Wysokie progi

ROD DREHER, autor „Opcji Benedykta”: Powinniśmy mieć strategię ochrony Kościołów i naszej wiary przed zniekształceniami przez siły polityczne zarówno lewicowe, jak i prawicowe.

17.01.2022

Czyta się kilka minut

Odpust parafialny w bazylice Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny w Sejnach. 6 września 2020 r. / ANDRZEJ SIDOR / FORUM
Odpust parafialny w bazylice Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny w Sejnach. 6 września 2020 r. / ANDRZEJ SIDOR / FORUM

PIOTR SIKORA: W swojej książce „Opcja Benedykta” wzywa Pan do tworzenia osobnego społeczeństwa chrześcijańskiego – czegoś w rodzaju chrześcijańskich dzielnic, alternatywnego systemu edukacji itd. Jednocześnie pisze Pan z podziwem o Dietrichu Bonhoefferze, jako świadku i męczenniku, który potrafił żyć Ewangelią pomimo trudnych okoliczności zewnętrznych. Przecież bonhoefferowska wizja chrześcijaństwa bezreligijnego wydaje się sprzeczna z Pana propozycją.

ROD DREHER: Gdzie pan widzi konflikt pomiędzy opcją Benedykta a tym, czego chciał Bonhoeffer?

Bonhoeffer uważał, że chrześcijanie powinni być całkowicie zanurzeni w tym – zsekularyzowanym – świecie, nie oddzielać się zewnętrznie od niego.

To prawda. Ale Bonhoeffer zasługuje na szacunek, ponieważ żył swoją wiarą aż do śmierci. Chciałbym widzieć dzisiejszy Kościół, chrześcijan XXI wieku – katolików, protestantów, prawosławnych – podobnie gotowych cierpieć za swoją wiarę, dając świadectwo Ewangelii.

Żyjemy w społeczeństwie, w którym mamy coraz mniej wsparcia w życiu chrześcijańskim. Zapewne w Polsce nie jest aż tak źle, jak w Stanach Zjednoczonych. W USA przyzwyczailiśmy się do „wiary klasy średniej” – wygodnej, spokojnej. Większość Amerykanów nie wyobraża sobie cierpienia za cokolwiek, nie tylko za wiarę. W mojej ostatniej książce piszę o Franciszku Jägerstätterze, Austriaku z czasów nazizmu. Ze swoją żoną żyli w katolickim miasteczku, niczym się zewnętrznie nie wyróżniali, jak wszyscy chodzili do kościoła. Gdy przyszli naziści, tylko Franz i jego żona rozpoznali zło i przeciwstawili się mu, uznając to za swój chrześcijański obowiązek.

Gdy myślę o opcji Benedykta, to chciałbym, aby chrześcijanie wzięli sobie takie postawy za wzór i zaangażowali się we wspólne budowanie silnych wspólnot prawdziwych uczniów Jezusa. Żebyśmy wiedzieli, kiedy spotykamy się ze złem, i mieli odwagę cierpieć za wiarę. Niektórzy myślą, że opcja Benedykta polega na ucieczce „w góry”. Nie. Nie jestem mnichem, moi czytelnicy też nie. Ale w pewnym sensie powinniśmy żyć jak mnisi – byśmy idąc do świata, ukazywali Chrystusa, byli Mu wierni.

Współczesne społeczeństwo staje się coraz bardziej zatomizowane, a Kościół jest jego częścią. Potrzeba, byśmy w Kościele tworzyli znacznie silniejsze wspólnoty, w których będziemy pamiętać, kim jesteśmy i co to znaczy: żyć jako chrześcijanie – pełniąc dobre uczynki i służąc bliźnim. Ale także ze świadomością, że gdy świat domaga się od nas kompromisu w naszej wierze, trzeba być gotowym na cierpienie.

Podobnie Bonhoeffer uważał, że śmiertelnym wrogiem wiary jest „tania łaska”. Lecz on żył i pracował w świecie, który był wciąż bardziej chrześcijański niż nasz dzisiaj. Gdyby dziś miał iść, by głosić Ewangelię i oddać za nią życie – skąd czerpałby siłę? Napisał zresztą książkę „Życie wspólne” – podkreślając, jak ważne są mocne wspólnoty, umożliwiające formację chrześcijańską, wspierające w wierności.

