Lekarzu, porozmawiaj ze mną

Przeciążenie ochrony zdrowia, anonimowość szpitali, trauma kontaktu z systemem. Nigdzie indziej, jak w zetknięciu z medycyną, nie konfrontujemy się tak mocno z własną skończonością.

25.07.2022

Czyta się kilka minut

 / AMELIE-BENOIST / BE&W
/ AMELIE-BENOIST / BE&W

Zza ogromnego monitora wystawał ledwie widoczny czubek głowy. „Proszę siadać”, usłyszałem. Kłopotliwą ciszę zakłócały kliknięcia myszki i uderzenia palców w klawiaturę. Po dwóch, może trzech minutach padło krótkie: „Słucham?”. Zacząłem więc starannie relacjonować wszystkie te zmiany samopoczucia z ostatnich dni, które zaprowadziły mnie do lekarskiego gabinetu. Zanim jednak zdążyłem cokolwiek opowiedzieć, przerwał mi podniesiony, wyraźnie poirytowany głos: „Proszę tylko wymieniać objawy! Objawy!”.

Cóż było robić, zdeprymowany wyliczyłem wszelkie odczuwane dyskomforty i funkcjonalne usterki. Do odgłosu klawiatury doszedł jeszcze na koniec szum drukarki – na stół, przy którym siedziałem, wypadły dwie recepty. „Do widzenia” – powiedziała beznamiętnie postać ukryta za komputerem, której twarzy przez te 10 minut ani razu nie udało mi się zobaczyć w całości.

Inny gabinet

Jakże inaczej wyglądała wizyta u homeopaty, do którego wybrałem się wiele lat temu za namowami bliskiego znajomego, starającego się przekonać mnie do tzw. medycyny niekonwencjonalnej.

Homeopata z uśmiechem powitał mnie przy drzwiach, zaproponował herbatę, a potem przez dwie godziny wypytywał o szczegóły związane nie tylko z fizjologią, ale także z moim sposobem widzenia świata, emocjami, relacjami z bliskimi, a nawet snami. Po skrupulatnym, życzliwym wywiadzie długo się zastanawiał, sięgał do tajemniczo wyglądających grubych i starych ksiąg, kartkował zeszyty pełne wykresów i ezoterycznych symboli.

Następnie, na małej kartce z efektownym logo, zapisał wiecznym piórem jakąś łacińską nazwę wraz z towarzyszącą jej cyfrą i literą. Oto właśnie, oznajmił, ten jeden jedyny lek, który kompleksowo odzwierciedla skomplikowany obraz moich objawów. I właśnie dlatego – zgodnie z alchemiczną zasadą similia ­similibus curantur (podobne leczy się podobnym), sformułowaną być może przez samego Paracelsusa – będzie stanowił panaceum na moje dolegliwości. Zarówno psychiczne, jak fizyczne, słowem: wszystkie – a nie tylko te konkretne, które przywiodły mnie do gabinetu.

Przyznam, że mimo mojego fundamentalnego sceptycyzmu, zadziałała na mnie ta aura. Nie na tyle wprawdzie, żeby ulżyć w zdrowotnych kłopotach – słodkie granulki odzwierciedlające rzekomo mój organizm ani trochę nie pomogły – albo uczynić mnie wyznawcą medycyny alternatywnej, ale z pewnością na tyle, żeby docenić psychologiczną moc takich praktyk.

Co się za nią kryje? Wiele wskazuje na to, że specyficzne miejsce, jakie zajęła we współczesnym świecie medycyna oraz oczekiwania, a może raczej pragnienia, które wobec niej – świadomie lub nieświadomie – żywimy.

Cudowne połączenie

Co najmniej od 2005 r., kiedy to na łamach „The Lancet” ukazała się obszerna metaanaliza przeprowadzona przez zespół pod kierunkiem prof. Aijing Shang z Uniwersytetu w Bernie, wiadomo, że homeopatia nie działa.

Nie działa zarówno dlatego, że w świetle współczesnej wiedzy działać nie ma prawa (gdyby bowiem działała, cała fizyka, chemia i biologia musiałyby wyglądać inaczej), jak i dlatego, że podawanie pacjentom środków homeopatycznych nie wykazuje żadnej widomej efektywności terapeutycznej powyżej znanego mechanizmu placebo. Wbrew pozorom, poprzednie zdanie nie jest wcale aż tak paradoksalne, we współczesnej medycynie obowiązuje wszak paradygmat evidence-based – nawet jeśli nie rozumiemy mechanizmu wpływu jakiejś substancji czy strategii terapeutycznej, nawet jeśli stoi on w sprzeczności z całą naszą wiedzą, to jeśli zachodzi, a pozytywy przewyższają negatywy – wolno takie leczenie stosować.

