Ucieczka z objęć

Ewa Chalimoniuk, psychoterapeutka: Na naszych oczach rozgrywa się dramat niemożności spotkania. Mamy pokolenie singli, którzy próbują z tego wybrnąć, mówiąc: zrobimy razem to, na co nas stać. A stać nas na to, by się pobawić, pożartować, stworzyć nieformalny związek...

18.02.2013

Czyta się kilka minut

 / il. Joanna Grochocka
/ il. Joanna Grochocka

ANDRZEJ FRANASZEK: Coraz więcej jest rozwodów, coraz mniej – stałych, wieloletnich związków, chęci do rodzenia dzieci... Czy widać ten trend z perspektywy gabinetu psychoterapeuty?
EWA CHALIMONIUK: Większość osób, które szukają u mnie pomocy – nawet jeśli ich dolegliwości są różne: depresja, napady lęku czy tylko ogólne poczucie niespełnienia – cierpi na problemy z tworzeniem i utrzymywaniem więzi. Obserwuję to, prowadząc grupy terapeutyczne, do których trafiają ludzie z różnych osobistych powodów. Większość jest pomiędzy 30. a 45. rokiem życia, ma wyższe wykształcenie, nierzadko na swoim koncie sukcesy zawodowe, a jednocześnie przeżywa kryzys z powodu braku satysfakcjonującego związku. Czują się samotni, bo nie udaje się im stworzyć związku stałego, ich związki są nieszczęśliwe, zagrożone rozpadem albo już się rozpadły. Jedni nie mogą sobie dać rady z samotnością lub porzuceniem, drudzy nie wiedzą, jak utrzymać związek i być w nim szczęśliwym. Inni – jak ponownie zaufać i otworzyć się na nowy związek, jak nie popełnić starych błędów. Łączy ich deficyt stałej, bezpiecznej i satysfakcjonującej więzi. Odkrywają swoje wzorce przywiązania, ukształtowane w dzieciństwie, które nie sprawdzają się w dorosłym życiu. Podczas terapii doświadczają wreszcie umiejętności spotkania na głębszym poziomie, są w stanie się zatrzymać, odważyć się wzajemnie zobaczyć i poczuć. Być w kontakcie, patrząc sobie w oczy, wzajemnie siebie czuć i mówić o tym, co się przeżywa i myśli. Zdają sobie sprawę, że właśnie za tym tęsknili. Czuli ten głód, ale nie umieli go nazwać. Nie potrafili tak wchodzić w bliskość, by go zaspokoić.
Terapię nadal częściej podejmują kobiety, bo to one mniej się wstydzą rozmawiać, szybciej odkrywają, że nie wystarcza im np. kariera zawodowa. Zwykle są parę lat po trzydziestce, osiągnęły sukces, są atrakcyjne fizycznie, ale mimo tego nie udaje im się stworzyć stałego związku. Czują się zagrożone, bo zegar biologiczny tyka, a niektóre z nich chciałyby mieć dziecko: czy to z głębokiej potrzeby macierzyństwa i frustrując się, że nie mają partnera, z którym mogłyby mieć upragnione dziecko, czy z bardziej powierzchownych powodów: bo większość ich znajomych ma mężów lub partnerów, jest matkami.
Mężczyźni trafiają do mnie najczęściej dopiero wtedy, gdy mają już silne objawy depresyjne albo lękowe, są w kryzysie po życiowej porażce. Szczególnie kiedy nie są pewni swojej wartości, gdy pozycja zawodowa jest niestabilna lub nie daje satysfakcji. Odkrywają wtedy, że brakuje im oparcia w bliskiej relacji, a oparcie w sobie jest niewystarczające.
Mężczyźnie na dłużej wystarcza poczucia młodości, siły, spełnienia w rywalizacji...
To wszystko chroni go przed pierwotnym lękiem przed samotnością. Ale prędzej czy później odzywa się alarm. Przy czym granica się przesuwa: kobiety nie odczuwają niepokoju w wieku lat 20, a nawet zwykle 30, ponieważ będąc wtedy samotne lub w doraźnych związkach, nie czują się inne czy gorsze od rówieśniczek. Mężczyźni też nie. To zmiana socjologiczna, która niesie zmianę psychologiczną. Kiedyś stygmat starej panny czy starego kawalera był bardzo obciążający, w tej chwili zaś taki życiowy status staje się nieledwie normą.
