Z pamiętnika młodej lekarki. Rozmowa z Różą Hajkuś

Róża Hajkuś, pediatra: Nie godzę się na to, że my, lekarze, oddajemy pole bitwy, jakim jest internet, i jednocześnie mamy pretensje, że pacjenci powierzają swoje zdrowie osobom o wielkich zasięgach i nikłej wiedzy.

26.09.2022

Czyta się kilka minut

„Szpital Pluszowego Misia” – projekt organizowany przez  Europejskie Stowarzyszenie Studentów Medycyny / JERZY DUDEK / FORUM
„Szpital Pluszowego Misia” – projekt organizowany przez Europejskie Stowarzyszenie Studentów Medycyny / JERZY DUDEK / FORUM

EWELINA BURDA: Jestem pacjentką, która ma odległy termin wizyty u lekarza, więc zaczęłam szukać diagnoz i porad w internecie. Robię dobrze czy źle?

RÓŻA HAJKUŚ: Przed oceną „dobrze” czy „źle” powinnam zapytać, gdzie pani szuka tych informacji i kto jest dla pani internetowym autorytetem medycznym. Jako lekarze nie możemy wyśmiewać pacjentów i obrażać się na nich, że szukają informacji i przychodzą na wizyty ze swoimi przypuszczeniami czy teoriami. My medycy też szukamy w internecie odpowiedzi na pytania z dziedzin, na których się nie znamy. W idealnym świecie pacjent miałby możliwość od razu zgłosić się do lekarza, ale w naszym terminy są za kilka dni, tygodni, a do specjalistów nawet za kilka miesięcy. Zamiast krytykować, powinniśmy więc raczej doradzać, gdzie szukać wiarygodnej wiedzy. Dla lepszego zrozumienia pacjenta i jego obaw dobrze też pamiętać, jak sami się czujemy, gdy zdarza nam się być w roli pacjenta.

Prowadzi Pani blog i konta w mediach społecznościowych o sporych zasięgach. Postanowiła Pani stać się takim wiarygodnym źródłem wiedzy w internecie?

Nie chodzi mi o to, żeby wszystkich odsyłać do moich kanałów i treści (śmiech). To raczej mój brak zgody na to, że my, lekarze, oddajemy pole bitwy, jakim jest internet, i jednocześnie mamy pretensje, że pacjenci powierzają swoje zdrowie osobom o wielkich zasięgach i nikłej wiedzy. Ludzie szukają medycznych informacji w internecie, trzeba się z tym pogodzić. To żadne odkrycie, że jest tam pełno porad „z kosmosu” czy promocji nieprzebadanych preparatów, także dla najmłodszych dzieci. Niepokoi mnie natomiast zjawisko medycyny opartej na celebrytach, która jest czymś przeciwstawnym do medycyny opartej na faktach. A my jako lekarze mamy obowiązek praktykować tę drugą. I dziś można robić to także online.

A co nas do tych źródeł pseudomedycznych tak przyciąga?

Atmosfera koleżeństwa, poczucie bycia wysłuchanym, język, który nas nie zawstydza, czego często nie można powiedzieć o wizytach w gabinetach.

Napisała Pani o sobie, że jest „najmniej potrzebnym człowiekiem internetu, bo każdy się zna na medycynie”.

To opis mojego profilu na Instagramie – w kontrze do całego mnóstwa osób w internecie, które mają odpowiedź na każdy medyczny problem. Takich specjalistów „od wszystkiego” można znaleźć w każdej dziedzinie, tylko że zdrowie jest czymś szczególnie wrażliwym. A zdrowie dzieci, które jest moją działką, rządzi się wyjątkowymi prawami. Mówienie o konkretnych sytuacjach w stylu „u mojego dziecka to i to sprawdziło się przy tej i tej chorobie” bywa pomocne, bo dzięki temu można znaleźć wsparcie osób, które doświadczają podobnych problemów. Ale w sieci te granice między obserwacjami dotyczącymi własnych dzieci a uniwersalnymi poradami bardzo łatwo się zacierają.

Jest Pani lekarką od dziewięciu lat, od kilku działa w sieci. Po pracy na oddziale nie chciałaby Pani odpocząć od medycyny?

