Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Po przeczytaniu felietonu Stefana Riegera („TP” nr 1/2003) przekonującego czytelników o zbędności dwudziestowiecznej muzyki z zaciekawieniem oczekuję teraz podobnych deklaracji osób wypowiadających się na temat innych dziedzin sztuki. Miłośnik malarstwa mógłby zapewniać czytelników, iż Picasso wydaje mu się zbyteczny, skoro jemu bardziej podobają się obrazy Rubensa. Amator literatury mógłby oświadczyć, że w gruncie rzeczy bezcelowe jest poważne traktowanie twórczości - powiedzmy - Miłosza, skoro przyjemniej poczytać sobie Słowackiego. Może nawet doda, że to raczej „Dziennik Bridget Jones”, a nie „Wizyta starszej pani” pozostanie pomnikiem XX-wiecznej sztuki słowa? Nie widzę powodu, dla którego Stefan Rieger musiałby ukrywać fakt, iż nie lubi muzyki Schonberga lub Messiaena (przed półwieczem Henry Ple-asants, skądinąd znawca muzyki swoich czasów, dość drobiazgowo starał się udowodnić tezę postawioną w tytule swojej książki „Agonia nowoczesnej muzyki” i czytając ją po latach trudno odmówić racji autorowi w pewnych kwestiach, ale równocześnie nie sposób przeoczyć, iż w wielu innych okazał się kiepskim diagnostykiem).
Respektuję prawo felietonisty do przerysowań i skrajnego subiektywizmu sądów; w końcu nie takie „herezje” słyszałam na temat dwudziestowiecznej muzyki, której istotnie wiele osób nie lubi - zazwyczaj w wyniku nieznajomości i braku ochoty na zawarcie z nią znajomości. Nie mogę jednak oprzeć się ciekawości, czy podobnie lekko zdmuchnąłby z europejskiego dorobku Becketta, Kandinsky'ego lub Brancusiego felietonista innego działu „Tygodnika Powszechnego”.
DANUTA GWIZDALANKA (Warszawa - Kolonia)