Zagłada polskiego Zaolzia

W Polsce przyjął się pogląd, powtarzany dziś niemal automatycznie, że zajęcie Zaolzia przez Polskę w 1938 r. było "hańbą". Rzeczywistość była bardziej skomplikowana. Bezrefleksyjnemu powtarzaniu słowa "hańba" sprzyja fakt, że wiedza o polskim Zaolziu - tym dawnym i tym obecnym - jest obecnie w Polsce i Czechach prawie zerowa.

01.12.2009

Czyta się kilka minut

Jako student historii na Uniwersytecie Warszawskim uczestniczyłem kilka lat temu w międzynarodowej szkole letniej w Pradze. Jeden z polskich kolegów zaraz po przywitaniu się z jednym z czeskich historyków - w celu przełamania lodów - przypomniał straszną krzywdę, jaką "my Polacy wyrządziliśmy wam Czechom", i przeprosił właśnie poznanego rozmówcę za odebranie przez Polskę Zaolzia w 1938 r. Słowa te nie spotkały się właściwie z żadną reakcją. Konsternację przerwałem stwierdzeniem, że moi przodkowie z Karwiny przyjmowali przyłączenie w 1938 r. jako wyzwolenie. Potem rozmowa przeszła na inny temat. Świadkiem podobnych sytuacji byłem jeszcze kilkakrotnie.

Hańba bezdyskusyjna?

Pogląd, że zajmując Zaolzie Polacy wyrządzili Czechom krzywdę, jest dziś jakby oczywisty. Gdy podczas obchodów 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte prezydent Kaczyński nazwał fakt naruszenia integralności terytorialnej Czechosłowacji przez Polskę w 1938 r. grzechem, chwalili go nawet ludzie na co dzień mu nieprzychylni. W podobny sposób - nazywając ów epizod bezdyskusyjną hańbą lub przynajmniej błędem - wypowiadało się liczne grono polskich publicystów i polityków.

Ambasador Czech w Polsce uznał deklarację prezydenta za "ostateczne rozwiązanie problemu" i postawienie kropki nad "i". Ale w samych Czechach zainteresowanie tym było niewielkie; jak stwierdził tamtejszy publicysta, sprawa od dawna nie budzi nad Wełtawą emocji. Z kolei gazety czeskojęzyczne ukazujące się na terenie Zaolzia, jak ognia unikające jakichkolwiek tematów związanych z kontrowersyjną historią, w ogóle nie zauważyły polskiej skruchy. Za to kilka dni po deklaracji prezydenta zamalowano świeżo umieszczone polskie tablice przy wjeździe do gminy Trzycież.

Dyskusja, której nie było

Skąd ten brak zainteresowania? Czy nie nazbyt optymistyczne były słowa ambasadora? I czy można dziś skonstatować, że dyskusja została zakończona, skoro nigdy poważnie się nie toczyła, a przed 1989 r. jedna ze stron (polska) nie mogła w ogóle odnosić się pozytywnie do swoich działań z 1938 r.? Spróbujmy poszukać odpowiedzi na te pytania.

Podczas gdy Zaolzie w polskiej debacie publicznej zredukowano do symbolu "hańby narodowej", w czeskiej świadomości sprawa praktycznie nie istnieje. Brak nawet ścisłego odpowiednika tego terminu. Przedstawiciel czeskiej inteligencji zwykle nie ma wiedzy nie tylko o przeszłości, lecz i o współczesności obszaru stanowiącego dziś część jego kraju. Obserwując informacje w czeskich mediach na ten temat, można odnieść wrażenie, że chodzi o teren czysto czeski. Polskie akcenty są pomijane.

Za przykład niech posłuży dokument telewizji publicznej, przedstawiający ostatni dzień Republiki Czeskiej przed wejściem do UE: w półgodzinnym materiale, przedstawiającym zaolziański Jabłonków, nie pojawiła się ani jedna wzmianka o licznej mniejszości polskiej. Podobna sytuacja ma miejsce przy wzmiankach o imprezach kulturalnych przygotowywanych przez polskie organizacje, jak np. Gorolski Święto. Informacje o mniejszości polskiej pojawiają się wyłącznie w kontekście postulatu dwujęzycznych tablic, niszczenia polskich napisów czy sporów o utrzymanie polskich szkół - przedstawianych jako niezrozumiałe. I rzeczywiście niezrozumiałych, bo skąd niby ci Polacy nagle się wzięli?

