Akcja Zniszcz

Groby znikały podobnie jak ludzie. Zanim bezkarnie dało się je roznieść w pył pod pretekstem porządków, trzeba było zadbać o to, by stały się anonimowe.

25.10.2021

Czyta się kilka minut

Płyta nagrobna na przedwojennym cmentarzu ewangelickim.  Kadyny, 2020 r. / STANISŁAW BIELSKI / REPORTER
Płyta nagrobna na przedwojennym cmentarzu ewangelickim. Kadyny, 2020 r. / STANISŁAW BIELSKI / REPORTER

Wilhelm był najbliższym ­sąsiadem mojego dziadka. Czy na cmentarz wchodziło się przez główną bramę, od której na szczyt wzgórza biegła alejka obsadzona starymi kasztanowcami, czy boczną furtką od strony szkoły – pierwszą mogiłą, którą mijałem biegnąc w stronę grobu dziadka, był właśnie grobowiec Wilhelma. Nie mogę wykluczyć, że na spękanej tablicy nagrobnej wciśniętej między dwie półkolumny widniało w rzeczywistości imię Wilfrieda albo nawet Ulricha, moje niewprawione dziecięce oko w labiryncie szwabachy rozpoznało w każdym razie Wilhelma i tak już zostało.

Zresztą w pobliże grobowca, w którym poza Wilhelmem spoczywało kilka pokoleń jego bliskich, nie wolno było nam, dzieciom, się zbliżać. Dorośli straszyli, że zmurszała komora pod ziemią zawali się pod naszym ciężarem i skończymy z przetrąconym karkiem wśród poniemieckich trucheł. Chłopak z sąsiedniej wsi – tłumaczyli – wpadł tam wiele lat wcześniej i odnaleziono go dopiero po kilku dniach, snującego się pośród pól i oszalałego ze strachu.

Cmentarz na wzgórzu, miejsce pochówku rodziców mojej mamy, dzielił się na dwie części. W polskiej, pod którą zaraz po wojnie zrobiono miejsce, usuwając bezceremonialnie część niemieckich nagrobków, dominowały mogiły z krótkim krzyżem wyrastającym bezpośrednio z pionowego postumentu, w którym osadzano płytę nagrobną. Poniżej znajdował się rodzaj murowanego inspektu, w którym sadziło się kwiaty, a na Wszystkich Świętych wciśnięte w ziemię świeczki rozlewały się w fantastyczne woskowe kleksy. Miejscowym zwyczajem nagrobki malowano na biało i po jakimś czasie popękana farba zaczynała się łuszczyć, odsłaniając cementową okładzinę ceglanej konstrukcji, co nadawało całości jeszcze bardziej niechlujnego wyglądu.


MAM TROJE DZIECI. DWOJE ŻYWYCH

Reportaż JACKA TARANANa początku nie miałam siły: ani żeby się umyć, ani żeby się zabić. Potem uczyłam się doceniać to, co zostało. Piękno świata, uśmiechy, chwile ze starzejącymi się rodzicami.


Na gliniastym zboczu, na którym ulokowano cmentarz, groby zapadały się już po kilkunastu latach i z daleka chaos krzywych polskich krzyży, z których każdy strzelał w niebo pod nieco innym kątem, kontrastował z porządkiem dostojnych niemieckich grobowców, mimo że do początku lat 80., kiedy zacząłem świadomie rejestrować otoczenie, dotrwało ich może ze trzydzieści, głównie w formie tablic wmurowanych po wewnętrznej stronie cmentarnego muru.

Lubiłem snuć się wzdłuż niego podczas uroczystości 1 listopada, także dlatego, że murek chronił od wiatru, a na cmentarzu na wzgórzu wiało właściwie zawsze. Skostniała z zimna rodzina tłoczyła się więc przy mogile dziadków usiłując nadać swym cierpieniom pozory religijnego skupienia, podczas gdy ja odbywałem w dziecięcej wyobraźni podróże do czasów współczesnych rezydentom mijanych grobów.

Data urodzin 1830, czyli gdzieś w okolicach powstania listopadowego.

Zgon w roku 1899 – jakiegoś pechowca, a może szczęściarza, któremu nie dane było doczekać kolejnego, burzliwego stulecia.

