Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Miał wtedy 19 lat, w tym dwuletnią przerwę (1953-56) spowodowaną zamknięciem go przez władze PRL, w ramach represji za odmowę opublikowania obowiązującego nekrologu po śmierci Józefa Stalina. Redakcja była młoda, dziś widzę, że młodsza, niż wtedy zdawałem sobie sprawę. Rolę czcigodnych starców pełnili Zofia Starowieyska-Morstinowa (73 lata) i Antoni Gołubiew (57). Władzę sprawowali Jerzy Turowicz (52), Jacek Woźniakowski (44), Stanisław Stomma (56), Stefan Wilkanowicz (40), ks. Andrzej Bardecki (48), a z czasem także Mieczysław Pszon (49). Inni redaktorzy lokowali się w przedziale między 42. (Żychiewicz) a 33. (Krzysztof Kozłowski) rokiem życia.
Nakład pisma był regulowany przez władze, a przydział papieru reglamentowany. W redakcji panowało (słuszne) przekonanie, że zapotrzebowanie na „Tygodnik” jest znacznie większe niż dozwolony nakład. Pismo było poszukiwane, prenumerata ograniczona, w kioskach rezerwowano je w teczkach dla stałych odbiorców. Z „Tygodnikiem” współpracowali inteligenci, biskupi, księża, katolicy świeccy i ludzie niekoniecznie utożsamiający się z Kościołem, myślący. Na któryś z jubileuszy otrzymaliśmy telegram z życzeniami podpisany „Najpilniejszy czytelnik” – to był nasz krakowski cenzor.
Bo „Tygodnik” wychodził legalnie i jak każda legalna publikacja w PRL-u podlegał cenzurze. Co więcej, spłacał serwitut w postaci państwowotwórczego tekstu w święta narodowe: 1 maja i 22 lipca. Gra z cenzurą polegała na wykłócaniu się o publikację kwestionowanych artykułów czy ich fragmentów. Jeśli ingerencja zmieniała sens tekstu, redakcja dokreślała resztę zdeformowanego fragmentu albo wycofywała cały tekst. Stosowano też swoisty szyfr. Na przykład o Miłoszu, na którego nazwisko był zapis, pisaliśmy „Poeta”. Teksty-serwituty godzinami szlifowano w redakcji, żeby czyniąc zadość wymaganiom władzy, nie naruszyć granic uczciwości. Czytane dziś brzmią dość okropnie, ale wtedy każdy wiedział, o co chodzi, byliśmy od tego, co „między wierszami”. Dużo się tam mieściło.
CZYTAJ TAKŻE
ARTYKUŁ MICHAŁA OKOŃSKIEGO: Najgorszy czas w 75-letniej historii „Tygodnika”? Nie, to nie było w okresie zamknięcia redakcji za odmowę druku pożegnania Stalina i nie wcześniej, w apogeum stalinizmu. To było za Gierka, kiedy dookoła bawiono się w najlepsze >>>
Te świadomie wybrane kompromisy były w oczach niektórych ludzi i środowisk nie do przyjęcia. Zarzucali „Tygodnikowi” akceptację sytuacji politycznej, a nawet współpracę z reżimem. Już sam fakt istnienia „Tygodnika” był przez „nieskazitelnych” uznawany za zgodę na przyjęcie roli figowego listka, mającego przesłonić przed światem bezeceństwa ustroju. Ci jednak „Tygodnika” nie czytali. Ci zaś, którzy go czytali, zdawali sobie sprawę z absurdalności owych podejrzeń i zarzutów. Przede wszystkim wiedzieli o niej „najpilniejsi czytelnicy” w Komitecie Centralnym rządzącej wówczas Polską partii. Wystarczy przejrzeć wydane przez IPN w 2007 r. „Plany pracy Departamentu IV MSW na lata 1972–1979” (niestety opublikowano tylko ten jeden fragment planów), aby się przekonać, jak niebezpiecznym miejscem w oczach MSW i aparatu władzy PRL-u był „Tygodnik Powszechny”.
Wiadomo, że pisma opinii czytają przede wszystkim ludzie utożsamiający się z filozofią pisma. Kto myśli inaczej – nie czyta. Kto jest promotorem innego myślenia, ten bez pardonu krytykuje pismo, obrzydza je i zniechęca do niego, kogo tylko zdoła. Po 75 latach „Tygodnik”, wciąż ten sam, zachował przynajmniej dwie charakterystyczne dlań cechy. Przeciętną wieku redaktorów oraz zdolność denerwowania porządnych ludzi. Lubię to. ©℗
75-lecie „Tygodnika Powszechnego” – czytaj więcej w serwisie specjalnym >>>