Apolityczny wytrych

Gdy samorządowiec deklaruje "apolityczność" czy "bezpartyjność", powinniśmy wzmóc czujność. To może być dowód nie szlachetności, lecz sprytu.

19.01.2010

Czyta się kilka minut

Rozkręcają się przygotowania do tegorocznych wyborów samorządowych. Mobilizują się partie, szykują się urzędujący wójtowie, burmistrzowie i prezydenci. Niejeden stanie przed dylematem: zabiegać o poparcie którejś z ogólnopolskich sił politycznych czy startować samodzielnie - przedstawiając się jako kandydat "bezpartyjny".

Polakom partie się źle kojarzą, podobnie jak polityka. Nic zatem nie brzmi w ich uszach tak dobrze jak deklaracja przedstawiciela władzy o swojej apolityczności. Takie określenie jest jednak absurdem samo w sobie - coś jak "wódka bezalkoholowa". Każde zdobywanie i sprawowanie władzy to polityka.

Jeśli jednak takie deklaracje nie są zbywane drwiną, lecz traktowane jako atut, to warto przyjrzeć się im bliżej. Co tak naprawdę oznaczają? Skąd się wzięła ich atrakcyjność? Czy są szczere?

Polityczny wymiar

rury kanalizacyjnej

Rura kanalizacyjna nie ma wymiaru politycznego" - powtarzał przed laty prezydent Poznania Wojciech Szczęsny Kaczmarek. To pięknie brzmi, choć z rzeczywistością związek ma umiarkowany. Sama rura w zasadzie wymiaru politycznego nie ma, jednak już to, dokąd ją poprowadzić, jest najczystszą polityką - nie sprowadza się do problemu technicznego. Do wszystkich naraz doprowadzić się jej zwykle nie da. Trzeba więc określić priorytety, które jednym będą na rękę, a drugim nie. Co więcej - wybór kierunku, w którym zmierza rura, jest często wyborem głęboko ideowym czy zgoła ideologicznym.

Ktoś może się uśmiechnąć, słysząc o gminnym socjalizmie, liberalizmie czy konserwatyzmie. Jednak rura kanalizacyjna może być narzędziem stymulacji rozwoju przez stworzenie dogodnych warunków najbardziej przedsiębiorczym, może być sposobem na poprawę losu zmarginalizowanych lub też narzędziem budowania wspólnoty wartości, w której i dynamiczni, i pozostający w tyle, będą się czuć u siebie.

Rura może też zyskać wymiar polityczny sama w sobie - gdy okaże się np., że jest za cienka lub za gruba. Może się tak stać na skutek nieudolności, krótkowzrocznych oszczędności lub gdy przedstawicielom władzy bardziej będzie zależeć na zyskach zaprzyjaźnionego przedsiębiorcy budowlanego niż na interesie odbiorców. Rozliczenie władzy za wszystkie błędy, zaniechania i brak uczciwości to też najczystsza polityka.

Obraz relacji pomiędzy sprawującymi władzę a opozycją sam w sobie już taki czysty nie jest. Czy każdy błąd musi kosztować utratę stanowiska? Czy dzisiejsi krytycy nie będą jeszcze gorsi, gdy sami dojdą do władzy? Nie ma co ukrywać - opozycja chce przejąć władzę, a rządzący chcą ją utrzymać niezależnie od tego, jak skutecznie ci drudzy działają. Obiektywnych kryteriów oceny władzy nie ma i nie będzie. Pozostanie nieustająca konkurencja, ścieranie się pomysłów i osobowości, obietnic i oceny dotychczasowych dokonań. Metoda to męcząca, ale w zasadzie bezalternatywna. W zasadzie...

Bezpartyjny, czyli lepszy?

"Apolityczność" i "bezpartyjność" jest argumentem, którego chętnie używają rządzący, by zdyskredytować konkurentów. Brzmi on z grubsza tak: "Jeśli ja jestem fachowym, bezpartyjnym »ojcem miasta«, to ci wszyscy, którzy mnie krytykują, robią to tylko z jednego powodu - chcą zająć moje miejsce. Ich zarzuty nie mogą więc być prawdziwe. Do tego nie znają się na rządzeniu, bo nigdy tego jeszcze nie robili - ja zaś się na tym znam, bo już przecież to robię".

W ten sposób można dławić każdą dyskusję nad ideowym wymiarem działań władz lokalnych - argumentując, że tak jak teraz jest, jest "rozsądnie", zaś malkontenci chcą tylko "upolitycznienia" czy "ideologizacji" samorządu.

Bezpartyjność daje też bonus w warunkach wyborczej walki w dwóch turach - pozwala wcisnąć się między ogólnopolskie elektoraty PO i PiS. Jeśli do drugiej tury przejdzie kandydat z PO, jakaś część wyborców PiS zagłosuje na kandydata "bezpartyjnego", bo będzie głosować przeciw PO. Jeśli do drugiej tury przejdzie ktoś z PiS - będzie można liczyć na część najbardziej antypisowskich wyborców Platformy. Tak czy owak - "bezpartyjny" górą.

