpieczeństwa", muszą odbudować domy i przetrwać zimę, która już się zaczyna.

   Czyta się kilka minut

Prezydent Rosji postanowił zrobić prezent "prezydentowi" Unii: zanim 10 października minął termin wycofania rosyjskich żołnierzy ze "stref bezpieczeństwa" wokół Abchazji i Osetii Południowej, Rosja zawiadomiła, że wywiązała się z planu Miedwiediew-Sarkozy. Ale Bernard Kouchner, szef francuskiego MSZ, rozczarował Kreml: ocenił, że Moskwa nie wypełniła zobowiązań w całości - bo miała wycofać się na pozycje sprzed wojny.

Tymczasem żołnierze rosyjscy zostali w Osetii i Abchazji. Także w Wąwozie Kodori (wschodnia Abchazja) i w regionie Ahalgori: zamieszkanej tylko przez Gruzinów enklawie, która leży w granicach Osetii, ale zawsze była pod kontrolą Tbilisi. Teraz Osetyjczycy instalują tam własną administrację. Szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow powiedział, że żołnierze rosyjscy nie opuszczą Ahalgori - choć dotąd wszyscy uważali ten region za część Gruzji. - Cóż, będę mieć daczę w Rosji - powiedział znajomy z Tbilisi, którego rodzina od 40 lat jeździła tu na weekendy. Ale ci, którzy stracili tylko daczę, mogą uważać się za szczęśliwych.

Pozostali zaczęli wracać, zanim jeszcze odeszli Rosjanie - po dwóch miesiącach błąkania się po obozach namiotowych i szkołach, zamienionych w schroniska dla uchodźców. Wracali do wsi położonych za Karaleti: nazwa, którą do niedawna słyszał świat co chwilę, ponieważ tu stał najdalszy rosyjski posterunek.

Niektórzy mężczyźni wrócili wcześniej, by zebrać z pól fasolę. Kobiety wolały trzymać się z dala od osetyjskich szabrowników i pijanych Rosjan, którzy wieczorami wałęsali się po wioskach w poszukiwaniu uciech. W Ahalgori, gdzie po wsiach zostało wielu Gruzinów, kobiety co noc chowały się w lasach.

***

Wsiadłem rano w "marszrutkę" na bazarze w Gori. Była zapełniona. Minęliśmy drogowskaz "Cchinwali 26 km", zbombardowaną w sierpniu bazę armii gruzińskiej, i zajechaliśmy na stację benzynową. Natychmiast podjechał gruziński patrol. Policjant otworzył drzwi "marszrutki" i wyłowił mnie wzrokiem. - Gdzie pan jedzie i w jakim celu? - spytał. Usłyszawszy, że jestem polskim dziennikarzem i jadę nad granicę spotkać się z uchodźcami, którzy wracają do domów, sprawdził dokładnie moje dokumenty i gdzieś zadzwonił. I pozwolił jechać.

Ruszyliśmy więc dalej. Ostatni raz jechałem tą drogą w przeciwnym kierunku 8 sierpnia po południu, gdy gruzińska armia cofała się z Cchinwali i wszyscy w nerwach oczekiwali rosyjskiego ataku. Gruzińscy żołnierze ostrzegali wtedy, żeby się wynosić, bo Rosjanie "użyją takiej broni, która zmiecie okolicę z powierzchni ziemi". Okolica jednak nadal istniała, choć ludzi było mało. Zaczynając od Tkwiawi, coraz częściej pojawiały się zburzone domy.

Po lewej, na tle przyprószonego już świeżym śniegiem Kaukazu, widać było Cchinwali - w linii prostej może kilometr, dwa. Posterunku rosyjskich "sił pokojowych", który 8 sierpnia mijałem pod Ergneti, nie było. Znów zatrzymali mnie Gruzini: tym razem uzbrojeni po zęby żołnierze i funkcjonariusze po cywilnemu. Obrzucili gradem pytań, każdy ciągnął w swoją stronę, byli zdenerwowani. Gdy zrozumieli, że jestem Polakiem, puścili mnie wolno.

***

Pod Ergneti większość domów była zrujnowana lub spalona. Nie natknąłem się na ludzi. Ruszyłem dalej, do wsi Megretisi: pieszo, potem autostopem. Kierowca wyrzucił mnie w środku wsi, do której nie dotarła żadna pomoc. Nie dotarli też dziennikarze. Dopiero dzień wcześniej przyjechali gruzińscy saperzy. Teraz detonowali rosyjskie niewybuchy i miny.

