Wywrócili nasze życie

W ich wspomnieniach odbija się historia powstania, tryumfu i upadku tzw. Państwa Islamskiego. A w planach – nadzieja na dobre jutro. Już poza obozami.
z irackiego Kurdystanu

21.01.2019

Czyta się kilka minut

Abdullah z rodziną. Iracki Kurdystan, wrzesień 2018 r. / BARTOSZ RUMIEŃCZYK
Abdullah z rodziną. Iracki Kurdystan, wrzesień 2018 r. / BARTOSZ RUMIEŃCZYK

Na zewnątrz jest ponad 50 stopni. W cieniu – a cienia o dwunastej prawie nie ma. Pustynna ziemia chrzęści pod stopami. Z kranów leje się wrzątek. Oddychamy żarem. A w klimatyzowanym kontenerze z blachy falistej wybucha rodzinna kłótnia. Bo córki koniecznie chcą iść na medycynę.

Zamen ma 19 lat i tęskni za szkołą. W obozie na zajęcia nie chodzi, bo zachorowała na padaczkę. Jeśli zbyt długo wpatruje się w litery w książce, ma ataki.

– A gdybyś mogła znów iść do szkoły i ją skończyć, to kim chciałabyś zostać?

– Lekarką.

Lesh? Dlaczego?

– Bo kiedyś w obozie była taka Nadia, z Lekarzy bez Granic. Psycholożka. Lubiłam ją, pomagała mi. Teraz ja chcę pomagać innym. Moje młodsze siostry też chciałyby się uczyć. Ale ojcu to się nie podoba.

– Abdullah, czemu nie chcesz, by dziewczynki się uczyły? – pytam przez Alego, który tłumaczy naszą rozmowę. Ali zaczyna przekrzykiwać się z Abdullahem.

– Oszalał! – puka się w głowę Ali. – On nie chce, by córki chodziły do szkoły, bo potem pójdą na studia, a jego nie będzie na to stać. No to ja mu mówię, że przecież nie wie, co będzie w przyszłości, że wszystko może się zmienić, może będzie miał pieniądze, i że dziewczynki muszą się uczyć!

Pustynia

Obóz Alwand 1 w Iraku, przy granicy z Iranem. Z miasta As-Sulajmanijja jedzie się tu prawie trzy godziny. Przyjazny kurdyjski krajobraz zmienia się w pustynię. Przejeżdżamy kamiennymi mostami nad wyschniętymi korytami rzek, a ustawiona na maksimum klimatyzacja przestaje wyrabiać. Kierowca co rusz przykłada rękę do nawiewu i kiwa głową z niedowierzaniem. – It’s okay – zapewnia.

Alwand 1 to obóz na wzgórzu, pośrodku niczego. Zjeżdża się tu z drogi od Chanakin, jedynego miasta w okolicy. Samochodem 15 minut, może więcej, jeśli zadbamy o zawieszenie. Na piechotę pewnie z godzinę. W obozie znaleźli schronienie uchodźcy wewnętrzni – Irakijczycy, którzy uciekli przed władzą tzw. Państwa Islamskiego (IS).

Mieszka tu 800 rodzin. Każda – w niewielkim blaszanym kontenerze lub namiocie z plandeki. Łyse, betonowe słupki na obrzeżach obozu to pozostałości po zlikwidowanych domach i sygnał dla mieszkańców: „wasze dni są policzone”. Bo Alwand 1 może zostać w każdej chwili zlikwidowany. Ludzie albo zdecydują się wrócić do domu, albo zostaną przesiedleni do innych obozów. Obok jest obóz Alwand 2 – a liczba wszystkich uchodźców wewnętrznych w Iraku to ok. 2 mln. Do tego trzeba doliczyć syryjskich Kurdów, którzy uciekli do Iraku z Syrii.

Idąc na obrzeża obozu, spotykamy trójkę nastolatków, którzy znaleźli skrawek cienia. Omar, Ahmed, Abdul. Zwykłe bliskowschodnie imiona i zwykła rozmowa z chłopakami: mają boisko, lubią grać w piłkę, kibicują Barcelonie, a Messi jest najlepszy. Pewnie, że chcieliby wrócić do domu, bo po cholerę mieszkać na środku pustyni, skąd wszędzie jest daleko?