Że "bezpartyjność" nie musi być gwarancją uczciwości czy sprawnego rządzenia, pokazują takie przypadki jak byłego prezydenta Czesława Małkowskiego w Olsztynie czy Tadeusza Wrony w Częstochowie. Obaj zostali odwołani w wyniku referendum, co oznacza, że naprawdę solidnie podpadli mieszkańcom - choć wcześniej bez problemu pokonali w wyborach konkurentów wszystkich ogólnopolskich partii.

Nie takie partie,

nie taka polityka

Przewagę, jaką daje formalna bezpartyjność, można uznać za karę, jaką wyborcy nakładają na partie nie za to, że w ogóle są, ale za to, jakie są. Przymiotniki "bezpartyjny" i "apolityczny" można wszak rozumieć jako skrócone wersje bardziej rozbudowanych określeń - "inny niż obecne partie", "wyobrażający sobie politykę inaczej niż ta, którą znacie". Tak się to wszystko zaczęło we wczesnych latach 90. Wtedy ogólnokrajowa polityka wspięła się na szczyty zacietrzewienia i nieprzewidywalności, gdy tymczasem w wielu miejscowościach rozstrzyganie sporów i budowanie politycznych tożsamości odbywało się w znacznie spokojniejszej atmosferze. Ten kontrast pozwolił wykreować samo określenie "samorządowiec" jako nie tyle synonim, ile kryptonim polityka lokalnego. Podobnie komitet wyborców jest traktowany jako coś zasadniczo różnego od partii, choć oznacza ni mniej, ni więcej, tylko lokalną, często jednorazową, partię polityczną.

Balastu, który obciąża partie na okoliczność ich niegdysiejszych i dzisiejszych błędów, próbują się one raz po raz pozbyć. Najlepszą metodą jest zastąpienie ogólnokrajowej marki jakąś jej lokalną mutacją - taką, by wierni wyborcy rozpoznali swoich, zaś przypadkowi się nie zrazili. Stąd różne komitety w stylu "Obywatele Torunia" lub "Prawo i Samorządność". Trudno taką ciuciubabkę traktować jako jakiś szczególny walor. Choć entuzjaści "bezpartyjności", na potrzeby statystyki, traktują kandydatów spod takich szyldów jako ludzi bez żadnych więzi z partiami.

W służbie władzy

Dla partii ogólnokrajowych samorząd jest całkowicie naturalnym szczeblem zbierania doświadczeń w zarządzaniu sprawami publicznymi - czyli także najbardziej korzystną dla kraju ścieżką politycznej kariery. Kanclerz Helmut Kohl też zaczynał od radnego w rodzinnym miasteczku. To jednak nie wyczerpuje korzyści z obecności ogólnokrajowych partii na poziomie lokalnym. Zasoby, jakie są w dyspozycji samorządu - od możliwości obsadzania swoimi ludźmi urzędów, przez możliwość pozyskiwania konkretnych grup społecznych, po samą widoczność na forum publicznym - pomnażają siły partii jako organizacji; pozwalają zbudować do niej zaufanie, ale też pomagają we frakcyjnych rozgrywkach wewnątrz.

Część z takich korzyści odbywa się mimochodem - bez żadnych dodatkowych kosztów, na zasadzie synergii. Lecz część może istotnie obciążać społeczności lokalne. Członkowie politycznych orszaków nie muszą być najbardziej kompetentnymi kandydatami na urzędnicze stanowiska. Stąd bilans zaangażowania partii na poziomie lokalnym nie jest wcale oczywisty. Możliwe są tu zyski ogółu, lecz możliwe i straty.

Czy trzymanie ogólnokrajowych partii z dala od samorządu nie byłoby zatem bezpieczniejsze? Ciekawym przykładem może być przypadek prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego. Po objęciu stanowiska nie uczynił on urzędu łupem popierającego go SLD. Tyle tylko, że dyrektorskie nominacje w urzędzie dziwnie pokrywały się z wysokością wpłat na jego komitet wyborczy. By traktować urząd jako łup czy obszar kolonizacji, nie trzeba wcale być pionkiem w wielkiej partyjnej korporacji. Można w tym celu założyć skromną bezpartyjną spółdzielnię.

Wszystko to nie oznacza bynajmniej, że deklarowana bezpartyjność jest czymś złym. Oznacza tyle, że pozytywne nastawienie wyborców do takiej bezpartyjności jest dobrze znane - może więc być wykorzystywane także przez osoby, które do wyidealizowanego obrazu uczciwego, kompetentnego i skłonnego do kompromisu gospodarza pasują bardzo umiarkowanie. Sam fakt, że cały czas pojawiają się kandydaci, którzy bez poparcia ogólnopolskich partii są w stanie walczyć jak równy z równym o samorządową władzę, jest jak najbardziej korzystny.

Bez tego nasze partie na pewno czułyby się na tym polu znacznie pewniej, co zwykle oznacza natychmiastowe obniżenie standardów. Po serii bolesnych porażek z samodzielnymi graczami w 2006 r., w wielu miastach partie zaczęły podchodzić do wyłaniania swoich kandydatów z większą otwartością. Brak poparcia ze strony formacji ogólnopolskich nie powinien nikogo przekreślać, lecz automatyczne przyznawanie z tego tytułu premii przez wyborców jest obarczone sporym ryzykiem. Nic nigdy nie zwolni obywateli od uważnego patrzenia na ręce władzy - niezależnie, jak zachęcająco się ona prezentuje.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2010