W przypadku homeopatii, długo traktowanej przez lekarzy z przymrużeniem oka, a w każdym razie milcząco tolerowanej, wszelkie wątpliwości zostały już rozwiane. Zarówno doktryna, jak i wytworzona na jej bazie praktyka są formą specyficznej iluzji – owszem, spójnej i na swój sposób atrakcyjnej, opartej bowiem na osobliwej mitologii, niemniej nieprzystającej do realnego świata.

Zarazem jednak ta iluzja wciąż ma się świetnie – podobnie jak wiele innych alternatywnych medycyn, których składnikiem są także rozmaite medyczne teorie spiskowe. Jak to możliwe? Przekonującej odpowiedzi udziela Jay W. Shelton, autor książki „Homeopathy. How It ­Really Works?”. Daleki od prześmiewczego deprecjonowania tego zjawiska, jakkolwiek przekonany o braku efektywności ordynowanych przez homeopatów środków, Shelton zauważa niezwykłą – bo datującą się od 1796 r., kiedy to niemiecki lekarz Samuel Hahnemann sformułował jej fundamenty – żywotność tej dyscypliny. Nie ma sensu zakładać – twierdzi – że wszyscy stosujący homeopatię lekarze bądź znachorzy świadomie biorą udział w oszustwie. Z dużym prawdopodobieństwem obie uczestniczące w tym procesie strony – zarówno lekarze, jak i pacjenci – mają niekiedy wrażenie, że prowadzi on do jakichś dobrych skutków. Abstrahując od rozmaitych okoliczności towarzyszących, które sprzyjają poprawie – jak np. zalecenia zdrowego trybu życia, nawadniania się, unikania stresu albo okoliczność, że niektóre dolegliwości mijają po prostu same z siebie – jest tutaj w grze jeszcze jeden, być może decydujący czynnik.

A mianowicie – kontekst. To właśnie, co mnie spotkało w gabinecie medycyny alternatywnej: głębokie zainteresowanie, a przede wszystkim upodmiotowienie. Złożenie rozczłonkowanych przez medycynę akademicką korpusu i psychiki na nowo w całość, którą przecież wciąż się czuję – zwłaszcza wtedy, kiedy z każdą częścią ciała muszę się udawać do innego specjalisty.

Specjalizacja jest oczywiście naturalną konsekwencją rozwoju wiedzy medycznej, nie zaś wyrazem jakiegoś intencjonalnego uprzedmiotowienia – niemniej w ten właśnie sposób może to przeżywać zdezorientowany pacjent. W gabinecie homeopaty dokonuje się natomiast ponowne złączenie – rozparcelowana, wyalienowana ze swojej fizyczności jednostka staje się integralnym organizmem, traktowanym jako psychofizyczna całość. Chorobę natomiast definiuje się jako zaburzenie specyficznej harmonii, którą można przywrócić, wyłącznie odnosząc się do indywidualnej, niepowtarzalnej tożsamości pacjenta, nie zaś stosując zdepersonalizowane procedury albo leki redukujące objawy.

Być może właśnie w takiej operacji psychologicznej, a może raczej w tego rodzaju rytualnej, symbolicznej formie kryje się atrakcyjność nie tylko homeopatii, ale i wszelkich innych – tak bardzo dziś popularnych – odmian tzw. medycyny niekonwencjonalnej czy „uzdrawiania”? Cóż więc z tego, że rozmaite środki alternatywne nie wykazują żadnego fizjologicznego działania, skoro spełniają tak fundamentalną rolę psychologiczną (co się niekiedy, owszem, przekłada także na fizjologię, w ramach wspomnianego efektu placebo)? Wprawdzie badania zaprezentowane w 2017 r. na łamach „­Journal of the National Cancer Institute” wskazują, że ryzyko śmierci u osób stosujących leczenie „alternatywne” jest aż dwu i pół razy większe, aniżeli u leczących się konwencjonalnie, ale ludzki umysł nie takie dysonanse potrafi przecież świetnie zredukować.

Tyle że jest tutaj jeszcze coś więcej.

Troska ostateczna

Francuski filozof Jean-Paul Thomas w książce „La médecine, nouvelle religion” („Medycyna, nowa religia”) stawia wcale nie tak znowu oryginalną tezę, że obecnie medycyna stopniowo zastępuje religię czy też – sama staje się religią. Nie w sensie literalnym oczywiście, nie chodzi o to, że szpitale zajmują miejsce kościołów, a lekarze zaczynają głosić Słowo Boże. Thomas – powtarzając skądinąd rozpoznania takich autorów, jak historycy Philippe Aries czy Michele Vovelle – twierdzi po prostu, że w radykalnie zsekularyzowanym świecie Zachodu, w którym nie ma już miejsca na życie wieczne, jedyną wizją transcendencji, na jaką możemy sobie pozwolić, jest wieczne życie w zdrowym, pięknym i młodym ciele.