Z 320 rodzin, które żyły tu przed wojną, wróciła dopiero część. Otoczyli mnie mężczyźni. Każdy chciał pokazać swój zrujnowany dom.

Geno zabrał mnie do krewnej. 11 sierpnia, w nocy, bomba spadła na obejście 104-letniej Niny Kachiaszwili. Poparzyło jej nogi, ale miała szczęście: sąsiedzi wynieśli ją z płonącego domu. Zostały ściany - i leżąca pośrodku obejścia wanna. I jeszcze rozerwany piecyk.

Obok Niny mieszkała 86-letnia Olga Kasradze. Osetyjka, wyszła za Gruzina. W sierpniu dostała odłamkiem bomby kasetowej w brzuch. Następnego dnia rosyjscy lekarze przeprowadzili operację, która uratowała jej życie, po czym odwieźli do domu. - A pół godziny później wpadli do niej Osetyjczycy. Krzyczeli, że jest "kurwą, która rodziła gruzińskie świnie". Porąbali Olgę siekierą, ciało wrzucili do strumienia - powiedział 76-letni Dmitrij Szerazadyszwili. Pobity, gdy doszedł do siebie, wziął łopatę i pochował babcię Olgę na tyłach jej domu.

- Rosyjski lekarz, który przyjechał następnego dnia opatrzyć jej rany, rozpłakał się. W ogóle gdyby nie Rosjanie, którzy zaczęli straszyć Osetyjczyków, że będą ich rozstrzeliwać za bandytyzm, nikt by tu żywy nie został - mówił Dmitrij.

- Zresztą i tak młodzi, na których najbardziej polowali Osetyjczycy, uciekli - dodał. - Zostaliśmy tylko my, starzy. Mnie się upiekło, dom stoi. Wrzucili mi tylko "limonkę" [granat - red.] przez okno, która wybuchła i rozniosła salon. I oczywiście ukradli wszystko, co mogli wynieść. Pobili mnie za to, że zepsułem traktor, żeby go nie wywieźli - powiedział Dimitrij, gdy staliśmy przy grobie babci Olgi.

***

Rosjanie uratowali też życie Żużanie Goszadze. Gdy Osetyjczycy przyszli po motocykl, stara Żużana zaczęła krzyczeć, że to gruzińska ziemia i własność. To ich wyprowadziło z równowagi. Już kładli jej głowę na pieńku, wyzywając od "kurew Saakaszwilego", gdy podjechał rosyjski wóz pancerny. - Uratowali mnie, ale motocykla te osetyjskie dzikusy i tak by nie ukradli, mąż wykręcił akumulator. Musieliby go pchać do Cchinwali - śmieje się Żużana.

Jej sąsiad, Atar, pięć lat żył w Rosji, w Rostowie. Przywiózł stamtąd żonę Olgę. Teraz Olga bała się wracać po wojnie do Megretisi. Pytała Atara: "Jak na mnie spojrzą sąsiedzi? Przecież jestem Rosjanką".

- Zawsze broniłam Rosjan, gdy kłóciliśmy się z sąsiadami o politykę - powiedziała dziś Olga. - Ale ten obraz mi się zawalił. Rozumiem, w czasie wojny bombarduje się wojsko. Ale żeby gospodarstwa traktować bombami kasetowymi?

Małżeństwo mieszka w ostatniej chacie, na skraju wsi. Jak inni, boją się: że Osetyjczycy będą wracać; że będą ostrzeliwać ich wieś (noc wcześniej słychać było strzały). W końcu nienawidzą Megretisi od lat: w czasie wojny w latach 90. był tu sztab pierwszego prezydenta Gruzji Zwiada Gamsachurdii.

A jeśli nie nadejdzie pomoc, wraz z zimą przyjdzie głód: nie mają już bydła, owoce pokradzione. Na razie z obozu przywieźli po worku mąki, z której wychodzi kiepski czarniawy chleb, rozpadający się w rękach.

***

Wstaliśmy świtem, było jeszcze ciemno. Pod cerkwią św. Jana Kupały z V wieku czekało na "marszrutkę" do Gori kilka osób z wiadrami pomidorów. Dopchaliśmy z Atarem 50 kg fasoli w worku na taczce. Jeśli sprzeda fasolę hurtem na bazarze, dostanie 80 lari (130 złotych). Takich worków ma jeszcze w domu dwa. Te pieniądze muszą im starczyć. Jeśli nie nadejdzie pomoc.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2008