Znaczy kapitan

FIANN PAUL, wioślarz oceaniczny: Dopiero w trakcie kolejnej wyprawy przypominam sobie, jak cierpiałem podczas poprzedniej. I jak powtarzałem, że już nigdy więcej sobie tego nie zrobię.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

W prototypowym skafandrze zaprojektowanym przez niego na wyprawy wioślarskie na otwartych wodach polarnych, sierpień 2021 r. / ARCHIWUM FIANNA PAULA
W prototypowym skafandrze zaprojektowanym przez niego na wyprawy wioślarskie na otwartych wodach polarnych, sierpień 2021 r. / ARCHIWUM FIANNA PAULA

ADAM ROBIŃSKI: Co czuje człowiek w łódce przypominającej łupinę orzecha na środku oceanu?

FIANN PAUL:Mali chłopcy lubią pirotechnikę, aerodynamikę i akrobatykę. Najlepiej wszystkie naraz. Ze mną było tak samo, zawsze lubiłem dynamikę żywiołów. Ufałem im i traktowałem jak przyjaciół. I to mi zostało do dziś. Dlatego naprawdę lubię, kiedy łodzią rzucają duże fale. Inni członkowie moich załóg – już niekoniecznie. Zdarzało się jednak, że już po wyprawach zadawałem sobie pytanie: byłem taki odważny czy może tylko głupi?

I jak brzmi odpowiedź?

Nie wiem. Chwilami naprawdę jechaliśmy po polarnej bandzie, dosłownie i w przenośni, bo docieraliśmy tam, gdzie nikt wcześniej nie dotarł, w okolicznościach, w których nikt się przed nami nie znalazł.

Czyli wiosłując przez ocean nie rzucasz wyzwania żywiołowi, ale próbujesz z nim współpracować?

Jest taka wydana pod koniec XIX wieku monografia „Złota gałąź” – biblia antropologów, bo sir James George Frazer spisał w niej ludowe rytuały ze wszystkich zakątków świata. Na przykład zaklinaczy pogody ze Skandynawii. Wiązali supły na linach, żeby zapewnić żeglarzom pomyślny wiatr. Jeden supeł gwarantował lekki wiatr, trzy dawały huragan. Zaklinacze pogody zniknęli dopiero wtedy, gdy pojawiły się silniki. Ale my, wioślarze, nie używamy przecież silników... Tak, jakiś rodzaj wiary w siłę wyższą nie jest obcy eksploratorom. A z siłą wyższą nie należy walczyć. Choć dobrze przećwiczony protokół awaryjnych sytuacji pozwala na traktowanie niemal wszystkich okoliczności jako dających się opanować, to – niestety – sprzęty czasem się psują. I to jest jedyna rzecz, jakiej się boję. Bo każdy protokół bazuje na tym, że sprzęt działa.

Czy w trakcie ekspedycji myślenie jest wyłącznie zadaniowe? Czy zostaje miejsce na refleksje, obserwacje oceanu i morskiego życia?

Podczas wyprawy jedna piąta chwil to te z dobrą pogodą, kiedy można cieszyć się tu i teraz. Cała reszta czasu to walka, którą musi stoczyć twój wewnętrzny wojownik. Dlatego dobierając uczestników wypraw unikam romantyków, którzy wierzą jedynie w piękno tego doświadczenia.

Czyli: jeśli refleksja, to dopiero po fakcie?

Najciekawsze jest to, że z naszej pamięci usuwany jest wszelki dyskomfort. Być może działa tu ten sam mechanizm, który pomaga kobiecie zapomnieć o bólach porodowych? Może ewolucja chciała, żeby gatunek ludzki nie zniechęcał się do poszukiwania nowych lądów, do podejmowania takich wyzwań? Co ciekawe, kiedy jestem na wyprawie, wracają do mnie te wszystkie trudne wspomnienia, o których na lądzie nie pamiętałem. Przypominam sobie, jak powtarzałem, że już nigdy więcej sobie tego nie zrobię. Ludzie, którzy decydują się wiosłować przez ocean, robią to zwykle raz w życiu. W rezultacie łatwiej im cieszyć się potem tym przeżyciem, bo ono nie wraca jako doświadczenie. Ze mną jest trochę inaczej.

Twój ostatni sukces to Impossible Row, sześcioosobowa wyprawa wioślarska przez Cieśninę Drake’a z Ameryki Południowej do Antarktyki. Byłeś, jak zwykle, kapitanem. Czym różniła się od poprzednich? Co było w niej trudniejszego, pomijając samą naturę znanego ze sztormów akwenu?