Odebrane prawa

Na Śląsku Cieszyńskim polski ruch narodowy rozwijał się od połowy XIX w., gdy szersze warstwy ludności zaczęły zyskiwać prawa obywatelskie i uczestniczyć w życiu publicznym. Utworzenie w październiku 1918 r. Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego było wyrazem samostanowienia miejscowych Polaków, zwieńczeniem ich własnej drogi do Polski.

W styczniu 1919 r., gdy pułk cieszyński walczył z Ukraińcami w Galicji Wschodniej, nastąpiła czeska agresja. W Stonawie i kilku innych miejscach mordowano polskich jeńców i cywilów, czemu do dziś zaprzeczają niektórzy historycy czescy, wolący pisać o obustronnym okrucieństwie. Na podparcie tej tezy wskazują fakt, że ludność cywilna strzelała zza węgła w plecy legionistom czechosłowackim, zaprawionym w bojach I wojny światowej. Nie zauważają, że dowódca wkraczających wojsk ppłk Josef Šnejdárek we wspomnieniach stwierdzał wprost, iż dzięki operacji wojskowej zdobył dla kraju "kopalnie węgla o miliardowej wartości".

Pod naciskiem Ententy doszło do zawieszenia broni. O przyszłości spornego obszaru nie zadecydował jednak plebiscyt, ale Rada Ambasadorów w Paryżu. 28 lipca 1920 r. Czechosłowacja otrzymała bardziej uprzemysłowioną część Śląska Cieszyńskiego, z kopalniami węgla, hutą w Trzyńcu i węzłem kolejowym - obszar zamieszkiwany przez 140 tys. Polaków.

W tym czasie Polska pilnie potrzebowała dostaw broni przeciw podchodzącym pod Warszawę bolszewikom. Nic nie mogły pomóc masowe wiece cieszyńskich Polaków i wielotygodniowe strajki głodowe karwińskich górników. Tutejszym Polakom odebrano prawo do godności, które Europejczykom pragnął podarować prezydent Wilson.

28 lipca 1920 r. stanowił dla Czechów koniec problemu; dla Polaków - jego początek. Uniemożliwiono też nawiązanie sojuszu (lub choćby przyjaznych stosunków) między oboma państwami.

Akcja antypolska: przemilczany rozdział

Zwolennicy poglądu, że ze względów strategicznych i ekonomicznych obszar zwany odtąd Zaolziem był Czechosłowacji bardziej potrzebny, nie dodają, że znacznie mniej pożądana była dla nowych władz obecność autochtonów. Skutkiem lekceważenia prawa do samostanowienia było osiedlanie i wzmacnianie "czeskiego żywiołu" tam, gdzie go wcześniej nie było - także przez wspieranie postaw oportunistycznych i wykorzenianie miejscowych tradycji. Czesi wprowadzili więc zarządy komisaryczne i stosowali nacisk ekonomiczny. W miejscach pracy (na kolei, w górnictwie, hutnictwie, przy wycince lasu) preferowano ludzi, którzy przystąpili do czeskich organizacji i słali dzieci do czeskich szkół. Urzędnikami i żandarmami ustanawiano napływowych Czechów. Dochodziło do podziału w społeczności i w rodzinach.

Czescy historycy nigdy nie badali problemu rodzenia się czeskiego narodu na Śląsku Cieszyńskim. Nie opracowano dotąd spuścizny archiwalnej czeskich organizacji i urzędów. Często ograniczano się do statystyk, wskazujących na wzrost czeskich wpływów w szkolnictwie i życiu politycznym w latach 20. i 30. Jeden z historyków, tradycyjnie bagatelizując polski charakter Zaolzia, zauważył, że narodowość jest "subiektywną kategorią określaną przez wolny wybór, uzależniony od okoliczności materialnych, państwowoprawnych czy politycznych". Koresponduje to z poglądem przedwojennego czeskiego działacza, że "miłość do ojczyzny jest zależna przede wszystkim od sytuacji życiowej jednostki".