Oczywiście są tu znaczące różnice między dużymi miastami a „prowincją”. Także w strukturze mieszkańców. W stolicy, w przedziale wiekowym 30-40, na jednego mężczyznę przypada dużo więcej kobiet. Na wsi proporcje są odwrotne, bo kobiety się kształcą i stamtąd uciekają. Panuje syndrom samotnych mężczyzn, którzy nie mogą znaleźć partnerki do prowadzenia gospodarstwa. I się powoli zapijają, a czasem – wieszają. W większości prowadzą gospodarstwa ze swoimi rodzicami, często owdowiałymi matkami.
Generalnie rzec biorąc, zaczynamy płacić cenę za zmiany kulturowe i cywilizacyjne.
Jakie to zmiany?
Być może jako cywilizacja zmierzamy w kierunku skrajnej indywidualizacji i wolności. Słyszałam niedawno referat o tym, że na naszych oczach rodzi się nowy człowiek. Badania pokazują, że dzieci i nastolatkowie mają już inaczej funkcjonujący mózg niż poprzednie pokolenia. Ponieważ ich głównym narzędziem komunikacji jest komputer, kształtuje się inny mózg: inne jego ośrodki są aktywizowane, gdyż dzisiejsze dzieci mają znacznie mniej bezpośrednich relacji emocjonalnych, kontaktów „skóra przy skórze” z innymi ludźmi. „Nowy mózg” ma zatem trudności w relacjach, a jest świetny w pozyskiwaniu i opracowywaniu informacji. Kto wie, czy ewolucja nie doprowadzi zatem do stanu, gdy nie będziemy potrzebować więzi, choć osobiście sądzę, że tak się nie stanie. Na razie samotne funkcjonowanie prędzej czy później przerasta większość z nas – technicznie sobie radzimy, ale emocjonalnie nie. Pragniemy bliskości.
Badacze mózgu potwierdzają także to, co dotąd obserwowali psychologowie i psychoterapeuci: że naszym postępowaniem w dużej mierze kierują mechanizmy wrodzone. Po pierwsze, mechanizm walki lub ucieczki, który odpowiada za radzenie sobie ze stresem w sytuacji zewnętrznego zagrożenia lub wyzwania. Po drugie, wrodzone dążenie do więzi. Działa tu oksytocyna, której poziom odpowiada za budowanie przywiązania i podtrzymywanie bliskich relacji. To hormon wydzielany z mlekiem matki, ale nie tylko. Towarzyszy kontaktowi: gdy skóra mówi do skóry, gdy się dotykamy, pieścimy, patrzymy sobie głęboko w oczy w stanach zakochania, w czasie udanego seksu... Wtedy buduje się więź na głębokim, emocjonalnym poziomie. Człowiek jest po prostu stworzony do więzi, jest jedynym ssakiem, który tak długo potrzebuje oparcia w obiekcie macierzyńskim. Trzeci mechanizm sprawia, że mamy wrodzoną potrzebę porównywania się i oceny, czyli rywalizacji. Innymi słowy: by zaspokoić swój dobrostan, musimy się czuć bezpiecznie, mieć bliskie relacje, w których jesteśmy kochani, i nie czuć się gorszymi.
Kiedyś miało nam to zapewnić plemię i bliskie relacje rodzinne. Do niedawna podstawową satysfakcję ludzie czerpali z bycia dobrą matką, żoną, mężem, ojcem. Rozwój cywilizacyjny poszedł jednak tak daleko, że dziś określamy się zwykle nie poprzez rodzinę, do której przynależymy, ale poprzez wykonywaną pracę. Na pytanie: „kim jesteś?” – powinnam odpowiedzieć: „jestem tą osobą, która teraz z panem rozmawia, a bywam w wielu innych rolach: terapeutką, partnerką, córką, koleżanką”. Ale przecież mechanicznie odpowiem: „jestem psychoterapeutką”. Oparcie daje nam osiągnięty status zawodowy i finansowy, dzięki czemu we współczesnym świecie dość długo możemy funkcjonować samotnie.
Mamy znacznie większy komfort życia niż nasi przodkowie, a nawet rodzice, w mnóstwie codziennych spraw jesteśmy sobie w stanie poradzić sami. Może więzi stają się zwyczajnie mniej potrzebne?
