Z podróży Guliwera

Ewangelicki fundamentalizm prezydenta Busha coraz wyraźniej zabarwia scenę polityczną w USA. Mesjanistyczny mit, bezpiecznie schowany za parawanem największej demokracji, jest dostawcą energii, z której czerpią swą witalność dwa największe dziś amerykańskie fundamentalizmy: religijny i prawny, a także będące na ich służbie media.
z Seattle (USA)

29.06.2003

Czyta się kilka minut

Gdyby współczesną Amerykę odwiedził Guliwer - bohater pamfletu Jonathana Swifta, który widział wiele zdumiewających miejsc - zdumiałby się: zauważyłby, że grupy lewaków i staromodnych konserwatystów, posiwiałych hippisów i młodych yuppies, duchownych katolickich i proaborcyjnych feministek, amerykańskich Żydów i antysemitów zawiązują koalicję. Czego chcą? Poszanowania konstytucji.

Religijny mit Ameryki

Że taka koalicja powstaje, że ogień i woda łączą się na politycznych peryferiach w imię „obrony demokracji”, powinno być sygnałem, iż w Stanach Zjednoczonych dzieje się coś nadzwyczajnego. Sygnałem, który - niestety - jest słabo słyszalny w Polsce. Wedle badań opinii publicznej Polska to najbardziej proamerykański kraj na świecie. Ten obraz Ameryki jest regulowany przez dwa stereotypowe wyobrażenia. W pierwszym Stany to ideał ustrojowy (idealny kontrakt społeczny i eldorado gospodarcze), w drugim - ideał osobowy, międzynarodowy szeryf.

To w dużej mierze dzięki USA Polska może czuć się wreszcie bezpieczniej w stosunkach z Rosją i Niemcami. Chyba sile owych fascynacji należy przypisać to, że w polskich wyobrażeniach na temat Ameryki na marginesie znalazł się trzeci element, który dla wielu obywateli USA stanowi lwią część ich tożsamości: religijny mit Ameryki. Ów mesjanistyczny mit, bezpiecznie schowany za parawanem największej demokracji, jest wciąż dostawcą energii, z której dziś czerpią swą witalność dwa amerykańskie fundamentalizmy: religijny i prawny, oraz służące im media.

W ślad za pierwszymi purytańskimi pielgrzymami, którzy w Ameryce dostrzegli Nową Jerozolimę, dla wielu pokoleń Amerykanów stało się jasne, że Bóg traktuje ich nader łaskawie: dał im ląd, którego piękno zapiera dech, i stworzył naród, by ten poprowadził ród ludzki z ery ciemności ku światłości. Taką Amerykę - heroiczną, kolonizującą świat w imię wyższych celów - zachwalał George Bancroft w popularnej „Historii Stanów Zjednoczonych”. Eschatologiczna retoryka towarzyszyła powoływaniu „Głosu Ameryki”, tworzeniu Planu Marshalla, budowie Korpusu Pokoju oraz uzasadnianiu - w kategoriach teleologicznego dobra i zła - wojny w Wietnamie czy inwazji na Irak.

Radykalizm religijny umyka uwadze, gdy sięga po twory rozumu i narzędzia potocznie kojarzone ze świecką cywilizacją techniczną, jak studia telewizyjne i najnowsze generacje broni. Obraz fanatyka jest medialnie zarezerwowany dla biedaka z egzotycznych krajów. Badania jednak pokazują, że to nie ludy Bliskiego Wschodu, lecz Amerykanie są najbardziej religijnym narodem na świecie. Dowodem na to, że fanatyzm i kunszt inżynierski nie wykluczają się wzajemnie było zbiorowe samobójstwo grupy programistów komputerowych z Kalifornii, członków religijnej sekty Heaven's Gate („Bramy Niebios”), którzy w 1998 r. uznali, że nadchodzi czas zbawienia. Więcej: uzbrojony w potężną armię żar religijny nie musi udowadniać swej gotowości do poświęceń poprzez wysyłanie samobójców na wrogie obiekty - wystarczy mu laserowo naprowadzana na wroga bomba.