W jakim sensie nazistowskie Niemcy – świat Bonhoeffera – były bardziej chrześcijańskie niż współczesna Ameryka czy Polska?

Niemcy nazistowskie były bardzo pogańskie. Myślałem raczej o świecie Zachodu w ogóle. (Bonhoeffer żył jakiś czas w Nowym Jorku). Wtedy kategorie chrześcijańskie były powszechnie zrozumiałe. Dziś nie są. Urodziłem się w 1967 r., gdy ruch obrony praw człowieka był prowadzony przez pastorów – m.in. Martina Luthera Kinga. Używali języka biblijnego, odwoływali się do zmysłu chrześcijańskiego, który był jeszcze w Stanach powszechny. Nawet jeśli ktoś nie chodził do kościoła, rozumiał, o czym mówili. To się skończyło. Wielu wykładowców i nauczycieli mówi, że uczniowie nie znają nawet podstaw chrześcijaństwa. Rozmawiałem kiedyś ze znaną ateistyczną profesorką historii sztuki, Camille Paglią. Powiedziała mi, że niepokoi się zanikiem chrześcijaństwa w Ameryce. Gdy wyraziłem zdziwienie, że ją, ateistkę i feministkę, to obchodzi, powiedziała, że obchodzi ją sztuka i że ma ogromne problemy w wyjaśnieniu sensu wielkich dzieł sztuki europejskiej swoim studentom – bo nie znają podstawowych historii biblijnych. W ciągu ostatnich dekad ze społeczeństwa ­zasadniczo ­chrześcijańskiego staliśmy się społeczeństwem postchrześcijańskim.

Niedawno rozmawiałem z kanadyjską socjolożką, Geneviève Zubrzycki, która podobnie opisuje stan sekularyzacji Québecu. Twierdzi, że jedną z głównych przyczyn tego procesu jest dawne ścisłe powiązanie polityki i Kościoła, tronu i ołtarza. Czy w Pana perspektywie taki związek jest niebezpieczny dla wiary?

Tak, widzieliśmy to i w Québecu, i w Irlandii. Kiedy byłem w Polsce, słyszałem to wiele razy z ust młodych, konserwatywnych polskich katolików – że za 10, 20 lat Polskę czeka ten sam los. Częściowo za przyczyną tego związku polityki i religii.

Miałem pewne wyobrażenia o Polsce – dorastałem w erze Jana Pawła II, uznawałem Polskę za twierdzę chrześcijaństwa: Europa upadnie, ale nie Polska. Ale gdy przyjechałem do Polski, odkryłem, że te wyobrażenia są nieprawdziwe. Rozmawiałem jakiś czas temu z o. Włodzimierzem Zatorskim, niedawno zmarłym na covid benedyktynem z Tyńca. Spytałem go, czy to, co mówią ci młodzi ludzie, może być prawdą w Polsce Jana Pawła II. Odpowiedział – tak. Dlaczego? Odparł, że przez próżną chwałę biskupów. Zrozumiałem, że ma na myśli fakt, iż biskupi są tak bardzo skoncentrowani na zachowaniu władzy światowej, swojego statusu społecznego, że nie widzą, co się dzieje w polskim społeczeństwie.

To też problem Ameryki. Choć nie mamy państwowego Kościoła, mamy nadal wielu chrześcijan, zwłaszcza ewangelikalnych protestantów i innych na prawicy, którzy myślą, że gdybyśmy tylko zdobyli władzę polityczną, to rozwiązałoby to wszystkie nasze problemy. Takie myślenie jest samobójcze.

W Polsce politycy usiłują używać chrześcijaństwa jako narzędzia utrzymania władzy. O ile Pana rozumiem, spostrzega Pan sytuację w Stanach jako zupełnie inną niż nasza...

Nie znam dobrze sytuacji w Polsce. W USA wszystkie kulturowe siły – media, uniwersytety, prawo – są pod wpływem „wokeness” – postliberalnej lewicowej myśli, koncentrującej się na tożsamości, gender, kwestiach rasowych. Ta ideologia zastąpiła liberalizm w klasach mających wpływ społeczny. Jeśli uważasz, że aborcja jest zła, nie akceptujesz transgenderyzmu, małżeństw homoseksualnych – zostajesz uznany za bigota, kogoś, kto powinien zostać uciszony jako zagrożenie dobra wspólnego.