Czescy historycy pomijają też liczne świadectwa wskazujące, że sami czescy aktywiści postrzegali Zaolzie jako teren obcy i wrogi. W 1923 r. pisali np. w pewnym memorandum: "dopóki ziemia cieszyńska nie będzie należeć do nas nie tylko geograficznie, ale także narodowościowo, nasz stosunek do Polaków nie będzie dobry, ponieważ będą stale domagali się koncesji na rzecz swoich rodaków na ziemi cieszyńskiej; dopiero gdy Polacy u nas będą quantité négligeable, praca Pragi z Warszawą będzie zakończona".

1938: święto radości

W zdecydowanych ocenach formułowanych dziś przez publicystów nt. przyłączenia Zaolzia do Polski w 1938 r. zwykle ignoruje się miejscowy kontekst. Tymczasem nie wolno przeoczyć, że dla większości ludności regionu było to radosne święto niepodległości. Bezczynność Polski zostałaby odebrana jako zdrada i pozostawienie rodaków w rękach zaborcy. Nawet historycy uznający krok Polski za błąd przyznają, że Polska i Czechosłowacja nie były w stanie wspólnie wygrać wojny z Hitlerem. Na aliantów nie mogły liczyć, a ewentualna pomoc ZSRR byłaby zgubna dla Rzeczypospolitej.

Ówczesne negatywne reakcje Zachodu i nazywanie Polski "wrogiem pokoju" nie powinny zbijać nas z tropu. Wcześniej określano tak niechętną do "kompromisu" z Niemcami Czechosłowację. Francja i Wielka Brytania próbowały zrzucić własną hańbę (także tę z 1920 r.) na kogoś innego, gdy to one zawarły "dżentelmeńską" ugodę z Hitlerem. Zasada integralności granic została podważona bez udziału Polski w Monachium, a wcześniej w Locarno (i Wilnie). Na kilka dni przed konferencją monachijską prezydent Edvard Beneš proponował w liście do prezydenta Ignacego Mościckiego rektyfikację granic, dodając: "Znając delikatność naszych wzajemnych stosunków i wiedząc, jak trudno było w normalnych czasach zmienić je na lepsze za pomocą zwykłych metod dyplomatycznych i politycznych, usiłuję wykorzystać obecny kryzys dla usunięcia przeszkód z wielu lat minionych i dla równoczesnego stworzenia nowej atmosfery". Można być pewnym, że w innym momencie Praga nie zrzekłaby się dobrowolnie kopalni z wysokojakościowym węglem, największej huty i strategicznego połączenia kolejowego.

W latach 1938-39 nie wszystkie posunięcia polskich władz były właściwe. Wielu Czechów musiało się wyprowadzić. Zamknięto czeskie szkoły nawet w tych kilku gminach, gdzie miały swe zaplecze. Wśród Zaolziaków miały miejsce rozczarowania, naturalne dla okresów przełomu. Trudności gospodarcze jednak wyolbrzymiała późniejsza komunistyczna propaganda. Gdy przez 50 lat powtarzano hasła o "beckowskim faszyzmie", nie może dziwić, że wielu zaolziańskich Polaków uwierzyło, iż także w 1938 r. byli prześladowani. A po wojnie wielu Czechów zapomniało o swej ówczesnej przynależności do Obozu Zjednoczenia Narodowego.

Spychani do rezerwatu

W czasie II wojny światowej władze niemieckie terrorem zmuszały Polaków do wyrzekania się tożsamości, do przyjmowania najpierw narodowości śląskiej, a później volkslisty i służby w Wehrmachcie. Zaolziacy złożyli daninę krwi. Zlikwidowano większość inteligencji. Z ręki Niemców zginęło co najmniej 1467 miejscowych Polaków (w tym 986 w obozach i więzieniach hitlerowskich, a 144 w masowych mordach). Potem ofiarą sowieckiego totalitaryzmu padło co najmniej 254 Zaolziaków. Według niepełnej listy, w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie służyło 264 mieszkańców regionu. Mało znana w Polsce i w Czechach jest tragedia Żywocic (w zbadaniu tej zbrodni najwięcej zasłużył się czeski historyk Mečislav Borák): 6 sierpnia 1944 r. w odwecie za zastrzelenie przez Armię Krajową kilku funkcjonariuszy gestapo Niemcy zamordowali 36 mieszkańców wioski (28 Polaków i 8 Czechów).