Teokracja Busha

Dziennikarz zapytał premiera Wielkiej Brytanii Tony'ego Blaira: „Czy modli się pan razem z prezydentem Bushem?”. Pytanie było o tyle zasadne, że ewangelicki fundamentalizm czterdziestego trzeciego prezydenta USA coraz wyraźniej zabarwia scenę polityczną w Ameryce. Religijne ornamenty nadały szczególną wymowę przemówieniu George'a Busha, jakie wygłosił 1 maja na pokładzie lotniskowca „Lincoln”. Nie tylko obwieścił zakończenie zwycięskiej kampanii w Iraku, ale uznał, że akcja militarna była częścią „Bożego planu”. Nie powiedział: „Niech Bóg błogosławi Amerykę”. Powiedział: „Niech Bóg nadal błogosławi Amerykę”.

Kiedy tuż po zamachu z 11 września 2001 r. do Białego Domu zaproszono na spotkanie z prezydentem kilkunastu przedstawicieli różnych wyznań religijnych, w mesjanistyczny ton uderzył Gerald Kieschnick, przewodniczący Luterańskiego Synodu z Missouri: „Panie prezydencie, to Bóg wezwał pana, swego sługę, na czasy tak trudne, jak obecne”. Bush miał odpowiedzieć: „Przyjmuję tę odpowiedzialność”. Wedle relacji pisma „Christianity Today”, prezydent wyznał duchownym, że był „grzesznikiem i pijakiem, któremu brakowało w życiu poczucia sensu”, aż „wszystko odmieniło się” dzięki iluminacji, jakiej doznał podczas rozmowy z pastorem Billy Grahamem.

Dla wielu Amerykanów iluminacją był sam atak z 11 września. Od tamtej pory nastrój w kraju zmienił się nie do poznania. Relatywizm kulturowy jest w odwrocie, gdyż - jak napisała w „Wall Street Journal” Peggy Noonan - „Bóg powrócił”. O takim cudzie zapewnia znany teleewangelista Jerry Falwell, rektor Uniwersytetu Wolności, który twierdzi, że terrorystyczny napad był boską karą za niegodziwości, jakich dopuszczają się feministki, aborcjoniści, homoseksualiści i członkowie Amerykańskiego Związku na Rzecz Wolności Obywatelskich.

Instytucjonalizacją nowiny kieruje prokurator generalny John Ashcroft, który wprowadził do Departamentu Sprawiedliwości obyczaj porannych modlitw i sesji studiów biblijnych. Krytykowany przez Demokratów, że przekształca urząd państwowy w kaplicę, Ashcroft wyjaśniał: „Ameryka tym się różni od innych krajów, że jej duchowe źródło jest wieczne - i nie będziesz miał króla ponad Jezusa Pana”.

W imię bezpieczeństwa

„Zgromadzenie w tych samych rękach całej władzy - legislacyjnej, wykonawczej i sądowej - może służyć jako definicja tyranii” - pisał w XIX w. prezydent USA James Madison. Cytat ten można też odnieść do mesjanistycznej rewolucji prawnej przeprowadzanej pod patronatem Ashcrofta. Jej zwiastunem był zestaw antyterrorystycznych regulacji zawartych w ustawie zwanej potocznie „Aktem Patriotycznym USA”. Ducha zmian najlepiej oddaje projekt o nazwie „Terrorism Information and Prevention System”, w skrócie TIPS (w slangu „tip” oznacza „cynk” - radę lub poufną informację), który przewiduje przeszkolenie milionów wolontariuszy - rekrutujących się spośród listonoszy, pracowników elektrowni i innych grup zawodowych mających na co dzień styczność z domostwami Ameryka-nów - tak, by zbierali informacje o „podejrzanych osobnikach” i przekazywali je władzom.