Najtrudniejsze było to, że musiałem w związku z wyprawą założyć konto na Instagramie. Wciąż czuję się z tym niekomfortowo. A musiałem, bo producenci filmu, który był podczas niej kręcony, niemal zupełnie pominęli mnie w działaniach promocyjnych. Organizowałem tę ekspedycję dwa lata, dowodziłem nią, a początkowo wszystko przypisano ostatniemu zawodnikowi, który do nas dołączył. Być może dlatego, że jego Instagram był pokaźny. A ja, głupi, myślałem, że jak ktoś zwraca uwagę, że nie używam Instagrama, to jest to komplement.

Domyślam się więc, że płynięcie w towarzystwie kamer telewizyjnych dodatkowo podniosło poziom trudności?

Jasne, bo wokół filmu dzieje się o wiele więcej niż wokół samej wyprawy. A to film zostanie jej zapisem historycznym, będzie reprezentował fakty lub ich interpretacje. Czyli tak naprawdę historię Impossible Row piszą producenci filmu, to oni mają na nią większy wpływ niż ja, lider wyprawy. Bardzo trudna sytuacja.

Masz na koncie kilka pionierskich wypraw. Przewiosłowałeś Atlantyk, Ocean Indyjski, pół Pacyfiku, z Norwegii na Spitsbergen, z Chile do Antarktyki. Mimo to parokrotnie podkreślałeś, że punktem odniesienia są dla Ciebie dawni odkrywcy z rdzennych ludów, którzy wypuszczali się w takie podróże bez nowoczesnego sprzętu, którym dysponujesz. I że w związku z tym daleko Ci do ich osiągnięć.

Dokładnie tak. Nigdy nie odtworzę stopnia trudności, z jakim oni się mierzyli. Mało tego, oni nie mieli pojęcia, że to, co robią, jest warte opowiadania. Dawni odkrywcy to dla mnie ogromna inspiracja. Współcześnie oceniamy osiągnięcia z perspektywy kryteriów człowieka Zachodu. Tymczasem wielu historycznych eksploratorów, np. Roald Amundsen, który jako pierwszy dotarł do bieguna południowego, wygrali właśnie przez to, że uznawali wyższość rdzennych ludów polarnych i chcieli się od nich uczyć. Idąc ich tropem, powinniśmy wreszcie porzucić absurdalne tezy, jakoby to Krzysztof Kolumb czy Leif Eriksson odkryli Amerykę. Wiem, dlaczego dawniej to ich traktowano jak pionierów. Ano dlatego, że rdzennych mieszkańców nie uważano za ludzi, tylko za zwierzęta. Ale dlaczego dziś, w XXI wieku, wciąż powtarzamy te bzdury o Kolumbie?

To się przecież zmienia.

Bo dopiero teraz uczymy się, jak nie być pasożytami tej planety? Recykling, energia odnawialna, oszczędzanie zasobów, to są przecież zasady, którymi rdzenne ludy kierowały się od zawsze. I już wiele lat temu próbowały nas, ludzi Zachodu, ich uczyć. Że należy spożytkować całego zabitego bizona, zjeść każdą jego część, a nie tylko zedrzeć skórę i resztę zmarnować. Chodzi o relacje bliższą symbiozie niż pasożytnictwu.

Jak zostałeś wioślarzem oceanicznym? Czemu nie choćby himalaizm? Czy to był świadomy wybór, żeby niedolę i trudy wyprawy dzielić na oceanie z innymi ludźmi?

To nie takie proste. Zarówno wioślarstwo, jak i himalaizm mogą być dyscyplinami indywidualnymi albo drużynowymi. Myślę, że mój wybór pracy z drużyną bierze się z faktu, że lubię być liderem. Lubię angażować do sukcesu potencjały innych osób. Uwielbiam strategie, uwielbiam oglądać, jak manifestują się duże wizje.

Wyprawa przez Cieśninę Drake’a w wersji solo trwałaby pewnie trzydzieści dni. O ile ktoś by ją wytrzymał, bo cena tzw. assisting vessel, czyli towarzyszącego łódce statku, który jest wymagany przepisami z uwagi na bardzo kosztowną ewakuację, byłaby dla zwykłego śmiertelnika po prostu nieosiągalna. Poza tym tylko jedna, a nie sześć osób, musiałaby ubiegać się o sponsorów. Z tego powodu miewałem w załogach ważne osoby, jak choćby członków rodzin królewskich czy bardzo zasobnych przedsiębiorców.