Miewam okresy mniejszej motywacji i zmęczenia, ale lubię to robić, bo widzę w tym duży potencjał edukacyjny. Moje posty czyta nawet sto tysięcy osób. I gdy rozmawiam ze znajomymi lekarzami, to wiem, że cokolwiek byśmy robili w gabinetach, choćbyśmy pracowali od rana do wieczora przez trzydzieści lat, to nigdy nie dotrzemy do tak dużej grupy osób z profesjonalną wiedzą medyczną.

Kiedy pracowałam dodatkowo w poradni POZ, zauważyłam, że często powtarzam rodzicom to samo. Na przykład gdy w mojej okolicy była epidemia ospy i przychodziły kolejne dzieciaki, to cały czas nawijałam te same zdania o zasadach pielęgnacji. Zaczęłam wtedy robić notatki, żeby rodzice mogli sobie do nich wrócić w domu. I pomyślałam, że skoro już je mam, to może wrzucę je do sieci w formie bloga. Żeby do takich uniwersalnych porad, które i tak przekazuję w gabinecie, moi pacjenci mogli zajrzeć – wiedząc, że napisał je lekarz.

Ważne jest jednak, by pilnować tej granicy między rzeczywistością a siecią: nigdy nie rozwiązuję w internecie problemu, dlaczego czyjeś dziecko w tym momencie gorączkuje, bo to jest nieprofesjonalne i niebezpieczne. Konkretne przypadki diagnozuje się po zbadaniu. Ale na blogu mogę zamieścić ogólny artykuł o gorączce.

Czy w pokazywaniu siebie w internecie jest trochę próżności?

Trochę pewnie jest (śmiech). Ale to nie powinno być tylko to. Kiedyś od rodziców moich pacjentów usłyszałam, że dzięki temu, że wiedzą, jak wygląda np. ta biurokratyczna część mojej pracy, o której opowiadam, to oni mniej się denerwują, gdy czekają. Bo wiedzą już, że w dyżurce nie piję kawy, tylko wypełniam stos dokumentów ­potrzebnych do przyjęcia pacjenta na oddział.


Prof. Wojciech Szczeklik, anestezjolog: Nawet jeśli dobrze wiemy, że komunikacja ma kluczowy wpływ na efekty leczenia, to w biegu i nadmiarze obowiązków zaniedbujemy relację z pacjentem.


 

Pokazuję też, że się doszkalamy, angażujemy w naszą pracę. Mam poczucie, że to opowiadanie o codziennej pracy lekarzy przydaje nam się jako środowisku na dłuższą metę: gdy był strajk medyków, to mogliśmy w bardziej bezpośredni sposób tłumaczyć, o co walczymy.

Nie uwierzę, że w środowisku medycznym są tylko entuzjaści takiej aktywności.

Jest trochę osób, którym nie podoba się, że coś gadam w internecie jako lekarka, głównie starszych z branży. Ale jestem przekonana, że takie popularyzowanie wiedzy medycznej można prowadzić bez żadnego uszczerbku dla profesjonalizmu. Bardzo lubię luźną interakcję, nie tylko w sieci. Gdy nie jestem poważną panią doktor za biurkiem, to mogę odczarować ten patriarchalny styl wizyty lekarskiej sprzed lat.

Gdzie jest granica tego, co lekarz może w internecie, a czego już nie?

Kiedy zastanawiam się, czy wrzucić na Instagrama jakieś medyczne treści, zadaję sobie pytanie, kim chcę być bardziej: lekarką czy internetową celebrytką? I dopóki górą jest medycyna, to myślę, że moja obecność w sieci ma sens. Tajemnica lekarska jest bezwzględna, ale często nawet nie naruszając jej i tak można pokazać za dużo.

Zawsze muszę najpierw zastanowić się nad dobrem konkretnego pacjenta, dopiero później nad tym, że chcę coś opowiedzieć i trochę pogwiazdorzyć w internecie. Nigdy nie publikuję zdjęć: ani pacjentów, ani moich z nimi. Wiem, że takie fotografie bardzo podnoszą zasięgi, ludzie chcą czytać o historiach konkretnych osób, zobaczyć je. Zdjęcia z dzieciakami mogą być z pozoru niewinne, mogą być przecież wykonane za zgodą wdzięcznych rodziców. Ale dla mnie relacja pacjent–lekarz nie powinna dziać się na oczach innych. Gdybym publikowała takie zdjęcia, kolejni pacjenci przychodząc do mnie do gabinetu czy na oddział, mogliby mieć wątpliwość, czy już po południu nie staną się internetową ciekawostką.