Zapewne w Polsce jest inaczej, ale myślę, że może tak się łatwo u was stać, jeśli Kościół będzie słaby. Nie w sensie braku władzy politycznej. Mówimy tu bowiem o kulturze. Uważam, że polityka wypływa z kultury. Zmiany kulturowe nieuchronnie wpływają na zmianę polityki. Ja mam 55 lat, ale pokolenie moich dzieci jest zasadniczo lewicowe. Starsi jeszcze myślą, że jeśli będą głosować na Republikanów, a ci wyznaczą właściwych sędziów Sądu Najwyższego, to problemy zostaną rozwiązane. To bardzo nierozsądne.

Ameryka staje się coraz bardziej postliberalna, a Kościół próbuje bić się w przegranej bitwie. Liderzy Kościołów – katolickich, protestanckich, prawosławnych – próbują zbudować coś w rodzaju „linii Maginota”. A to już nie ta, lecz następna wojna. Kultura zmienia się szybko, a Kościół nie nadąża z odpowiedzią. Zostajemy bez władzy politycznej i bez wpływu na kulturę, na łasce ludzi, którzy uważają chrześcijaństwo za coś złego.

Weźmy transgenderyzm – ideę, że nie ma czegoś takiego jak męskość i kobiecość ustalone biologicznie, że jeśli myślisz o sobie jako o mężczyźnie, to jesteś mężczyzną, nawet jeśli masz piersi i genotyp kobiecy. To jest chory pogląd, lecz stał się „ortodoksją”. Zaprzeczając temu, ryzykujesz pracę, własny biznes. Nie można o tym nawet debatować.

Trudno mi dyskutować z Pana opisem sytuacji w Pana kraju. Ale może warto zastanowić się, jakie są przyczyny tych zmian kulturowych. Czy nie ma tu winy chrześcijan? W chrześcijaństwie widziano – a w Polsce nadal taki sposób patrzenia jest popularny – sprawy z odwrotnej perspektywy. Nie dopuszczano do debaty, czy zmiana płci nie jest czasami słuszna – tj. że należy uznać, że poziom psychologiczny, stan świadomości powinien być ważniejszy niż biologia. Albo – że trwały związek homoseksualny, pełen wzajemnej troski i wsparcia, powinien być uznany za dobry. W Polsce są osoby LGBT, które cierpią z powodu nastawienia chrześcijańskiego otoczenia.

Nie mogę mówić o polskiej sytuacji. W Stanach była możliwa dyskusja na ten temat – także w środowiskach katolickich konserwatystów. Ale to lewica nie chciała dopuścić tej dyskusji do mediów. Krytyczne stanowisko Kościoła wobec np. małżeństw homoseksualnych porównuje się do stanowiska Ku-Klux-Klanu w sporach z lat 60. o równość rasową.

Wiem, że są miejsca w Kościele, gdzie też nie dopuszcza się dyskusji na te tematy, i myślę, że to błąd. Młodzi ludzie są pod wpływem mediów społecznościowych i potrzebna jest dyskusja, w której te tematy będą w Kościele poruszane. Osobiście uważam, że stanowisko Kościoła jest właściwe i że ma on dobre argumenty. Ale te zagadnienia muszą być poruszane, bo problemy – np. z poglądami dominującymi wśród młodych chrześcijan – nie znikną, jeśli się przestanie je zauważać. Nawet jeśli teraz chrześcijańskie poglądy są wspierane przez rząd – jak w Polsce – to przecież żyjemy w demokracji. Starsi ludzie głosujący na konserwatywne ugrupowania umrą, przyjdą nowe pokolenia i wszystko może się zmienić – zwłaszcza jeśli nie będziemy wyjaśniać im, dlaczego Kościół głosi takie, a nie inne poglądy. Pomyślą, że to tylko przez bigoterię.

Wracając do opcji Benedykta: z jednej strony proponuje Pan, by w jej ramach tworzyć równoległy system edukacji. Z drugiej – podkreśla, że nie możemy zamknąć się w getcie. Jak to pogodzić?