Po wojnie komunistyczna Polska podnosiła co prawda roszczenia do Zaolzia, lecz pod naciskiem Stalina je wycofała. Wielu Zaolziaków poddało się rezygnacji. W obawie przed represjami lub szantażem z powodu posiadanych w czasie wojny volkslist, znów porzucali tożsamość. Czeskie partie niekomunistyczne były wrogo nastawione do polskości. Dlatego wielu Polaków nadzieję na poprawę losu wiązało z puczem komunistycznym w 1948 r.

Komuniści, głoszący internacjonalizm i zakończenie ucisku narodowościowego, kontynuowali jednak politykę asymilacyjną. Zamknięta granica miała izolować Zaolziaków od Polski. Zlikwidowano Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, Polską Radę Sokoła, polskie kluby sportowe i spółdzielnie. Pozostał jedynie Polski Związek Kulturalno-Oświatowy. Ludzi najbardziej niezależnych, odgrywających rolę przywódców, eliminowano. Ewangelicki superintendent Józef Berger, ojciec kompozytora Romana Bergera, musiał wyjechać do Bratysławy. Paweł Kubisz, starający się dotrzymywać niezależnej linii redaktor naczelny miesięcznika "Zwrot", musiał odejść do pracy w hucie. Usunięto z partii i ze wszystkich stanowisk Pawła Cieślara, autora projektu autonomii Zaolzia. Choć jego program był radykalny, nie chciano dostrzec, że zawiera trafną analizę procesów asymilacji. Ten "wierzący" komunista obawiał się, że zgoda narodowościowa nastąpi na grobie autochtonicznej kultury, i oskarżał władze o stosowanie polityki "rezerwatu indiańskiego" - tj. spychanie Polaków do skansenu.

Krajobrazy i ludzie

W Polsce pamięta się o uczestnictwie Wojska Polskiego w interwencji Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Nikt nie wie o krzywdzie, jaką wyrządziła Polska Ludowa swoim rodakom. W sierpniu 1968 r. dziennikarze zaolziańskiego "Głosu Ludu", pozostając Polakami, stanęli w obronie wartości demokratycznych i czechosłowackiej suwerenności. Łada Krumniklowa ze specjalnym wydaniem pisma udała się na wyprawę w poszukiwaniu okupujących Czechosłowację żołnierzy polskich, by przekonywać ich o sytuacji. Środki masowego przekazu PRL, szczególnie z Katowic, wywołały kampanię prasową przeciw przedstawicielom zaolziańskiej inteligencji, zarzucając im antypolską postawę. W 1969 r. ludzie ci zostali wyeliminowani z życia publicznego przez "normalizacyjne" władze czechosłowackie. Krumniklowa przez 20 lat nie miała prawa wstępu do ukochanej Polski, choć mieszkała kilkaset metrów od granicy.

Kilkadziesiąt lat komunizmu przyniosło też ogromne zniszczenia krajobrazu. Zniknęły wielkie skupiska Polaków. Cieniem dawnego miasta jest stara Orłowa, ze spustoszoną polską dzielnicą Obroki. Zapadła się większa część Łazów, Dąbrowy, Darkowa i Łąk, kawał Stonawy, Suchej Górnej i Dolnej. Najbardziej szokuje całkowite zniszczenie ponad 20-tysięcznej Karwiny, największego kiedyś polskiego miasta (dziś miasto o tej nazwie leży kilka kilometrów dalej) - z licznymi polskimi szkołami, klubem sportowym Polonia Karwina i słynnym browarem. Zostało kilkadziesiąt domów, głównie w dzielnicy na Sowińcu, kopalnie, duży cmentarz i XVIII-wieczny przekrzywiony kościół św. Piotra z Alcantary (w ciągu kilkunastu lat opadł o niewiarygodne 32 metry). Ta polska Atlantyda, potencjalna atrakcja turystyczna, pozostaje u nas zupełnie nieznana. Z Karwiny pochodził pisarz Gustaw Morcinek.

Rozrost huty trzynieckiej doprowadził do zagłady centrum Końskiej. Budowa zapory wodnej doprowadziła do zalania znacznej części Cierlicka (w tej gminie rozbili się lotnicy Żwirko i Wigura). Na miejscu Błędowic Dolnych i Szumbarku wybudowano w latach 50. miasto Hawierzów, stutysięczną sypialnię dla ludności napływającej z całej Czechosłowacji do pracy w górnictwie.