Wędrując tak wzdłuż muru, od tablicy do tablicy i od daty do daty, wiedziałem, że prędzej czy później dotrę w ­pobliże grobowca Wilhelma, który zmarł w roku 1928 w wieku 62 lat. Potrafiłem nawet wyobrazić go sobie jako korpulentnego mężczyznę o przekrwionych policzkach i łagodnym spojrzeniu. Możliwe, że pierwowzorem mojego cmentarnego znajomego był jedyny znany mi żyjący Wilhelm, ówczesny biskup gorzowski, który od czasu do czasu wizytował z pompą naszą parafię. Za nic w świecie nie umiałem jednak przypisać do daty zgonu Wilhelma jakiegoś ważnego wydarzenia historycznego, co doszczętnie rujnowało moje dziecięce poczucie sensu i bezpieczeństwa.

Na Dolnym Śląsku lat 80. Niemcy mieli przecież prawo pojawić się wyłącznie w roli postaci historycznych.

Po wojnie

Urodziłem się w mieście, które 29 lat po zakończeniu wojny nadal lizało po niej rany. W centrum zionęła wielohektarowa wyrwa po zrównanej z ziemią starówce, a ze szkolnego boiska widziałem wieżę ciśnień z dachem przedziurawionym przez bombę lub pocisk artyleryjski. Nieco dalej na horyzoncie majaczył szkielet wypalonej kolegiaty. Aleja Wolności, główna ulica, którą maszerowałem codziennie na lekcje, zaledwie pokolenie wcześniej nazywała się Hohenzollernstrasse, z czego rzecz jasna nie zdawałem sobie sprawy, podobnie jak reszta klasy i zapewne całe grono nauczycielskie szkoły, której za patrona nadano partyzanckiego watażkę z Gwardii Ludowej.

Tragiczną i nie tak odległą przeszłość miasta, które nazywaliśmy teraz swoim, zbiorowym wysiłkiem zepchnęliśmy na dno studni oraz do najgłębszych piwnic, w których od czasu do czasu znajdowało się nadpalone książki czy resztki stłuczonej zastawy stołowej ze swastykami. Widok starych niemieckich nagrobków jawnie sąsiadujących z nowymi blokami z wielkiej płyty i szkołami-tysiąclatkami stanowił więc nieprzyjemny zgrzyt w codzienności ziem, które przecież odzyskaliśmy po – jak nam wtedy mówiono – epizodzie niesprawiedliwej germańskiej dominacji.

Pan Mieczysław, który w podstawówce uczył nas wiedzy o społeczeństwie, ubrany zawsze w brązowy garnitur i z „Trybuną Ludu” pod pachą, dowodził na przykład, że za zniszczenie starego miasta w ostatnich tygodniach wojny odpowiadali Niemcy, którzy niepotrzebnie i zbyt długo stawiali opór Rosjanom. Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, że starówka w rzeczywistości przetrwała oblężenie w stosunkowo dobrym stanie, a rozebrano ją do ostatniej cegły dopiero w latach 50. na budulec dla zrujnowanej Warszawy. Dla lepszego zilustrowania skali uzurpacji, jakiej dopuścili się rzekomo Niemcy, pan Mieczysław zwykł kończyć każdą tyradę na ten temat cytatem z planów rady narodowej, która szacowała, że odbudowa starego miasta potrwa co najmniej 60 lat.

– Ja już tego nie doczekam – wzdychał teatralnie – ale wam, moje drogie chłopaczki i dziewczęta, w jesieni życia być może jeszcze będzie dane przejść się elegancko odrestaurowanymi uliczkami.

Perspektywa emeryckich spacerów była dla nas oczywiście abstrakcją, ale na myśl, że przez wrednych nazistów nie zobaczy odnowionej starówki biedny pan Mieczysław, ogarniała nas dziejowa złość i z werwą ruszaliśmy na szkolne czyny społeczne polegające na usuwaniu z miasta ostatnich teutońskich śladów. Raz były to nadodrzańskie umocnienia, które podczas oblężenia rozłupała radziecka artyleria i teraz służyły za schronienie miejscowemu elementowi, innym razem pozostałości siatki ulic na starówce. Zdarzały się także zlecenia specjalne, które dyrektor naszej podstawówki, człowiek ideologicznie utwardzony niczym rdzeń pocisku, przyjmował zapewne jako wyróżnienie dla kierowanej przez siebie placówki. Wyposażeni w stosowne narzędzia maszerowaliśmy wtedy na teren jednego z poniemieckich cmentarzy, by porządkować go wedle poleceń dyrekcji i zapewne władz miejskich. W ruch szły najpierw młoty, którymi rozbijaliśmy ostatnie niestrzaskane tablice nagrobne, a pokruszone fragmenty układaliśmy w stosiki bądź zakopywaliśmy w dołach wykopanych zapewne przez starsze i silniejsze ekipy. Groby znikały tak samo jak ludzie. Zanim bezkarnie można było roznieść je w pył pod pretekstem porządków, trzeba było zadbać o to, by stały się anonimowe.