Jak w takim razie opowiadać bez historii konkretnych pacjentów?

Omawianie przypadków medycznych jest nieodłącznym elementem rozwoju medycyny: robi się to na konferencjach, w publikacjach. Ale ważne jest dbanie o anonimowość. I pamiętanie, że internet to nie profesjonalna medyczna konferencja. Dostęp do treści jest publiczny, więc trzeba tu być dodatkowo uważnym na to, co się udostępnia. Nawet gdy inni sami dzielą się z nami swoimi danymi w sieci, także tymi medycznymi. Nigdy też nie robię zdjęć dokumentacji czy wyników badań, staram się również nie publikować niektórych treści na bieżąco. Pacjent powinien ufać, że jestem w pracy, w realnym życiu, i zajmuję się nim. A moja wirtualna działalność jest tylko dodatkiem.

Zasady, o których Pani mówi, wydają są bardzo płynne, gdy patrzy się na różne profile medyków działających w sieci.

Mnie nie podoba się wykorzystywanie wizerunku pacjenta, ale każdy ma swój pomysł na działalność w internecie i swoje medyczne sumienie. A spektrum obecności lekarzy w sieci jest szerokie, odbiorcy są różni, każdy może znaleźć coś dla siebie: jak ktoś chce wiedzy, to ją znajdzie, jak ktoś chce żartów i czarnego humoru dotyczącego systemu, to też go znajdzie. A jak ktoś chce opowieści rodzinnych przeplatanych modą, to i takie znajdzie.

Myślę, że warto się przede wszystkim zastanowić, czy sami jako pacjenci chcielibyśmy w taki sposób trafić do internetowego wpisu.

„Lekarka zwykła wiejska” – to też napisała Pani o sobie.

Bo taka właśnie jestem. Oprócz edukowania pokazuję też realia mojej pracy w powiatowym szpitalu na Podkarpaciu. Mam wrażenie, że wizerunek medyka w mediach to lekarz z dużej placówki w wielkim mieście. Chciałam pokazać, że opieka nad pacjentem dzieje się też w innych miejscach. Pewnie, nie wszystkie problemy da się rozwiązać na naszym szczeblu, ale też nie taka jest nasza rola. A większość niewydolności systemowych nas łączy: tych z małych ośrodków i lekarzy z wielkich miast. Staram się obalać też stereotypy, że leczenie w mniejszych ośrodkach przebiega byle jak, i chcę pokazać, że tutaj także zależy nam na pacjentach i chcemy zapewnić im opiekę na jak najwyższym poziomie.

Ten niewydolny system Pani jeszcze nie zniechęcił?

Zniechęca mnie stale, ale staram się nie dawać, bo mam całe życie zawodowe przed sobą.

A dlaczego pediatria?

Lubię pracę z dziećmi: one są szczere, bezpośrednie. Nie ściemniają, kiedy im się coś nie podoba, to najczęściej o tym powiedzą. Oczywiście, jeśli już potrafią mówić. W pediatrii też większość problemów da się skutecznie leczyć – to bardzo budujące, gdy widzę, że coraz skuteczniej mogę pomagać dzieciom i wspierać całą rodzinę.

Ile łóżek jest na Pani oddziale?

Dwadzieścia kilka. Zajmujemy się wszystkimi ludźmi do osiemnastki, granicą jest tylko PESEL. To z punktu widzenia mojego rozwoju jako lekarza jest ­fascynujące, bo mam do czynienia z bardzo dużym przekrojem problemów. Ale wymaga to też szerokich kompetencji, które muszę na bieżąco dostosowywać do pacjentów. I tak na jednym dyżurze mogę przyjmować na oddział dwutygodniowe dzieciątko z zapaleniem płuc oraz nastolatka po próbie samobójczej. A tych jest więcej z każdym rokiem.

System to wytrzymuje?

Kiedy kilka lat temu zaczynałam specjalizację z pediatrii, to oczywiste było, że dziecko po próbie samobójczej, po naszej interwencji, szybko dostanie się do psychiatry dziecięcego i zwykle na oddział psychiatrii dzieci i młodzieży. Nikomu by nie przyszło do głowy, że taka ciągłość opieki może nie zostać zachowana. A w tym momencie nie zawsze się to udaje.

Co wtedy robicie?