Gdy piszę o getcie, mam na myśli sytuację, z jaką spotkałem się kiedyś w konserwatywnym ewangelikalnym college’u. Miałem tam wykład do kilkuset studentów o duchowej dyscyplinie. Po wykładzie pewna dziewczyna zapytała mnie: „Po co duchowa dyscyplina? Czy nie wystarczy kochać Jezusa z całego serca, jak nas ­rodzice uczyli?”. ­Odpowiedziałem, że trzeba zacząć od tej miłości, ale jeśli nie wcielimy jej w praktykę, w struktury wokół nas, to będziemy napędzani tylko emocjami. A ponieważ emocje się zmieniają, wiara nie będzie w stanie ostać się w próbach. Nie miała pojęcia, o czym mówię. Później podszedł do mnie nauczyciel z tego college’u i powiedział, że większość ich uczniów tak postrzega świat. Pochodzą z środowisk wielkich Kościołów ewangelikalnych, uczą się w miejscu, gdzie wszyscy myślą podobnie, i nie wiedzą, czego spodziewać się, gdy wyjdą do świata.

Z drugiej strony – jeśli jesteś całkiem zanurzony w świecie i gubisz różnicę pomiędzy chrześcijanami a światem, gubisz zmysł, co znaczy być chrześcijaninem. W rozdziale 29 Księgi Jeremiasza Bóg mówi do Żydów na wygnaniu: „Budujcie domy, żeńcie się, starajcie się o pomyślność kraju, do którego was zesłałem, i módlcie się za niego” – jest to wezwanie do zanurzenia się w świecie, w którym żyjemy. W Księdze Daniela mamy historię trzech żydowskich młodzieńców służących królowi Nabuchodonozorowi. Służba królowi oznacza doskonałą asymilację. Ale trzej zasymilowani młodzieńcy nie chcą czcić królewskiego bożka i gotowi są na śmierć.

Opcja Benedykta to wzięcie pod uwagę głosów i Jeremiasza, i Daniela. Musimy zastanawiać się, jak być jednocześnie członkami społeczeństwa i pamiętać, kim – jako chrześcijanie – jesteśmy. I jeśli coś niszczy nasze najgłębsze przekonania – mieć odwagę sprzeciwiać się temu, nawet do śmierci. Po to jest opcja Benedykta – tworzenie silnych wspólnot, by, gdy pójdziemy do świata, zobaczono w nas Jezusa.

Jaki więc sens zabierania dzieci ze szkół i tworzenie równoległego systemu edukacji? Czy to nie skończy się tak, jak w przypadku tej ewangelikalnej młodzieży? Czy nie lepiej kształtować duchową dyscyplinę młodych w rodzinach, w grupach, np. parafialnych, i pozwolić im, by w szkole uczyli się nawiązywać relacje z inaczej myślącymi?

Kiedyś w Ameryce to było możliwe. Być może dzisiaj w Polsce to właśnie jest najmądrzejsza opcja. Ale obecnie w USA szkoły publiczne są wrogie chrześcijaństwu. Są szkoły, w których, gdy dziecko zadeklaruje się, że chce zmienić płeć, szkoła pomaga mu w tym, nie informując rodziców. Albo uczy się – wbrew rodzicom – krytycznej teorii rasowej, według której biali ludzie są odpowiedzialni za całe zło świata. Wielu ludzi nie ufa publicznemu szkolnictwu.

Kultura smartfonu tak się rozpleniła, że sprzyja rozpowszechnieniu się wśród nastolatków pornografii. Jeśli chcesz, by twoje dziecko socjalizowało się zgodnie z wartościami chrześcijańskimi, dużo trudniej to zrobić, pozostawiając dziecko w szkołach publicznych, a nawet świeckich szkołach prywatnych.

Wiele z problemów, na które Pan wskazuje, pojawi się od razu, gdy dopuści się człowieka do kontaktu z otaczającą kulturą – na przykład przez internet. Więc nie da się ich uniknąć, jeśli nie chcemy wychowywać dzieci i żyć w kompletnej izolacji. I tak liczy się wykształcenie wewnętrznej duchowej dyscypliny. Poza tym, wycofując się z różnych obszarów kultury – np. z publicznego szkolnictwa, tracimy na nie jakikolwiek wpływ i pozostawiamy innych samym sobie.

W dużej mierze podzielam te zastrzeżenia. Na pewno wewnętrzna dyscyplina i wychowanie w rodzinie jest kluczowe. Trzeba też myśleć o tych, którzy nie są z naszych wspólnot. Ale ważna jest tu roztropność. Jeśli widzisz, że konkretne środowisko, w którym wychowuje się twoje dziecko, ma na nie zbyt silny, negatywny wpływ – roztropność podpowiada, by je stamtąd zabrać. Czasami nacisk otoczenia rówieśników jest nie do odparcia przez rodziców.