Czarna plama

Cały świat widział bojowników Daesh [używana w regionie nazwa IS – red.], czarne flagi i kolumny terenowych białych aut. Oglądaliśmy te obrazki bezpiecznie w naszych fotelach, z czasem się znudziliśmy i zaczęliśmy przełączać kanały. Abdullah także oglądał Daesh w telewizji. Ale pewnego dnia zobaczył ich pod własnym domem. To było w czerwcu 2014 r.

– Mieli długie włosy, długie brody i krótkie sukmany – opowiada Abdullah. – Wjechali do miasta samochodami. Pick-upy, niektórzy na motocyklach. Krzyczeli, strzelali w powietrze, wymachiwali czarnymi flagami. Byłem przerażony.


Czytaj także: Fanatycy i rabusie - Inga Rogg o spustoszeniach IS w północnym Iraku


Gdy Daesh weszło do Sadii, miasta Abdullaha, wzięło ją bez żadnego oporu. Jak mówi Baszir, który mieszkał pod Mosulem, a dziś koczuje w obozie Harsham pod Erbilem, z początku nikt nie wiedział, co się dzieje: – Wojsko i policja po prostu opuściły miasto. Potem w mieście pojawiły się czarne flagi. A nasze życie ktoś wywrócił do góry nogami.

W Mosulu Abu Bakr al-Baghdadi ogłosił się władcą Państwa Islamskiego. 4 lipca 2014 r. w meczecie an-Nuri wezwał muzułmanów do posłuszeństwa i udziału w świętej wojnie przeciw niewiernym. Gdy pytam Baszira, czy słyszał credo samozwańczego kalifa – macha tylko ręką.

– Prorok był jeden. Urodził się półtora tysiąca lat temu. I nikt teraz nie może ogłaszać się prorokiem, żaden Baghdadi.

Pytam o dżihad. – Słuchaj, miałem sąsiadów Jazydów, a sam jestem muzułmaninem. Oni mają swoją religię, ja mam swoją. Ale Jazydzi to byli moi bracia, a teraz ich nie ma. Nawet nie wiem, co się z nimi stało, czy żyją – odpowiada Baszir.

Dwa miesiące

Wojna, której tak bał się Abdullah, wybuchła już w sierpniu 2014 r., gdy wojsko irackie, wspierane przez Stany Zjednoczone, ruszyło z kontrofensywą. A gdy wybucha wojna, to się nie myśli wiele, tylko ucieka. Czasu jest mało, więc łapie się dokumenty, bo bez nich ani rusz.

Abdullah wysłał żonę z dziećmi do teściów. Sam przekradł się na tereny kurdyjskie. Razem uciekać nie mogli, bo mężczyzn Daesh zabijało na miejscu albo rekrutowało do swoich oddziałów. Kobiety z dziećmi były względnie bezpieczne. Przez dwa miesiące byli rozdzieleni. Ich najstarszy syn Omar mieszkał wtedy u ciotki i właśnie miał robić maturę. Gdy rozmawiamy, wchodzi do kontenera.

– Z kolegami zrzucamy się na paliwo do samochodu i jeździmy do Chanakin szukać pracy. Idziemy na targ i pytamy, czy jest jakaś robota. Dziś akurat nic się nie trafiło – tak Omar opowiada o tym, skąd właśnie wrócił. I wyjaśnia: – Maturę miałem tego samego dnia, gdy Daesh zaatakowało Sadiję. Wiedziałem, co się dzieje w domu, i egzamin po prostu oblałem. Miałem plany, chciałem się uczyć. Nienawidzę Daesh za to, co nam zrobili. Za to, że musimy mieszkać na środku pustyni.

Haram

Daesh zniszczyło życie wielu. Tak jak oglądaliśmy obrazki bojowników z czarnymi flagami na białych pick-upach, tak i czytaliśmy mrożące krew w żyłach opowieści o okrucieństwie żołnierzy kalifatu. Z czasem się znudziliśmy i zaczęliśmy przerzucać strony tygodników.