Śmierć – co oczywiste – staje się w takim układzie wrogiem numer jeden, oznacza bowiem radykalną, nieodwracalną anihilację, na to zaś wychowana w kulcie indywidualizmu jednostka nie jest w stanie przystać. Właśnie dlatego wszystkie swoje siły inwestuje w fantazję o nieśmiertelności, a przynajmniej radykalnym przedłużeniu trwania swojej fizycznej powłoki. Że jest to – albo już za moment będzie – możliwe, upewniają ją postęp technologiczny oraz cały wachlarz środków pozwalających przeciwstawić się niektórym skutkom przemijania. Stąd – jak widać – krótka droga do religijnego z istoty zwrotu polegającego na tym, że to własne ciało, a nie abstrakcyjną i staromodną duszę zaczyna otaczać się „troską ostateczną” – by posłużyć się określeniem dwudziestowiecznego niemieckiego teologa i filozofa Paula Tillicha (który w ten właśnie sposób charakteryzował istotę religijności).

Kapłanem albo herosem, mogącym nas uchronić przed destrukcyjnym bezwładem śmierci, staje się więc lekarz, który przecież od początków istnienia medycyny broni integralności życia przed siłami rozkładu. Obrona ta staje się niezwykle żarliwa mniej więcej od czasów oświecenia, kiedy w zachodniej kulturze dochodzi do specyficznej przemiany światopoglądowych porządków. Kluczowy jest tutaj – jak przekonuje Georges Minois w fascynującej monografii „Ksiądz i lekarz” – przełom XVIII i XIX w. Wówczas jako osobna subdyscyplina medyczna konstytuuje się psychiatria. Początek istnienia tej specjalności to symboliczny punkt zwrotny, w którym medycyna zyskuje pełną niepodległość wobec religii – okazuje się bowiem, że także dusza, ostatni bastion wiary, może być badana i leczona niezależnie od teologów i kapłanów.


Prof. WOJCIECH SZCZEKLIK, anestezjolog: Nawet jeśli dobrze wiemy, że komunikacja ma kluczowy wpływ na efekty leczenia, to w biegu i nadmiarze obowiązków zaniedbujemy relację z pacjentem.


 

Wcześniej w historii te sfery – medycyna i religia – istniały w specyficznym mariażu, w którym pierwsze skrzypce grała zdecydowanie ta druga. Poczynając od starożytności, a więc od początków medycyny spod znaku Asklepiosa – przekonuje Minois – chorowanie i umieranie było sprawą bogów. To oni podejmowali decyzje, czy człowiek wyzdrowieje i przeżyje, lekarz spełniał wobec ich zamierzeń funkcję co najwyżej pomocniczą. Kierując się znajomością ludzkiego ciała i świata przyrody, łagodził cierpienie, diagnozował, odczytywał znaki, ale finalne rozstrzygnięcia nie były w jego rękach. Pojawienie się psychiatrii, co sprzęga się z upadkiem tradycyjnych religijnych narracji i rozwojem nauki ujawniającej coraz bardziej zagadkowy, podporządkowany prawom fizyki i ewolucji – nie zaś osobowej opatrzności – obraz świata, wszystkie te boskie prerogatywy związane z chorowaniem i umieraniem zaczynają stopniowo przemieszczać się na ślepą, bezosobową przyrodę. Oraz, a może przede wszystkim – na lekarza, który podejmuje z nią heroiczną walkę.

„Wraz z sekularyzacją medycyny – pisał amerykański psycholog James Hill­man – nastąpiło odrealnienie bogów, a martwi bogowie nie są w stanie nikogo wyleczyć. Współcześnie tylko lekarz może leczyć, dlatego tak wiele na nim spoczywa, dlatego ciągle ponagla się go, by coś robił. Reprezentuje samego siebie, a uzdrawianie jest skutkiem jego działań. Dawniej był przedstawicielem bogów, biernie wypełniając ich zamiary”.

Kiedy powiem sobie „dość”

Barbara Ehrenreich, jedna z najciekawszych współczesnych amerykańskich eseistek, skądinąd z wykształcenia biolożka molekularna, zszokowała przed kilkoma laty opinię publiczną, deklarując – przy okazji premiery swojej książki „Natural Causes” ( „Z przyczyn naturalnych”) – że w wieku 75 lat czuje się już „wystarczająco stara, żeby umrzeć” oraz że nie planuje już dłużej poddawać się niektórym inwazyjnym badaniom czy procedurom medycznym. Trzeba umieć powiedzieć sobie dość – stwierdziła, co, jak się można domyślić, wywołało w przesiąkniętej kultem zdrowia i młodości kulturze amerykańskiej prawdziwy szok.