Zanim zająłeś się wioślarstwem, realizowałeś się w innych wyczynowych wyzwaniach?

Największym fizycznym wyczynem, jakiego się podjąłem, było odzyskanie kontaktu z własnym ciałem. To może brzmieć abstrakcyjnie czy naiwnie dla kogoś, kto nie pracuje z psychologią i ciałem, ale ten kontakt jest bardzo istotną częścią świadomości. Dla mnie jedną z najważniejszych. Przy czym kontakt z ciałem nie jest wcale jednoznaczny z atletyczną sylwetką.

To co oznacza?

Coś o wiele bardziej złożonego. Trudne doświadczenia związane z dorastaniem często odcinają nas od ciała, szczególnie jeśli wychowujemy się w kulturach, w których z ciałem związane jest poczucie winy i wstydu. Ze mną tak właśnie było, i w efekcie starałem się uciec od fizyczności. Bezpamiętnie zaangażowałem się w życie duchowe i medytacje. Potem podjąłem ogromną, wieloletnią walkę o to, żeby po prostu odzyskać własne ciało. W pełni je poczuć, pozbyć się emocji, które je blokowały. Dużą częścią tego procesu były moje doświadczenia z rdzennymi społecznościami na pięciu kontynentach. To są zwykle kultury, w których człowiek jest zintegrowany ze swoją fizycznością. Dziś, jako że na co dzień pracuję jako psychoanalityk, wiem, że bardzo niewiele osób dociera do momentu, w którym w pełni odzyskują kontakt z ciałem. Niewielu udaje się odbić je z toksycznych więzów naszej cywilizacji.

Sportowiec musi znać własne ciało?

Wielu nie zna! Tymczasem dla eksploratorów to kluczowa sprawa. Przecież podczas wielotygodniowych czy wielomiesięcznych wypraw cały czas oscylujemy na granicy jego możliwości. Trzeba je przez cały czas słyszeć, rozumieć i z nim współpracować. Ono nie może być tylko twoim niewolnikiem, bo niewolnik szybko znienawidzi swojego władcę. Dziś, kiedy już doszedłem do miejsca, w którym jestem, mam poczucie, że znajomość ciała to klucz do moich sukcesów. Wyrażanie siebie poprzez ciało to duża część mojego samospełnienia. Nie wyobrażam sobie życia bez aktywności fizycznej, bez codziennego intensywnego odczuwania swojego ciała.

Da się tego nauczyć innych?

Kiedy mam kogoś wytrenować, zawsze mówię, że liczby i wstępne wytyczne są po to, żeby nauczyć się odczuwać własne ciało. Potem już tylko podąża się za tymi odczuciami. Mnie zajęło to lata.

Podczas wykładu z serii TEDx mówiłeś żartobliwie, że zbierając załogę szukasz przede wszystkim szaleńców – ludzi o cechach osobowości, które w normalnym życiu traktuje się jako bagaż, ludzi dysfunkcyjnych. Czyli nie dość, że dochodzicie do granicy własnych możliwości, to jeszcze siedzicie na beczce prochu, którą każdy z Was może zdetonować?

Kierunek myślenia jest właściwy, ale aspekty psychologiczne funkcjonują trochę inaczej. Paradoksalnie to właśnie te najbardziej „uszkodzone” osobowości, które odniosły w życiu wiele ran, są zwykle najmniej wybuchowe, bo często żyją według schematu, że nie mają – oczywiście w cudzysłowie – prawa żyć, a więc i wybuchać. Co więcej, często starają się te trudności wczesnych lat odtwarzać. Bo to w nich czują się jak w domu, dosłownie i symbolicznie. Za to w zwykłym, lekkim życiu czują się niezdarnie i niewygodnie. Czasem w trakcie swoich wykładów pytam publiczność, kto by wygrał hipotetyczny pojedynek: tygrys czy rekin? Odpowiedź brzmi: zależy gdzie. Wygrałoby to zwierzę, które byłoby w swoim naturalnym środowisku. W wodzie rekin, na lądzie tygrys. Dla wspomnianych osobowości naturalne środowisko to owe skrajne warunki. I to takie jednostki okazują się w nich najmniej wybuchowe.