Najwięcej o rządach Daesh opowiada Mohammed z obozu w Baharce, pod Erbilem. Siedzi na betonowej wylewce, która jest podłogą w jego namiocie, i pali cienkie papierosy. – Gdy przyszło Daesh, życie stało się ciężkie – mówi, a ja nadstawiam uszu w oczekiwaniu na opowieści o nieludzkim barbarzyństwie. Mohammed zaczyna jednak od sprawy prozaicznej.

– Zanim zajęli moją wieś, za taką paczkę papierosów – pokazuje pudełko chesterfieldów – płaciłem 500 irackich dinarów.

To tyle, ile teraz w Iraku kosztują papierosy, równowartość 5 zł.

– A gdy weszło Daesh, za paczkę musiałem płacić 40 tys. dinarów. Bo palenie było haram, zakazane, więc papierosy kupowało się na czarnym rynku. Telewizja była haram, radio było haram, nawet telefony. Mojego krewnego za to zabili. Wszedł do meczetu i zapomniał wyłączyć telefon. Akurat zadzwonił, więc wyprowadzili go z meczetu i oskarżyli, że jest szpiegiem irackiej armii. Następnego dnia spędzili całą wieś na rynek i powiedzieli: „To czeka was, jeśli będziecie używać telefonów”. Strzelili mu w głowę.

Publiczne egzekucje odbywały się często. Mohammed: – Zwoływali ludzi przez megafony, czasem strzelali, czasem ścinali głowy. Kobietom także. Jedną stracili za to, że spacerowała ze swoim narzeczonym. To też było haram. Do meczetu kazali nam chodzić trzy razy dziennie. Kara za nieprzestrzeganie – śmierć. A w meczetach namawiali, by dołączyć do dżihadu. Pozamykali też szkoły, zostawili tylko medresy, gdzie o dżihadzie mówili dzieciom.

Wtrąca się kuzyn, Fajis: – Mówili, żeby walczyć razem z nimi. „Traficie do raju, a jeśli nie dołączycie do nas, to nie jesteście muzułmanami i traficie do piekła”. Mówili, by walczyć przeciw irackiej armii i żeby ruszyć na podbój całego świata – opowiada.

Fajis ma na rękach tatuaże, za co został wychłostany: – Chłostali mnie też za palenie. Publicznie. Pierwszy raz, gdy mnie zatrzymali, byłem pewien, że mnie zabiją.

Mohammedowi, który dziś pali jednego za drugim, udało się uniknąć chłosty. – Paliłem w domu, przy zamkniętych oknach. Jednego dziennie – mówi.

Z okolic Mosulu Mohammed uciekł w sierpniu 2017 r., gdy wojsko irackie wspierane przez USA prowadziło ostatnie działania przeciw Daesh. Wcześniej nie mógł, bo nie było go stać na opłacenie się przemytnikom. Kalifat ostatecznie padł tego roku. Ale jak się szacuje, na terenie Iraku i Syrii jest jeszcze 30 tys. bojowników. I nie siedzą cicho. W okolicach Alwand w ostatnim czasie było kilka uprowadzeń i egzekucji.

Zemsta

Omar nie umie wybaczyć bojownikom Daesh. Jego ojciec mówi: gdybym dopadł jednego z nich, to żywcem bym go spalił.

Bo przecież każdy chciałby jakoś zadośćuczynić za krzywdy, choć nie każdy jest mordercą. Ale nie trzeba być mordercą i dopuszczać się okrucieństwa, by mieć tę satysfakcję. O tym dowiaduję się w Harsham, na przedmieściach Erbilu.

To, że przed wojną dzisiejszym uchodźcom żyło się dobrze, to wręcz klisza obozowych opowieści. Każdy, kto ucieka przed śmiercią, idealizuje czasy minione. Choćby żył nie wiem pod jakim reżimem, każdy mówi, że przed wojną życie było dobre. Nieważne, czy w Syrii rządził ­Assad, czy w Iraku Saddam. Nieważne, że było ciężko, że złorzeczyli dyktatorom, że czasem nawet protestowali, a niektórzy z nich po tych protestach znikali. Ważne, że na dach domu nie spadały bomby.