W „Natural Causes” Ehrenreich dokonała dość bezlitosnej wiwisekcji współczesnego kultu zdrowia, zwracając m.in. uwagę na to właśnie głęboko w nas zakorzenione wyobrażenie, które uczyniło moją wizytę u homeopaty czymś tak ekscytującym i kojącym. Otóż ciało – stwierdziła – czy też raczej konglomerat ciała i umysłu, nie jest wcale harmonijną, zintegrowaną całością, której wszystkie elementy wypełniają pracowicie swoje zadania dla dobra ogółu. Tego rodzaju wizja daje, owszem, poczucie bezpieczeństwa – jest w niej zawarte zapewnienie o przenikającym ciało logosie, który można zidentyfikować i, w razie takich czy innych zakłóceń, przywrócić do stanu wyjściowej równowagi. Tyle że nie ma to nic wspólnego z prawdą. Ciało przypomina raczej konfederację poszczególnych elementów – tkanek, komórek, a nawet specyficznych schematów, wedle których działa mózg – które mają swoje własne agendy, co, nader często, jak np. w chorobie nowotworowej, prowadzić może do śmierci całego organizmu. Konkurencja, konflikt, wzajemna wrogość – oto pojęcia trafnie charakteryzujące to, co dzieje się w naszych ciałach, nie zaś wcale harmonia, współpraca i ład.

W tym sensie specjalizacja medycyny, podział na sekcje zajmujące się poszczególnymi narządami, ma sens głębszy, niż tylko wynikający wprost z ogromu wiedzy, jaki na temat ludzkiego organizmu udało się ludzkości zgromadzić. Zarazem ten obraz – ciała jako konfederacji, a nie konglomeratu, ciała jako potencjalnego siedliska chaosu i choroby, które bez żadnych logicznych uzasadnień mogą prowadzić i prowadzą do śmierci – musi być dla wszystkich, których nie zadowalają już tradycyjne religijne mitologie, trudny do wytrzymania. Dodajmy do tego charakterystyczne dla współczesnej medycyny jakości – przeciążenie ochrony zdrowia, anonimowość szpitali, poczucie alienacji czy traumę kontaktu z bezosobowym systemem. Nigdzie indziej, jak właśnie w zetknięciu z medycyną, nie konfrontujemy się tak mocno z własną skończonością i iluzją wszystkich tych hurraoptymistycznych opowieści budujących w nas mylne przekonanie, że nasze życie będzie trwało w nieskończoność.

Może zatem właśnie dlatego rośnie popularność rozmaitych medycyn alternatywnych oraz teorii spiskowych przekonujących, że to wszystko nieprawda – świat i ludzkie ciało nie są strukturami chwiejnymi, podatnymi na chaos, a jeżeli w ogóle zachowującymi równowagę, to jedynie tymczasowo? Budujących w nas przekonanie, że przewidywalność i stabilność nie są tylko fantazjami czy raczej głębokimi tęsknotami (których źródeł św. Augustyn upatrywał w pragnieniu duszy dążącej do jedności z Bogiem, Freud zaś w specyficznej pamięci o pierwotnej jedności z matką), lecz że da się je osiągnąć tu i teraz. Wytwarzających poczucie wyjątkowości i niezwykłości – towar deficytowy we współczesnej kulturze, w której czujemy się często zbędni i nieważni.

Wreszcie – sugerujących, że jest jeszcze coś więcej, że rzeczywistość, którą postrzegamy pięcioma zmysłami i którą w tak pozbawiony złudzeń sposób odmalowuje dzisiejsza fizyka i biologia (a także medycyna), to nie wszystko, bo jest jeszcze jakiś jej inny, niewidzialny wymiar, do którego da się dotrzeć, jeśli się wie, jak to zrobić.

Że, innymi słowy, istnieje jakiś jeden lek, jakaś słodka granulka o tajemniczo brzmiącej nazwie składającej się z łacińskich słów, cyfr i liter. Granulka, zgodnie z prawem metafizycznego pokrewieństwa, stanowiąca idealne panaceum na wszystkie trapiące nas problemy (czy raczej: objawy! objawy!), z którymi nie jesteśmy sobie w żaden sposób w stanie poradzić i dlatego wciąż poszukujemy środków pomagających o tym wszystkim skutecznie zapomnieć. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Eseista i filozof, znany m.in. z anteny Radia TOK FM, gdzie prowadzi w soboty Sobotni Magazyn Radia TOK FM, Godzinę filozofów i Kwadrans Filozofa, autor książek „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii”, „Co robić przed końcem świata” oraz „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2022