Zniszczenie tych ośrodków - choć zdaniem czeskich historyków nie było celowym działaniem - walnie przyczyniło się do asymilacji.

Smilovice, czyli Śmiłowice

Dla Czechów symbolem Śląska Cieszyńskiego pozostaje postać Petra Bezruča, mitotwórcy głoszącego na przełomie XIX i XX w. teorię "spolszczonych Morawców". Prof. Jaroslav Valenta miał żal do zaolziańskich Polaków, że z żarliwością godną lepszej sprawy usiłują obalać tezy, które przecież czeska nauka dawno włożyła między bajki. Pozostaje jednak prawdą, że twórczość poety nadal przedstawiana jest w czeskich szkołach, mediach, muzeach i filmach dokumentalnych jako... fundament kultury ziemi cieszyńskiej. Człowiek ten, który na Zaolziu nigdy nie mieszkał, wypiera z czeskiej świadomości bogate życie kulturalne polskiej społeczności.

Zaolzie wydało obok Morcinka takich ludzi jak: Stanisław Hadyna (twórca zespołu "Śląsk"), Jan Bystroń (językoznawca, ojciec etnologa Jana Stanisława Bystronia), Józef Kiedroń (minister przemysłu i handlu w rządzie Władysława Grabskiego, jeden z inicjatorów budowy portu w Gdyni), Tadeusz Michejda (architekt), Feliks Olszak (budowniczy Huty Stalowa Wola, rektor krakowskiej AGH) i jego brat Wacław (konstruktor budowlany; obaj byli synami zamordowanego we wrześniu 1939 r. burmistrza Karwiny Wacława Olszaka) oraz przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek, pianista jazzowy Adam Makowicz z Gnojnika i wielu innych.

Mimo to nawet przychylni dziennikarze z Polski nie rozumieją często miejscowego kontekstu. Zamiast silić się na wymawianie Smilovice, Bochumin, Trinec, niech używają: Śmiłowice, Bogumin, Trzyniec (nie mówią przecież Dresden czy München); niech te nazwy zaistnieją jako historyczne dziedzictwo polskiego kręgu kulturowego.

"Relikt XIX-wiecznych urojeń"

Dziś mniejszość polska cieszy się demokratycznymi prawami. Reprezentuje ją Kongres Polaków, zrzeszający wszystkie polskie organizacje, w tym największy Polski Związek Kulturalno-Oświatowy. Brakuje jednak zrozumienia dla mniejszości ze strony społeczeństwa czeskiego. Utrzymuje się niechęć niektórych samorządów. Choć ustawa zobowiązuje gminy do wprowadzenia dwujęzycznych napisów i tablic wjazdowych tam, gdzie mniejszość polska liczy ponad 10 proc. mieszkańców, w wielu miejscach przeciąga się tę sprawę w oczekiwaniu na spis ludności w 2011 r., który powinien wykazać kolejny spadek liczby Polaków.

Przeciwnicy dwujęzycznych napisów argumentują, że są niepotrzebne, gdyż wszyscy rozumieją czeski. Podnosi się też, że polskie napisy notorycznie stają się obiektem ataków wandali, przez co gmina musi wykładać dodatkowe pieniądze. Koszty tych inwestycji wzmacniają dodatkowo niechęć większości do "ekstrawaganckich" zachcianek mniejszości. Jak kiedyś przeciw Polakom występowano z pozycji czeskiego nacjonalizmu, tak dziś ich dążenia są wyśmiewane jako muzealny relikt XIX-wiecznych urojeń.

Mimo sporej aktywności kulturalnej przed zaolziańskimi Polakami stoi widmo zmierzchu. Z polskością najsilniej utożsamia się pokolenie najstarsze. Przeżywają się dotychczasowe formy życia narodowego: chóry, zespoły taneczne i teatry amatorskie nie są dziś w stanie utrzymać masowego charakteru. W dzisiejszym indywidualistycznym społeczeństwie oczekiwanie na powszechne zaangażowanie młodych jest skazane na niepowodzenie.