Tani budulec

Jedyne, zresztą wątpliwe usprawiedliwienie dla naszego barbarzyństwa stanowił fakt, że cmentarz już wtedy był jednym wielkim rumowiskiem zarośniętym bluszczem. Największe grobowce splądrowano pewnie zaraz po wojnie, kiedy na Ziemie Odzyskane wraz z osadnikami z Kresów waliły także tabuny szabrowników. Mniejsze groby niknęły stopniowo pośród gruzów i śmieci, demolowane przez kolejne pokolenia wandali oraz nastoletnich poszukiwaczy skarbów, którzy naoglądawszy się w telewizji „Pana Samochodzika” czy „Wakacji z duchami” zaczynali wierzyć, że skarb templariuszy może być ukryty w którejś z mogił oznakowanych dziwnym, kanciastym pismem. Dolny Śląsk był dla nas krainą skarbów i tajemnic, choć wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w ten bajkowy sposób rezonuje w nas po prostu jego poprzednia, ukryta tożsamość.

Z dzisiejszej perspektywy tamte cmentarne eskapady wydają mi się tak absurdalne, że chwilami zaczynam wątpić we własne wspomnienia. A przecież wyraźnie widzę w nich słoneczne, chyba majowe popołudnie, nauczycieli przycupniętych w cieniu drzew, stukot młotów i radosne głosy dziatwy pogrążonej w akcie patriotycznej rozwałki. Spośród szkolnych znajomych, z którymi mam jeszcze kontakt, większość zapamiętała to podobnie, albo więc faktycznie niszczyliśmy niemieckie groby za wiedzą i zgodą pedagogów, albo wszyscyśmy ulegli sile przedziwnego zbiorowego złudzenia. Bo może po latach w ten sposób odzywa się w nas przeżywany wtedy podświadomie opór przed traktowaniem czyjejś przeszłości jako zagrożenia dla naszej przyszłości?

W odróżnieniu od pokolenia dziadków, którzy 30 lat po śmierci Hitlera nadal trzymali na strychach spakowane walizki – na wypadek gdyby z dnia na dzień ktoś znów kazał im się wynosić z domu – my baliśmy się przecież tego, co nam wmówiono, a nie tego, czego naprawdę doświadczyliśmy. A jednocześnie systematycznie byliśmy świadkami traktowania poniemieckich pozostałości jak śmieci lub w najlepszym razie źródła taniego budulca. Teren pod wielkie rondo w centrum naszego miasta, którym często jeździłem autobusem do zakładu pracy rodziców, wyrównano przecież gruzem z dwóch poniemieckich nekropoli. Bluszczem porastającym groby, które rozwalaliśmy w czynie społecznym, ozdabiano pierwszokomunijne filary mojego kościoła parafialnego.

Rytuał czyszczenia butów

Na drugim rodzinnym cmentarzu, położonym w uroczym kasztanowym zagajniku pośrodku pól, te same relacje polsko-niemieckie przybierały bardziej kameralny kształt. Dziadek leżał w rogu przy samym ogrodzeniu, łypiąc z medalionu w stronę rowu melioracyjnego, który biegł tuż za siatką. Idąc wzdłuż niej w kierunku zdewastowanej kapliczki, w której kiedyś pewnie przechowywano feretrony i inne akcesoria pogrzebowe, mijało się pięć lub sześć bezimiennych grobków schowanych w zaroślach.

Poniemieckie – tłumaczyli mi rodzice, ale w ich słowach słychać było nie tyle strach czy niechęć, ile współczucie dla tych istot pozostawionych przez wypędzone rodziny. Podobny ton czułości zapamiętałem w głosie dziadka, gdy w Wielką Sobotę zaganiał na strych całą rodzinę, by jak co roku pastowała kilkanaście par poniemieckich butów pozostawionych przez poprzednich właścicieli gospodarstwa. Po tym rytualnym zabiegu obuwie wracało zawsze na miejsce, owinięte starannie w stary pergamin. Na każdą próbę przywłaszczenia sobie choćby pary dziadek reagował oburzeniem.