Jak więc widzi Pan relację pomiędzy opcją Benedykta a ewangelizacją?

Chrześcijanie muszą ewangelizować, to nie ulega wątpliwości. Nie możemy jednak dać światu tego, czego nie mamy. Wiele badań pokazuje zaś, że w USA chrześcijanie, zwłaszcza młodsza generacja, niewiele wie o tym, czego uczy wiara chrześcijańska. Według poważnych badań z 2019 r. tylko jedna trzecia amerykańskich katolików wierzyła, że Eucharystia jest naprawdę Ciałem i Krwią Chrystusa. Inne badania ujawniają podobny stopień ignorancji w pozostałych Kościołach amerykańskich. Jak można oczekiwać od chrześcijan ewangelizacji, jeśli tak naprawdę nie wiemy, co to znaczy myśleć i żyć po chrześcijańsku? Nie można przeciwstawiać ewangelizacji i poświęcenia się budowaniu mocnych wspólnot chrześcijańskich. Obie rzeczy są konieczne i wzajemnie od siebie zależą.

Przez wiele lat dominowało u nas przekonanie, że religia jest przede wszystkim sprawą odczuwania pozytywnych emocji względem siebie i Boga, a Kościół powinien być przyjazny poszukującym. Parafie chciały być otwarte na niewierzących zainteresowanych wiarą. Wiele Kościołów tak bardzo starało się o atrakcyjność względem poszukujących, iż mają teraz niewiele do zaoferowania tym, którzy już wierzą.

Myślę, że w sytuacji, gdy społeczeństwo staje się coraz bardziej zsekularyzowane, przetrwają te Kościoły, które są przyjazne tym, którzy już znaleźli. Może takie wspólnoty mają wyższy „próg wejścia”, ale zapewniają swoim członkom znacznie silniejsze więzi i bogatsze doświadczenie uczenia się i życia wiarą.

Może jednak da się łączyć otwarcie na poszukujących i dbanie o już wierzących? Skoro opcja Benedykta powstała w kontekście postrzegania amerykańskiej kultury jako postliberalnej i antychrześcijańskiej, ciekawi mnie, jak Pan widzi miejsce dla tej idei w zupełnie innym społeczeństwie: takim, w którym kultura pozostaje pod wpływem konserwatywnego nurtu katolicyzmu, w którym władze polityczne próbują wykorzystywać kulturowy katolicyzm, a nawet struktury Kościoła do utrzymania władzy, jednocześnie podejmując działania, które trudno uznać za zgodne z Ewangelią (np. traktując imigrantów na granicy z Białorusią w sposób, który sprowadza cierpienie, a nawet śmierć – w tym kobiet i dzieci).

Chcę najpierw zastrzec, że nie znam dobrze sytuacji w Polsce, więc moja odpowiedź nie jest oceną polskiego rządu i jego relacji do Kościoła. Owszem, sformułowałem opcję Benedykta w kontekście doświadczenia lewicowej sekularyzującej się i liberalizującej kultury amerykańskiej. Ale zagrożenie wobec integralności chrześcijańskiej może przyjść także z prawej strony. W Stanach Zjednoczonych mamy wielki problem z niektórymi Kościołami ewangelikalnymi, które wspierają Donalda Trumpa i zawijają Ewangelię w amerykańską flagę – kosztem czystości świadectwa chrześcijańskiego. By było jasne: nie uważam, że głosowanie na Trumpa jest samo w sobie złe. Ale martwi mnie, gdy widzę, jak myli się politykę z teologią.

Opcja Benedykta powinna być strategią ochrony Kościołów przed zniekształceniami przez siły polityczne zarówno lewicowe, jak i prawicowe. Uważam, że chrześcijanie powinni zajmować stanowisko w pewnych sprawach, zaliczam do nich aborcję czy ideologię gender, ale jednocześnie trzeba bardzo uważać, by Kościół nie został utożsamiony z jakąś modlącą się partią polityczną. Jestem prawosławnym i mam prawosławnych przyjaciół w Rosji. Są konserwatywnymi chrześcijanami, ale bardzo niepokoją się ścisłym związkiem Patriarchatu Moskiewskiego z władzami. Nie mam kompetencji, by wydawać sądy w tej sprawie, ale wiem, że choć w Stanach zagrożenie dla tradycyjnego chrześcijaństwa płynie zasadniczo z lewej strony, to nie tylko stamtąd. A także, że w innych krajach głównym zagrożeniem może być polityczna prawica. „Nie pokładajcie ufności w książętach” (Ps 146, 3) – mówi psalmista – to dobra rada dla wszystkich chrześcijan.