Ale Hiszam naprawdę miał dobre życie. Salon samochodowy w Mosulu, własna restauracja, kawiarnia. Dom z marmurowymi posadzkami. Z dumą pokazuje zdjęcia świeżo po wykończeniu. Plastikowe framugi okien są jeszcze oklejone folią. – Jeździłem jeepem – chwali się. – I tym jeepem uciekałeś przed Daesh? – Nie. Musiałem pożyczyć inny. Bałem się, że ktoś mnie rozpozna po aucie.

Hiszam miał plan, jak się wydostać cało z oblężonego Mosulu: – Trzeba było myśleć tak jak oni, mówić tak jak oni, a nawet wyglądać tak jak oni – opowiada. – Ubrałem się w krótką sukmanę, zapakowałem całą rodzinę do auta, a na widoku położyłem Koran. Zakazałem się komukolwiek odzywać. Podczas kontroli powiedziałem, że muszę zabrać rodzinę, bo córka jest chora. Powiedziałem, że ma na imię Aisza, jak żona proroka. To ich zmyliło.

Oglądamy zdjęcia domu, gadamy o interesach, które prowadził Hiszam. O jego rodzinie, gdzie był i wojskowy, i policjant. Mówię: – W Mosulu byłeś kimś, a teraz mieszkasz w blaszanym kontenerze, w obozie. Wszystko zabrało ci Daesh, a ty nic nie mogłeś im zrobić.

– Nie, nie. Miałem swój mały rewanż na Daesh – patrzy na mnie z błyskiem w oku i zawiesza głos, uśmiechając się przekornie. – Uciekliśmy z Mosulu, najpierw do Kirkuku, a potem do Erbilu. Potem ruszyła kontrofensywa, a ja znałem parę osób, które dalej były w mieście. No i oni mi mówili, gdzie stacjonuje Daesh. Jak już pozbierałem trochę informacji, to przekazałem je wojskowym. I wtedy zrobili im porządny nalot.

Dzieci muszą się uczyć

W Alwand 1 wciąż trwa spór o szkołę i studia. Abdullah narzeka na swoje córki, a one za wiele sobie z tych narzekań nie robią. Pytam, czy chciałby wrócić do domu.

Akit. Oczywiście. Tu da się jakoś żyć, są nawet sklepy, tylko że u siebie to ja miałem sklep i nie musiałem się martwić o pełną lodówkę. Gdybym miał pieniądze, wróciłbym jutro. Wynajął mieszkanie, otworzył interes, znów się dorobił. Dziś musiałbym rozbić namiot i gdzieś koczować. Bo mój dom w Sadii został zrównany z ziemią.

Pytam najmłodszego syna, czy też chciałby zostać lekarzem. Kiwa głową, że tak, i szeroko się uśmiecha.

Abdullah: – Siedzą ciągle z nosem w telefonach i czytają o tym, jak zostać lekarzem. Oszaleć można. A mnie mówią tak: Nie chcesz nas wysłać do szkoły? Dobra. I tak pójdziemy, a jak zostaniemy lekarzami, to nie będziemy cię przyjmować. Będziesz musiał płacić innym lekarzom.

Wtrąca się matka narzekającego Abdullaha, 70-letnia Hawean. – I dobrze ci mówią. Daj im spokój. Dzieci muszą się uczyć. ©

W obozie Alwand 1 Lekarzy bez Granic, o których opowiada Zamen, już nie ma. Jest tylko pierwsza pomoc medyczna. Polska Misja Medyczna prowadzi tam gabinet stomatologiczny. PMM pomaga też w pięciu obozach w irackim Kurdystanie – zapewnia wsparcie dzięki klinikom mobilnym. Działania PMM można wesprzeć, kupując wybrany pakiet pomocowy na stronie
http://www.pmm.org.pl/pl/zestawy-2 lub wpłacając pieniądze na konto:
08 1240 4650 1111 0010 4607 7315

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2019