– To nie nasze – powtarzał.

Niemiecka przeszłość krainy, w której przyszło nam żyć, mogła napawać strachem, gdy przybierała kształt wielkiej historii, ale sprowadzona do indywidualnego doświadczenia stawała się sąsiedzką, niemal intymną relacją. Pochowane przy płocie dzieci najwidoczniej były dla mnie – również dziecka – tematem zbyt trudnym do oswojenia, bym próbował nadać im imiona i tożsamość, podczas każdej wizyty na cmentarzu miałem jednak poczucie, że przychodzę tu także do nich. Czasem nawet udawało nam się z kuzynami zwędzić któryś ze zniczy przeznaczonych dla naszych zmarłych i przemycić do Niemców. Podobne odczucia towarzyszyły pewnie gospodarzom nekropoli, bo pomimo upływu lat nikt nie odważył się tknąć zmurszałych kawałków piaskowca, które pozostały po dziecięcych pomniczkach.

Cmentarz oczywiście zaludniał się kolejnymi lokatorami. Kilka metrów od dziadka spoczęła babcia, która za życia surowo nakazała, by nie chować jej z nim we wspólnym grobie, bo woda z rowu popsuje jej wieczny odpoczynek. Dziesięć lat później dołączył do nich mój ojciec, wcześniej chrzestny. Społeczność polskich nieboszczyków z roku na rok przesuwała się w stronę bezimiennych mogił przy płocie, aż wreszcie jakieś pięć lat temu, sprzątając rodzinne nagrobki przed 1 listopada, z ulgą dostrzegłem, że ktoś wykarczował tam chaszcze, uporządkował teren, a na pozostałościach niemieckich pomników zapalił znicze.

Tablica

Wojna wreszcie dobiegła końca także na cmentarzach. Kilka kilometrów dalej, w opuszczonej wsi, którą jeszcze w latach 80. wysiedlono, robiąc miejsce pod strefę bezpieczeństwa wokół miejscowej huty, kilkoma niemieckimi grobami opiekują się pracownicy miejskiego przedsiębiorstwa oczyszczania – jakby w akcie zadośćuczynienia za ulokowanie w pobliżu miejskiego wysypiska śmieci. Wywłaszczone polskie rodziny dawno przeniosły swoich zmarłych gdzie indziej.

Nie ma już także grobowca Wilhelma. Rozebrano go jakieś 10 lat temu, na szczęście nie z pobudek patriotycznych, ale ze względów bezpieczeństwa. Odwiedzający zmarłych uskarżali się na brak wody na cmentarzu, gmina ściągnęła więc ekipę od wiercenia studni, ale w trakcie prac podłoże zaczęło niebezpiecznie pracować i feralna komora grobowa, którą straszono mnie przez całe dzieciństwo, zapadła się definitywnie. Pozbawione fundamentów ściany grobowca trzeba było usunąć, bo stanowiły zbyt duże zagrożenie choćby dla dzieci, które drogę do szkoły często skracają sobie przez cmentarz.

Również na tablicy nagrobnej mojego ojca litery zdążyły już spłowieć. Podczas ostatniej wizyty w rodzinnym mieście pojechałem więc do znajomego kamieniarza i zamówiłem renowację pomnika. Kiedy podpisywałem zamówienie, zauważyłem, że kamieniarz – mój kolega z dzieciństwa – oficjalnie zastąpił w swoim nazwisku słowiańskie „y” niemieckim umlautem. Wtedy przypomniałem sobie również, że jego ojciec miał na imię Zygfryd.

Znajomy chyba dostrzegł moje zaskoczenie.

– A wiesz, że właśnie odnawiam poniemiecką tablicę? – zagaił, świdrując mnie spojrzeniem. – Potomkowie jakiegoś człowieka pochowanego u nas odnaleźli jego grób i chcą go zrekonstruować. Trochę jest z tym zabawy, bo pomnik jest w fatalnym stanie. Litery prawie nieczytelne, a ja przecież nie znam niemieckiego.

Kilka zatartych słów udało mu się już jednak odczytać. Jednym z nich jest „geliebter”. To znaczy ukochany. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2021