Projekt ustawy „O zwiększeniu bezpieczeństwa krajowego” przewiduje, że obywatele - aresztowani np. na podstawie donosu - nie będą mieli prawa do poznania zarzutów, które im się stawia, a samo zatrzymanie będzie objęte klauzulą tajności. Z punktu widzenia swych rodzin staną się oni zaginionymi bez wieści. Paragraf 501 projektu stanowi, że Amerykanie będą mogli być pozbawiani obywatelstwa, jeśli władze uznają, że współdziałali z grupą uznaną przez prokuraturę za organizację terrorystyczną. Dokąd wyjadą bezpaństwowcy? Do Iraku czy Polski?

Procedury te przetestowano już na emigrantach. Nielegalni emigranci mogą być trzymani w areszcie w nieskończoność, bez prawa do obrony. Gdy Urząd Imigracyjny ujął się za jednym z nich, Davidem Josephem, 18-letnim uciekinierem politycznym z Haiti, decyzję - by zwolnić go za kaucją - zawetował sam Ashcroft twierdząc, że Haitańczyk musi pozostać zamknięty „tak długo, jak trzeba”. Zwolnienie mogłoby być sygnałem dla innych chętnych do osiedlania się w Ameryce, co z kolei stanowiłoby problem społeczny zasysający federalne środki przydatne gdzie indziej - do walki z terroryzmem. Zgodnie z tą logiką każdy program społeczny wymagający rządowych funduszy (np. pomoc dla bezdomnych) staje się de facto wspólnikiem terroryzmu i jako taki powinien być zwalczany. Logikę tę wspiera doktryna moralna, wedle której nawet osoba nie będąca zagrożeniem dla innych może być uwięziona i ukarana po to, by służyć jako przypadek odstraszający. Nawet zdaniem redakcji konserwatywnego „Chicago Tribune” „zamykanie niewinnego po to, by odstraszyć potencjalnie winnego, nie jest polityką służącą amerykańskim wartościom”.

Publiczna samokrytyka

Zakres szykan to oczywiście rzecz względna. Więźniowie Fidela Castro zapewne z pobłażaniem powiedzieliby: cóż to za represje? Ktoś z Polski doda: gdzież tu do naszego stanu wojennego? I zrelatywizuje - polski stan wojenny i tak był pestką w porównaniu z np. sytuacją w Rumunii. Takie zestawienia obrażają jednak tych Amerykanów, którzy wciąż wierzą, że ich republika została ufundowana na ideałach Oświecenia.

Dla obrony swych praw tworzą więc ponadpartyjną koalicję, która teoretycznie nie powinna powstać w kraju kwitnącej demokracji. Marsz protestacyjny jest zawsze sygnałem, że konwencjonalny przekaz poglądów - poprzez biura poselskie i agendy rządowe - nie działa. Ktoś mógłby sądzić, że demonstrujące wiosną tego roku miliony Amerykanów - tłumy liczniejsze od tych, które wpłynęły na zmianę polityki rządu wobec wojny w Wietnamie - znów odegrają historyczną rolę. Nic podobnego: w ocenie prezydenta Busha owe miliony to ledwie „grupka dyskusyjna”, która w żaden sposób nie może wpłynąć na jego decyzje.

Prawdziwe problemy dla demonstrantów zaczynają się jednak dopiero po zakończeniu ulicznego protestu; w samotności obywatela, do którego dobiera się państwo i sojusznicze korporacje. Oto skrajne przykłady ilustrujące klimat polityczny, w którym „jeśli nie jesteś z nami, jesteś przeciwko nam”.

W marcu republikański senator John Minnis przedstawił w legislaturze stanu Oregon projekt ustawy określającej jako terrorystów wszystkich, którzy uczestniczą w antyrządowych demonstracjach. Przesłanka: angażują siły policji potrzebne gdzie indziej. Przewidywana kara: 25 lat więzienia.