Problemy nie zaczęły się dopiero teraz. Kiedyś matki żyły plemiennie, czyli w rodzinach wielopokoleniowych, gdzie były babcie, ciotki, starsze rodzeństwo. I kobieta, która rodziła dziecko, mogła poświęcić noworodkowi 40 proc. swojego czasu, a dziecko dostawało to, co potrzebuje do wykształcenia się ufnego wzorca przywiązania – będąc noszone, bujane, całowane przez siostry, babcię, ciotkę. Samo schodziło z rąk po 10 miesiącach, nasycone tą symbiozą, w której jego niezbywalne potrzeby były widziane, czute i zaspokajane. Zmiany spowodowały, że żyjemy teraz w małych rodzinach, kobiety się wyemancypowały, poszły do pracy, muszą godzić macierzyństwo i bycie pracownikiem bez pomocy matek, sióstr, ciotek. Dodatkowo w Polsce w czasie wojny i po niej nastąpiła zasadnicza zmiana kulturowa: rodziny się porozpadały, dzieci coraz mniej dostawały bliskości, także dlatego, że propagowano wychowanie chłodne – osobne łóżeczko, karmienie w określonych godzinach itd. Te doświadczenia, a czasem traumy – braku miłości, akceptacji, braku bliskich więzi – zbierają się od pokoleń.
Polska rodzina była przy tym często stygmatyzująca, podporządkowująca: albo wsysała, nie pozwalając być sobą, albo odrzucała, uważając, że się nie spełnia wymagań. Nasze rodziny są z reguły bardzo straumatyzowane poprzez wojny, różne bardzo bolesne doświadczenia, i nasi rodzice, będąc ofiarami, sami stawali się niechcący oprawcami, często z wielkiej miłości. Bliskość stawała się więc coraz trudniejsza, coraz bardziej bolesna, raniąca. Ostatecznie nastąpiła nieledwie powszechna ucieczka z rodzin, współczesne nam dążenie do autonomii.
Ale – jak już powiedziałam – do życia samotnego większość z nas się nadal nie nadaje i brak rodziny próbujemy jakoś nadrabiać. Tworzymy silne więzi z przyjaciółmi, korzystamy z ich pomocy, staramy się o to, by zapewnić dziecku stałą, dobrą nianię. Mniej już wstydzimy się przyznać, iż poszukujemy bliskości. Kiedyś pójście do biura matrymonialnego wiązało się ze wstydem...
...dziś bez porównania łatwiej jest się zalogować na portalu randkowym.
Otóż to. Unika się wstydu, zresztą widzimy, że w podobny sposób szuka partnerów mnóstwo osób, a więc nie jesteśmy od nich gorsi. Z drugiej jednak strony jest to narzędzie, które niesie dużo zagrożeń i pułapek. Tak naprawdę nie wiemy, kto jest po drugiej stronie, możemy długo żyć iluzją, fantazją na czyjś temat, by ostatecznie doznać zawodu lub upokorzenia. Często słyszę od pacjentów, że powstające w ten sposób relacje są bardzo rozczarowujące. Szczególnie kobiety (ale nie tylko) skarżą się, że są okłamywane, że np. ich wirtualny partner flirtuje naraz z kilkoma kobietami. Albo że spotkanie w „realu” przynosi olbrzymie rozczarowanie, nie mówiąc już o tych bolesnych sytuacjach, gdy czeka się w kawiarni, a ten ktoś nie podchodzi, bo z daleka nas zobaczył i się wycofał. Czasami dochodzi też po prostu do wykorzystywania, zwłaszcza seksualnego.
Dużo jest cierpienia w takim szukaniu?
Cierpienie pojawia się tak naprawdę wtedy, gdy relacja trwa dłużej, na początkowym etapie dominuje raczej zniechęcenie. Ci ludzie zresztą najczęściej rezygnują bardzo szybko, nie mają cierpliwości, by kontynuować, pracować nad rodzącą się relacją. Wolą szukać dalej. Są jednak zwykle bardzo tym zmęczeni.
I pomyśleć, że partnerów trzeba było szukać także w czasach przedinternetowych...
Dziś nawet młodzi ludzie są pod tym względem w bardzo trudnej sytuacji. Konsumpcjonizm, mocno rozbudzone ambicje zawodowe i materialne powodują, że czas studiów, dawniej wiążący się z intensywnym nawiązywaniem relacji, chodzeniem po knajpach, klubach, teraz wygląda inaczej. Nie ma presji na znalezienie partnera na całe życie: wcześniej trzeba znaleźć staż, pracę, zrobić karierę, a może podróżować – jak to się mówi: inwestować w siebie. Później ci ludzie często przenoszą się do innych miast, znajdują pracę w korporacjach. Jeśli tam kogoś nie spotkają, wracają do pustego domu o dwudziestej. Wśród znajomych zaczynają się czuć piątym kołem u wozu, kupują kota, zaczynają się izolować. No i zostaje im internet. Zwłaszcza kobietom.
