Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ponownie wezwano władze do anulowania sfałszowanych wyborów parlamentarnych i rozpisania nowych, według zdemokratyzowanych reguł i z udziałem partii opozycji, zepchniętej dziś na margines. Demonstracja była legalna, policja nie interweniowała.
Od wielkiej demonstracji 10 grudnia na placu Błotnym zmieniło się niewiele. Nie wygasa jednak potencjał protestu. Władza wykonała kilka ruchów pozorujących liberalizację systemu politycznego, m.in. odchodzący prezydent zapowiedział możliwość przywrócenia wyborów szefów regionów czy zmiękczenia przepisów dotyczących startu partii w wyborach. Bardziej znamienne były roszady na ważnych stanowiskach "drugiego szeregu" obozu władzy: szefem prezydenckiej kancelarii został wicepremier Siergiej Iwanow (zaliczany do "jastrzębi" kolega Putina z KGB), a jego stanowisko w rządzie objął Dmitrij Rogozin, dotąd przedstawiciel Rosji przy NATO, znany z nacjonalistycznych poglądów i zwolennik twardego kursu wobec Zachodu.
Czy wzmocnienie "siłowego" skrzydła w grupie trzymającej władzę jest sygnałem, że szykuje się przykręcenie śruby przed marcowymi wyborami prezydenckimi, które - według aktualnego scenariusza Kremla - ma wygrać Putin? Hasło "Rosja bez Putina" brzmiało donośnie i na placu Błotnym, i na prospekcie Sacharowa. Notowania Putina wyraźnie spadają: gdyby wybory odbywały się teraz, głosowałoby na niego 36 proc. wyborców. Potrzebna byłaby więc druga tura, a to z punktu widzenia obozu rządzącego byłaby dotkliwa porażka, osłabiająca legitymację Putina. Opozycja wzywa do powszechnej kontroli procesu wyborczego, by uniemożliwić władzy manipulacje przy urnach. Czy to wystarczy w starciu z formacją wierną zasadzie: "władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy"?