Agenci FBI nie wpuszczają na pokład samolotu w San Francisco działaczek pokojowych Rebeki Gordon i Janet Adams. Na czarną listę osób, które z powodów politycznych nie mogą podróżować liniami lotniczymi w USA, trafiają dziesiątki antywojennych aktywistów. Prawicowy „New York Sun” pisze w komentarzu odredakcyjnym, że aktywiści w istocie działają na rzecz Saddama Husajna i wobec tego muszą być karani jak zdrajcy.

Richard Abdoo odważył się wpłacić 250 dolarów na rzecz funduszu antywojennego. Po ukazaniu się listy ofiarodawców z jego nazwiskiem i funkcją - główny menedżer w Wisconsin Energy Corporation - został pod groźbą zwolnienia z pracy zmuszony przez firmę do złożenia publicznej samokrytyki.

Nauczycielka Carmelita Roybal ze szkoły średniej z Rio Grande otrzymała od dyrekcji naganę za noszenie plakietki „NIE dla wojny w Iraku”. Prawnik Stephan Downs zostaje aresztowany w nowojorskim supermarkecie, gdy odmawia policjantom zdjęcia bluzy z napisem „Pokój na ziemi”.

Ktoś mógłby zapytać: co się stało z piękną polską alergią na autorytarne chamstwo, bez względu na to, gdzie i kiedy się ono pojawia? Dawniej, gdy za błahostkę - jak noszenie znaczka „Solidarności” lub opornika w klapie - dawano w PRL naganę, w alternatywnej prasie podnoszono raban. A dziś?

„Uważaj na to, co mówisz”

Leniwy obserwator, by dowieść, jak dobrze ma się amerykańska debata, wskaże, że antywojenna reklama ukazała się przecież w konserwatywnym „Wall Street Journal”. Nie zauważy, że podobna reklama została wycofana z programów CNN, ani tego, że z kilku gazet i sieci TV zwolniono krytycznych wobec Busha reporterów. Ich los stał się lekcją dla braci dziennikarskiej i ilustracją siły sprawczej słów (byłego już) rzecznika prasowego Waszyngtonu Ari Fleishera, który powtarzał: „Watch what you say” („Uważaj na to, co mówisz”).

To, że media przestają być filarem amerykańskiej demokracji, można prześledzić na przykładzie trzech trendów. Po pierwsze, na coraz bardziej kapitałowo ujednoliconym rynku mediów trwa „kurs na prawo”. Raporty w tej sprawie podsumowuje Eric Al-terman w książce „What Liberal Media?” („Jakie znów liberalne media?”). Co z tego - mówi - że w debatach nadal prezentowane są różne poglądy? Wyobraźmy sobie, że prawicowiec dyskutuje ze skrajnym prawicowcem - różnica poglądów murowana.

Po drugie, w środowisku odpowiedzialnym za debatę dominuje cynizm. W dziedzinie autocenzury dziennikarze - zauważa Alterman - poruszają się niebezpiecznie blisko granicy, za którą zaczyna się „sowie-tyzacja bez Sowietów”. Nieoczekiwanie aktualnie brzmią pamflety z PRL poświęcone sztuce hipokryzji, jak „Traktat o gnidach” Piotra Wierzbickiego. Przegląd artykułów redakcyjnych z głównych amerykańskich gazet pokazuje, że w odpowiedzi na kluczowe pytanie, skąd wziął się zamach 11 września, spektrum głosów jest tak wąskie, jak szeroka maska narcyzmu: „Bo świat arabski zazdrości nam wolności oraz dobrobytu”.

Po trzecie, zanik debaty przejawia się w coraz większej ochocie, z jaką media rezygnują z informacji własnej, zdobywanej przez przebojowego reportera. W zamian pojawia się informacja ze źródeł zewnętrznych - jak konferencja prasowa, na której perspektywa zapraszającego (establishmentu) zyskuje przewagę. Mechanizm ten był dobrze widoczny w czasie wojny irackiej, której obraz i język zostały mediom podarowane przez speców z Pentagonu. Śledzonemu w amerykańskiej telewizji wybuchowi pocisku (przyczynie) nigdy nie towarzyszył portret śmierci Irakijczyków (skutek), a spiker tylko komentował: chirurgicznie usunięto wrogi obiekt. Dzięki metaforze „wojny jako przedłużenia stołu operacyjnego” niewidzialny obcy był usuwany jak nowotwór, a widz mógł ufać, że wojna służy zdrowiu.