Samotnych mężczyzn też jest sporo, ale mają większy wybór z powodów czysto biologicznych: mogą znaleźć partnerkę młodszą o pokolenie. 40- czy 50-letni mężczyzna może się związać z dziewczyną 20- czy 30-letnią. W przypadku kobiet takie przypadki zdarzają się znacznie rzadziej.
A przecież widzimy, że role społeczne związane z płcią intensywnie się zmieniają. Kobiety są silniejsze, lepiej wykształcone, samodzielne. Czy nie jest tak, że w konsekwencji lepiej sobie radzą z samotnością? Często przecież kobiety wręcz demonstrują, że tzw. „faceci” nie są im potrzebni.
To pozorne. Do pewnego momentu kobiety rzeczywiście cieszą się niezależnością, atrakcyjnością i swobodą zmiany partnerów seksualnych, nieraz traktowanych instrumentalnie. Albo właśnie demonstrują samowystarczalność, choć moim zdaniem często to raczej atak wyprzedzający: jeśli czują, że mężczyźni nie zabiegają o nie dostatecznie intensywnie, w obronie przywdziewają kamuflaż: „ja wcale tego nie potrzebuję”.
Pojawiła się też rywalizacja silnych kobiet. Zdarza się, że nawet mają partnerów, ale trzymają ich w ukryciu, bo się wstydzą, że ten facet zarabia za mało albo jest za niski, albo nie ma dobrego samochodu. Pytam wtedy: „To dlaczego pani z nim jest?”. I słyszę: „Jest dla mnie dobry, mam z nim dobry seks” – „Ale pani by chciała mieć wszystko?” – „No tak, trudno mi się pogodzić z tym, że on nie jest idealny”.
Dziś chcemy mieć wszystko najlepsze – jak w reklamie czy serialu. Znam kobiety, które mówią: „Wyjeżdżam za granicę i tam mi się udaje”. Co się udaje? Tam się nie wstydzą być z partnerem starszym o 10 lat, ciepłym, dobrym, Grekiem czy Włochem, który je przytuli. Choć jest np. zwykłym sklepikarzem. Tu, w Polsce, związek 35-latki z korporacji z 45-letnim „przeciętnym” facetem byłby nieledwie niemożliwy. To współczesny mezalians.

Mężczyźni nie zabiegają dostatecznie mocno, bo w gruncie rzeczy boją się tych silnych, wyzwolonych kobiet?
Tak właśnie mówią kobiety: mężczyźni się nas boją. Od mężczyzn, którzy nie poradzili sobie w wyścigu szczurów, słyszę, że gdy uderzają do silnych, atrakcyjnych kobiet, by znaleźć w nich oparcie, te ich nie szanują i odrzucają. Z kolei mężczyźni, którzy mają pozycję i są dla silnych kobiet atrakcyjni, poszukują raczej partnerki, która by była im oddana, przytuliła ich, zajęła się dziećmi, a nie tylko walczyła czy konkurowała z nimi.
I będą podrywać młodsze o pokolenie, dwudziestoparoletnie studentki?
Albo te „miękkie” kobiety, które mają instynkt, by się zaopiekować, ugotować, ładnie wyglądać...
Są jeszcze takie kobiety?
A są jeszcze mężczyźni, o których te kobiety marzą?
Na naszych oczach rozgrywa się dramat niemożności spotkania. I mamy teraz całe pokolenie singli, którzy próbują z tego wybrnąć, mówiąc: zrobimy razem to, na co nas stać. Stać nas na to, by się pobawić, pożartować, stworzyć nieformalny związek, który czasami jest ratunkiem. Znam wiele związków nieformalnych, które przetrwały już 20 albo 30 lat właśnie dzięki temu, że nie zostały nazwane małżeństwem. Związek nie był do końca dopowiedziany, istniało poczucie, że łatwo jest się z niego wycofać, i dzięki temu stopniowo udało się oswoić bliskość. Bliskość, przed którą lęk – powtórzę raz jeszcze – dostaliśmy w spadku po rodzicach, czasem dziadkach, który zawdzięczamy dziecięcemu poczuciu odrzucenia, niedostatecznego pokochania. Słyszałam od prof. Bogdana de Barbaro, iż zaobserwowano, że dobry związek kobiety z mężczyzną po 12 latach może naprawić pierwotny deficyt więzi, tak jak terapia może poprawić więź chorą, toksyczną. Dostatecznie duża porcja miłości i bezpieczeństwa, poczucia, że nikt mnie nie zawłaszczył, nie zrobił mi krzywdy, nie porzucił mnie...