Na pediatrii prawie zawsze potrafimy uratować dziecko po próbie samobójczej od strony toksykologicznej: odtrutki, płukanie żołądka, jeśli są to przypadki dotyczące przedawkowania leków. Jeśli próba jest związana z jakimś urazem, to zajmuje się nią urazowa część SOR. Przy mówieniu o takich przypadkach przestrzegam ogólnie zalecanej zasady, by nigdy nikomu nie mówić o metodach samobójstwa, żeby tej wiedzy nie wykorzystano.

Ale przyczyny, która wywołała próbę samobójczą, my pediatrzy nie jesteśmy w stanie usunąć: nie mamy wiedzy ani narzędzi do tego.

To jak wyglądałoby to w wydolnym systemie?

Po ustabilizowaniu stanu pacjenta powinniśmy go przekazać pod opiekę do ośrodka, który ma leczyć właśnie przyczynę, czyli do ośrodka psychiatrii dzieci i młodzieży. Dziś takiej opcji bardzo często nie ma, bo te oddziały są przepełnione, a znajdują się w nich głównie dzieci po próbach samobójczych. Kogo stamtąd wypisać, żeby zrobić miejsce dla nowego pacjenta?

Na Podkarpaciu takim ośrodkiem jest szpital w Łańcucie.

Wszyscy, którzy tam pracują, starają się nam pomagać, ale na tę liczbę problemów psychicznych, które mają dziś dzieciaki, oni nie zawsze są w stanie zaopatrzyć całe województwo. W innych częściach Polski, jak wynika z relacji moich znajomych lekarzy, wcale nie jest lepiej.


Tomasz Stawiszyński: Nigdzie indziej, jak w zetknięciu z medycyną, nie konfrontujemy się tak mocno z własną skończonością.


 

Po naszym zgłoszeniu czasem dostajemy odpowiedź: nie damy rady, nie ma miejsc. Należy wtedy takie dziecko przynajmniej jednorazowo skonsultować z psychiatrą. Starsze dzieci, już nastolatki, czasem zgodzą się skonsultować psychiatrzy dorosłych. Robią to niechętnie, ale nie ze złośliwości, tylko sami czują, że nie mają ku temu odpowiednich kompetencji.

Co dzieje się dalej?

Kiedy dziecko jest już zaopiekowane od strony fizycznej, a potem uda nam się zorganizować konsultację, na której dostanie zalecenia odnośnie do leczenia, to zostaje wypisane do domu. Rodzice sami muszą zapewnić mu dalszą opiekę. I ci, którzy mają zaplecze finansowe, szukają jej prywatnie. Ale nawet w sektorze prywatnym terminy przyjęć nie są natychmiastowe.

I gdy pacjent, dziecko, wychodzi od nas do domu, to nie wiemy, czy ta rodzina dostrzega wagę problemu, czy będzie chciała się do niego „przyznać”, szukać pomocy – takie przypadki nie są rzadkością. Stygmatyzacja i wstyd przed sąsiadami są nadal ogromne, zwłaszcza w małych miasteczkach, jak u nas. Brakuje też systemu, który by pozwalał monitorować, czy nasz pacjent dostał dalszą pomoc. Nie mamy wglądu w wizyty w innych ośrodkach.

Rodziny są naprawdę pozostawione same sobie. Co możemy zrobić? Mówić o tym, gdzie się da, i protestować, ale mam wrażenie, że przyzwyczailiśmy się już wszyscy do tego, że lekarze nieustannie powtarzają hasła o braku personelu, więc nikt ich nie słucha.

Często się pyta lekarzy, jak można naprawić nasz system ochrony zdrowia.

Nie mam odpowiedzi na tak wielkie pytanie. Na co dzień staram się go łatać, jak tylko mogę. ©℗

RÓŻA HAJKUŚ jest lekarką kończącą specjalizację z pediatrii. Pracuje w Szpitalu Specjalistycznym w Jaśle (woj. podkarpackie) na Oddziale Pediatrii i Alergologii. Prowadzi blog lekarzdladzieci.pl oraz edukacyjne konto na Instagramie @roza_lekarkadladzieci.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, zastępczyni redaktora naczelnego, szefowa serwisu TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem Powszechnym” związana od 2014 roku jako autorka reportaży, rozmów i artykułów o tematyce społecznej. Po dołączeniu do zespołu w 2015 roku pracowała jako… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2022