To jakie cechy charakteru wypychają Ciebie na ocean?

Odrobina tego co powyżej, plus chęć przeżycia przygody. Moje życie dobrze ilustruje fragment piosenki „Odyseusz” polskiego zespołu The Dumplings. Nagrali ją co prawda po angielsku, ale po polsku to będzie jakoś tak: „Długa droga do domu / Morze tak głębokie / Trudna droga do domu / Morze tak zniewalające. / Znajduję się pośród fal / Gdy tak naprawdę zmierzam do domu... / Odnajduję się w objęciach syren / Gdy w prawdzie zmierzam do domu”.

Zdarzyło Ci się kiedyś źle dobrać załogę i ta beczka prochu na środku oceanu jednak wybuchła?

I tak, i nie, bo, jak już tłumaczyłem, na łodzi nikt nie wybucha. Często byłem świadomy, że tak naprawdę nie mam wyboru. Na przykład dlatego, że najlepsi zawodnicy nie mieli własnych funduszy, a mnie nie było stać, żeby za nich zapłacić. W takich sytuacjach wiem, że będzie zgrzytało jak w przeciążonej machinie, że nie obejdzie się bez strat. Kalkuluję jednak, że nie będą to straty krytyczne, a cel zostanie osiągnięty. Jest taki angielski zwrot: mission impossible.

Misja niewykonalna.

Tak się go tłumaczy dosłownie, tymczasem on wcale nie oznacza, że coś jest niewykonalne. Raczej to, że lider potrafi stanąć na wysokości zadania, ale przewyższa ono możliwości uczestników. Czy to oznacza, że nie osiągną celu? Niekoniecznie. Na starcie wyprawy mówię zwykle załodze: „Nie liczcie na to, że będzie przyjemnie. Przez większość czasu będzie nieprzyjemnie. Mogę wam za to obiecać, że mamy dużą szansę na osiągnięcie celu”. Między innymi dlatego nie lubię, jak ktoś mówi, że liczy się droga, a nie cel.

Kiedy już osiągnęliście cel ostatniej wyprawy, na brzegu Antarktydy wyrecytowałeś inuicki wiersz z XIX wieku. Dlaczego?

Zacznę od najprostszej odpowiedzi: bo jest piękny. Nie widziałem pełniejszego sposobu, by uczcić ten moment. To wiersz napisany przez kogoś, kto doskonale zna majestat rejonów polarnych. Jego autorka, szamanka o imieniu Uvavnuk, jest fascynującą postacią. Mam ogromny szacunek do szamanów z Arktyki, gdyż ich inicjacje zawsze wiązały się bezpośrednio ze stanami bliskimi śmierci. I to nie symbolicznie, tylko dosłownie – często w starciu z żywiołami albo polarnymi zwierzętami. Ich trans nigdy nie był natomiast wspomagany substancjami zmieniającymi świadomość.

Teraz pytanie z drugim dnem: gdybyś miał namalować pejzaż z ekspedycji przez Cieśninę Drake’a, co by się na nim znalazło?

Starożytni kartografowie pisali o Terra Australis Incognita, nieznanej południowej krainie. Tak nazywali nieodkrytą jeszcze wówczas Antarktydę. Uważali ją za coś mitycznego, nadawali jej boskie cechy. Umyślnie mówię „coś”, bo niekoniecznie mieli na myśli ląd. Dwieście lat temu zobaczył ją Fabian Bellingshausen. Moja załoga jako pierwsza dotarła na ten ląd przy użyciu wyłącznie siły mięśni. Dwieście lat po nim, niemal co do dnia, niemal w tym samym miejscu. Więc w pewnym sensie zdemaskowaliśmy tę Terra Australis Incognita, która dla Bellingshausena była plamą na mapie, a dla współczesnych eksploratorów kresem możliwości dla siły ludzkim mięśni. Ale jeśli pytasz o to, co bym namalował, to odpowiem, że to, co już namalowałem. Razem z zaprzyjaźnioną artystką Natalie Caroline zrobiliśmy ilustrację do wspomnianego już wiersza „The Song of Uvavnuk”. Inspiracją był dla mnie moment, w którym jako ekipa wysiedliśmy z łódki i stanęliśmy na brzegu Antarktyki.

No właśnie, bo oprócz tego, że jesteś wioślarzem oceanicznym i psychoanalitykiem, zajmujesz się również sztuką. Da się z innymi sportowcami porozmawiać o książkach, muzyce, wystawach?