To scenariusz optymistyczny. A jeśli związki się w ogóle nie udają? Dlaczego tak mało w nas cierpliwości do ich budowania? A może mamy – by tak ładnie rzec – zbyt dużą ofertę na rynku?
Świat zrobił się bardzo otwarty i wydaje się nam, że z jednej strony nie ma wyboru, a z drugiej, że jest on nieograniczony. Norma zaczyna brzmieć: po co się męczyć, gdy nam coś nie wychodzi? Nauczyliśmy się, że gdy buty przestają być modne, kupujemy nowe. Albo nowy gadżet – doskonalszy od poprzedniego. Teraz kobiety i mężczyźni poszukują też idealnego partnera, bo w ogóle dążymy do ideału: wymaga się od nas, byśmy byli perfekcyjnymi pracownikami, uczniami, dziećmi... No i gdy z tym ideałem zaczynają się trudności, to zamiast je razem pokonywać, często idziemy dalej i szukamy następnego partnera.
Słyszę, że ludzie przed trzydziestką zaczynają przyjmować postawę, według której głupotą jest przeżyć życie z jednym partnerem i nie spróbować z innym. Pożyliśmy ze sobą dwa albo trzy lata, już nam się nudzi, nie mamy motyli w brzuchu... Zostało dziecko, ale będziemy dobrymi rodzicami, pójdziemy do terapeuty, który nas nauczy, jak relacje z dzieckiem ustawić. To konsumpcyjne, przedmiotowe traktowanie siebie, partnera, życia. 20-, 30-latkowie chętnie przydzielają swoim bliskim konkretne funkcje: z tym facetem jest mi dobrze w łóżku, ale mogę mieć jednocześnie intensywną więź z tym drugim, który mnie rozumie i któremu mogę się zwierzać, z tym trzecim wreszcie lubię chodzić do kina albo gdzieś pojechać... W okresie przedmałżeńskim nie przynosi to zwykle wielkich dramatów, ale są też ludzie, którzy tak próbują rozegrać całe życie: by zawsze być wygodnie poobstawianymi kilkoma osobami. Nie bacząc, ile krzywd czynią tym, dla których stali się ważni i bliscy.
Dużo w tym zwyczajnego egoizmu?
Owszem, ale nie chcę tych ludzi obwiniać. Niech pan zobaczy, co się dzieje. W wielu szkolnych klasach są nieledwie sami jedynacy, każdy z nich chce wyłączności dla siebie i nie chce wchodzić we współpracę z innymi, bo tego nie umie. Dzieci nie mają bliskich relacji nie tylko z rodzicami, ale i z rodzeństwem. Rodzice żyją w lęku o to, by ich dziecko osiągnęło z czasem jak najwyższą pozycję; nie ma już czegoś takiego jak podwórka, dzieci są wożone na basen, języki, karate, co kształtuje najrozmaitsze umiejętności, tylko nie relacyjne. W sprawach relacji dzieci stają się inwalidami. Rodzice albo są swemu dziecku oddani całkowicie (jak matka, która zostaje w domu, rezygnując z życia zawodowego), albo w ogóle – bo cały czas pracują. Więź jest albo żadna, albo zbyt bliska, zbyt obciążająca.
Takie dziecko staje się dojrzewającym młodym człowiekiem i mówi: wcale nie chcę być blisko, umiem być sam, bawić się, pracować, jak potrzebuję kogoś do seksu, to go zaproszę; po co mi obciążenia, zobowiązania. Dopiero później, gdy się okazuje, że korporacja nas wypluwa, zaczynamy tracić siły, chorować, macierzyństwo czy ojcostwo nam odpływa – wpadamy w panikę.
I co wtedy?
Nieraz trzeba spaść na samo dno, w ciężką depresję, by zacząć szanować to, co się ma. By w procesie terapeutycznym zaakceptować siebie, przestać próbować dorównać rozmaitym społecznie promowanym wizerunkom, spokornieć i dojrzeć do bycia człowiekiem, a nie konsumentem idealnych obiektów.

EWA CHALIMONIUK (ur. 1955) jest psychoterapeutką, związaną z Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie. Zajmuje się m.in. terapią rodzin oraz pomocą osobom w kryzysie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2013