Dramatycznie spada liczba uczniów w polskich szkołach. Zamykanie polskich placówek w kolejnych gminach z powodu zbyt małej liczby dzieci powoduje, że pozostałe muszą dojeżdżać. Część rodziców, chcąc uniknąć tych niedogodności, przenosi dzieci do szkół czeskich. W tym roku zamknięto najstarszą polską szkołę średnią na Zaolziu: gimnazjum im. Słowackiego w Orłowej (w ostatnich latach z siedzibą w Karwinie; obecnie patronat polskiego wieszcza przejęło gimnazjum w Czeskim Cieszynie). Lokalne władze nie zawsze odnoszą się ze zrozumieniem do konieczności utrzymywania polskich placówek dla małej liczby dzieci.

Dziś niespełna 40-tysięczna polska społeczność to mniej niż 10 proc. ludności. Na efekty polityki asymilacyjnej z lat poprzednich nakłada się współczesny konsumpcyjny tryb życia. Zjawisko to, łączone czasem z powierzchownie rozumianą tożsamością europejską, jest często krótkowzrocznie postrzegane jako pożądane. Oczekuje się, że w społeczności konsumentów i "europejczyków", którzy nie będą walczyć o utrzymanie miejscowych tradycji, zanikną konflikty narodowościowe.

Ale efektem odrzucenia własnego dziedzictwa może być tylko kulturalna degradacja regionu. Pozornym przeciwstawieniem tej tendencji jest przyznawanie się przez część młodych do "tutejszości", poza używaniem gwary pozbawionej jednak szerszych odniesień historycznych i kulturowych. Bez zaplecza polskich organizacji i placówek oświatowych także gwara (oparta na dialekcie cieszyńskim, lecz coraz bardziej upodabniająca się do czeskiego) jako ostatni atrybut "tutejszości" skazana jest na zanik.

Polski dług, czeski egzamin

Być może Polska nie ma długu wobec daniny krwi, złożonej w przeszłości przez Zaolziaków. Za to trudniejszy egzamin stoi przed czeskimi władzami, historykami, ludźmi kultury, publicystami. Czy zechcą docenić dorobek zaolziańskich Polaków i przyjąć ich w pełni jako swoich obywateli, których rozwój kulturalny i duchowy taki, jaki jest - polski - został im powierzony w opiekę w 1920 r.?

Warszawsko-praska namiastka dyskusji wokół przeprosin za rok 1938 wygląda trochę tak, jakby mocarstwa kolonialne wspominały wzajemną rywalizację o zamorskie posiadłości. W czasie spotkania prezydentów Kaczyńskiego i Klausa w Czeskim Cieszynie w 2008 r. miejscowi Polacy nie mieli możliwości (może przez własne zaniedbanie) współuczestniczenia w tworzeniu programu wizyty. Czy nie byłoby pożądanym gestem, gdyby prezydenci obu krajów spotkali się raz jeszcze na Zaolziu, np. podczas corocznych uroczystości w Żywocicach, gdzie - składając hołd pomordowanym mieszkańcom - zdjęliby wreszcie z tej ziemi i jej mieszkańców piętno hańby i opinię okupantów?

Ucieszyłby się na pewno z takiego wydarzenia prezydent Hawierzowa (Żywocice są dziś częścią tego miasta), wnuk polskiego socjalisty Emanuela Chobota, członka Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego i polskiego posła w parlamencie I Republiki. Włączenie zaś do współorganizowania tego przedsięwzięcia miejscowych Polaków pozwoliłoby im po raz pierwszy poczuć, że o nich samych nie decyduje się ponad ich głowami.

GRZEGORZ GĄSIOR (ur. w 1980 r. w Karwinie na Zaolziu) - jest absolwentem polskiego gimnazjum im. Słowackiego w Karwinie, historykiem, doktorantem Wydziału Historycznego UW. Zajmuje się dziejami Czechosłowacji i Śląska Cieszyńskiego w XX w. Autor książki "Stalinowska Słowacja. Proces »burżuazyjnych nacjonalistów« w 1954 r." (2006), redaktor tomu "Zaolzie. Polsko-czeski spór o Śląsk Cieszyński 1918-2008" (2008) i artykułów naukowych publikowanych w Polsce, Czechach i na Słowacji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Wybrane teksty dostępne przed wydaniem w kiosku
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Wybrane teksty dostępne przed wydaniem w kiosku
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2009