Niestety bardzo rzadko. Uśmiałem się kiedyś, gdy przeczytałem w wywiadzie, jak któryś z moich załogantów narzekał na muzykę, którą puszczałem: „Ten jego islandzki rock był nie do zniesienia”.

Niech zgadnę: Sigur Rós?

Wcale nie, puszczałem wtedy muzykę etniczną z Afryki.

Z kim Ty pływasz?

Uczestnicy wypraw są dla mnie jak bracia ze spartańskiej armii. Nasza walka jest wspólna, a cel jeden. Ale kiedy walka się kończy, rozchodzimy się każdy w swoją stronę. W życiu codziennym nie ma tego, co łączyło nas na placu boju. Przyjaciół mam raczej w świecie artystycznym. To zresztą zabawne, bo osoby z tego środowiska mówią, że jestem macho z obsesją kontrolowania wszystkiego. Z kolei sportowcy mówią o mnie: hipis i szaman. Śmieję się czasem, że dokonałem w życiu wielu właściwych i niewłaściwych wyborów, ale jako że wylądowałem w obu tych światach naraz, to nie do końca wiem, które były właściwe, a które niewłaściwe. Ale jest też inna puenta, bo i artyści, i sportowcy uważają mnie za dziwaka.

Dziwaka, który na dodatek nie lubi mediów społecznościowych. W filmie telewizji Discovery, o którym już wspominaliśmy, mówisz o sobie „umiarkowanie skromny”. To zadziwiające: masz na koncie 33 rekordy Guinnessa, a więc najwięcej spośród wszystkich odkrywców na świecie, a pozostajesz właściwie anonimowy. Ciebie to nie dziwi?

Zawsze w takiej sytuacji prostuję, że na skali skromności jestem gdzieś pośrodku. To nawyk z psychologii – nie wolno unikać przyznawania się, że lubimy gratyfikacje, bez tego nie ma sensu rozmawiać o psychice człowieka. Dlaczego dla wielu osób pozostaję anonimowy? Bo nie inwestuję w autopromocję, tylko w działania, które mnie wyrażają. Robię to, w co wierzę, co lubię i co czuję. Marketing zawsze mnie odpychał. Wiem, że dziś marketing i public relations to klucz do sukcesu. Szczególnie jeśli nie ma się nad sobą federacji, która promowałaby twoje osiągnięcia i aktywności. Ktoś mi kiedyś powiedział, że na sukces składają się w 60 procentach marketing, w 30 procentach wrażenie, jakie się robi na innych ludziach. I tylko 10 procent tego sukcesu to samo działanie. Szalone czasy!

Powiedz jeszcze na koniec, jak z Polaka stałeś się Islandczykiem. Dziś wiosłujesz w narodowych barwach Islandii.

Nie lubię samego konceptu narodowości. Jestem tak samo Polakiem, jak Islandczykiem, a zarazem żadnym z nich. Sport przykłada do narodowości dużą wagę, nie sposób się od tego uwolnić. Ale przecież to, gdzie się urodziliśmy, jest sprawą losową. Przywiązywanie się do tego zrządzenia losu jest w moim poczuciu błędem. Najważniejsze jest odkrycie, kim jesteśmy poza opakowaniami, w których się urodziliśmy. Tych opakowań jest wiele. Kiedy przyglądam się sobie, zauważam, że behawioralnie jestem trochę Japończykiem: lubię precyzję, punktualność, dziwactwa, a na śniadanie jem ryby i natto, sfermentowaną soję. Z kolei poczucie humoru mam chyba takie, jak mieszkańcy Afryki. Przynajmniej tak mi mówiono w Afryce. Jako że mieszkałem w różnych miejscach na całym świecie, przynajmniej rok na każdym z sześciu kontynentów, mam wrażenie, że dużą część samego siebie zbudowałem z wielu aspektów różnych kultur. Tymczasem przynależność narodowościową zwykle określa się poprzez znajomość języków.

W Twoim przypadku...?

Najlepiej mówię po angielsku i polsku.©

FIANN PAUL (1980) jest urodzonym w Polsce wioślarzem oceanicznym, psychoanalitykiem i artystą. Jedyny na świecie człowiek, który przepłynął dzięki sile własnych mięśni pięć oceanów, ma na swoim koncie 33 rekordy Guinnessa, co jest samo w sobie światowym rekordem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2021