Jaki jest rezultat zawężenia debaty? Wedle badań opinii publicznej, blisko trzy czwarte Amerykanów wierzy, że to Saddam Husajn, a nie Osama bin Laden, zburzył wieżowce w Nowym Jorku. Równie wielu Amerykanów jest przekonanych, że w Iraku znaleziono zakazaną broń i że wobec tego powód rozpoczęcia wojny był słuszny. Skąd to przekonanie? Każdego ranka Amerykanie dowiadywali się z radia, że w irackim mieście właśnie odkryto „broń”. Wieczorem wiadomość powtarzano w udekorowanych flagami studiach telewizyjnych. W nocy rzecznicy Pentagonu dementowali informację, lecz mediom brakowało już tchu na jej sprostowanie, gdyż nazajutrz rano napływała kolejna wiadomość: w Iraku znaleziono...

Z badań nad retoryką strachu wynika, że działa ona najskuteczniej w czasach kryzysu, kiedy ludzie - nie znajdując wystarczającego oparcia w autorytetach tradycji i prawa - zwracają się ku autorytetom charyzmatycznym, na przykład silnym przywódcom. Czy John Ashcroft lub Bush jr. mają medialną charyzmę? Pytanie jest źle postawione. Lepiej zapytać: czy obywatele chcą w nich widzieć przywódców? Bush i Ashcroft są bowiem tworem oczekiwań większości Amerykanów, którzy w ten sposób pragną zaspokoić głód porządku. Tym oczekiwaniom sprzyja mesjanistyczny mit, zgodnie z którym ład ma tym razem zostać wprowadzony na całym globie.

Zasada równości

To właśnie w takim globalnym kontekście należy zadać pytanie, dlaczego w dzisiejszej Ameryce powstają dziwne koalicje dla obrony demokratycznych wartości. Czy trzeba aż optyki Guliwera, aby takim przemianom w USA zacząć się w Polsce wreszcie dziwić?

Dzisiejsza Ameryka wciąż urzeka różnorodnością. Ludzie tu życzliwi, myślący pozytywnie. Zgodnie z duchem kultury protestanckiej pracują wydajnie i narzekają mało. Pod warunkiem, że z ekranu telewizora nie rozlegnie się alarm o zagrożeniu terrorystycznym. Wtedy nerwowo akceptują niemal wszystko, co powie im coraz silniejsze państwo. Wzmacnianie amerykańskiej państwowości - czemu towarzyszą nacjonalistyczne slogany - jest procesem dokładnie odwrotnym do tego, który toczy się w Europie, gdzie słabnie pozycja państw narodowych i budowana jest nowa tożsamość „nas, Europejczyków”. Bogata wielkim rynkiem dóbr, idei i pamięci o historycznych tragediach, jednocząca się Europa z nieufnością odnosi się do znanych sobie z przeszłości praktyk odbierania obywatelom wolności w imię bezpieczeństwa.

Można mieć tylko nadzieję, że to właśnie w nowej Europie taka świadomość przyspieszy integracyjne procesy, w rezultacie których „stary świat” stanie się przeciwwagą dla „nowego”, amerykańskiego, i pomoże samotnej, mesjanistycznej Ameryce otrząsnąć się z jej własnej potęgi, przywracając ją tym samym do wspólnoty międzynarodowej tworzonej wedle zasady równości.

TOMASZ TABAKO jest językoznawcą, pracownikiem naukowym katedry retoryki na University of Puget Sound w Seattle.

W następnym numerze opublikujemy polemikę z tekstem T. Tabaki autorstwa Joanny i Bohdana Szklarskich.
 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2003