Wspomniałem na początku o Franciszku Jägerstätterze i jego żonie. Nie wiem, co robili wcześniej w życiu, co dało im mądrość i siłę, by stawić opór nazistom. Ale uważam, że opcja Benedykta powinna przygotować chrześcijan do czegoś podobnego: by mieli zdolność rozpoznania zła, przychodzącego zarówno z lewej, jak i z prawej strony, i by mieli siłę przeciwstawić się mu. ©℗

ROD DREHER (ur. 1967) jest amerykańskim pisarzem i publicystą, autorem bestsellerowych książek o współczesnym chrześcijaństwie. Na Uniwersytecie Stanowym Luizjany ukończył dziennikarstwo. Jego artykuły na temat wojny kulturowej wywoływały dyskusje i kontrowersje. Prowadzi cieszący się popularnością blog w dwutygodniku „The American Conservative”.


ŚW. BENEDYKT, POLITYKA I AMISZE

SĄ WSPÓLNOTY RELIGIJNE, które negatywnie oceniają kulturę tworzoną w oparciu o wzorce i wartości inne niż te, na których zbudowana jest ich tradycja. W konsekwencji ściśle łączą wierność swojemu fundamentalnemu przesłaniu z wyraźnym oddzieleniem się od reszty społeczeństwa. Wioski Amiszów albo dzielnice ortodoksyjnych Żydów są przykładami form życia kształtowanego przez takie postawy.

CZY WSZYSCY CHRZEŚCIJANIE, którzy chcą być wierni Ewangelii, powinni zmierzać w takim kierunku? Tak zdaje się sugerować Rod Dreher – zdobywający coraz większą popularność amerykański dziennikarz, pisarz i bloger – autor idei nazwanej „opcją Benedykta”.

ŚW. BENEDYKT, zauważa Dreher, dostrzegł zepsucie współczesnego sobie, późnostarożytnego Rzymu i postanowił stworzyć wspólnotę zaangażowanych uczniów Jezusa, gościnną wobec przybyszów, ale jednak żyjącą w oddaleniu od głównego nurtu ówczesnej kultury.

WSPÓŁCZESNA KULTURA AMERYKAŃSKA– lub szerzej: zachodnia – jest, zdaniem Drehera, ostentacyjnie antychrześcijańska, do tego stopnia, że właściwie nie sposób prowadzić życia całkiem w niej zanurzonego i być wiernym Ewangelii. Nie da się jednocześnie, podkreśla autor opcji Benedykta, zmienić tej sytuacji środkami politycznymi. Dlatego, namawia Dreher, trzeba tworzyć mocne środowiska chrześcijańskie – mieszkając niedaleko kościołów i blisko siebie nawzajem, tworząc alternatywny system edukacji, wspierając biznesy swoich sióstr i braci w wierze. W takich środowiskach będzie możliwa, jego zdaniem, właściwa formacja chrześcijańska.

Z PROPOZYCJAMI DREHERA można dyskutować. Wiele wątpliwości budzi zarówno jego konserwatywna wizja samego chrześcijaństwa, jak i – tym bardziej – jego postrzeganie współczesnej kultury: jako „miękkiego totalitaryzmu”, w którym trzeba funkcjonować podobnie, jak podziemne wspólnoty chrześcijańskie funkcjonowały w komunistycznej Czechosłowacji czy na Węgrzech.

MYŚL DREHERA – śmiała i prowokacyjna – może jednak pobudzać do samodzielnego myślenia o miejscu Kościoła w świecie. ©(P) Piotr Sikora

Rod Dreher, OPCJA ­BENEDYKTA, ­Wydawnictwo AA, Kraków 2018

tenże, ŻYĆ BEZ KŁAMSTWA, Esprit, Kraków 2021

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof i teolog, publicysta, redaktor działu „Wiara”. Doktor habilitowany, kierownik Katedry Filozofii Współczesnej w Akademii Ignatianum w Krakowie. Nauczyciel mindfulness, trener umiejętności DBT®. Prowadzi też indywidualne sesje dialogu filozoficznego.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2022