Wybitni nierozumiani

Rola postaci ze sceny dziejowej - tych wywołujących emocje i owianych czarną lub białą legendą - jest kluczowa dla postrzegania dziejów. Dwoistość ich wizerunku często nosi cechy antycznych tragedii, gdzie losy określiło fatum. To ich sylwetki tworzą mity.

19.04.2010

Czyta się kilka minut

Warto zastanowić się nie tyle nad rolą takich osób w historii, co byłoby banalne, ile nad wpływem okoliczności na to, co rzeczywiście mogły osiągnąć - ograniczone ciasnymi "warunkami zadanymi", co powodowało, że wielekroć, widząc te ograniczenia, posuwały się do swoistego radykalizmu w działaniu, uzyskując miano chorobliwie ambitnych, szaleńców, despotów, a nawet zdrajców. Nieraz toczyli oni swe zmagania samotnie, bo w ich działaniach upatrywano oznak sprzeniewierzania się głównemu nurtowi opinii.

Nie wchodząc w dyskusję ex post na temat miejsca pochówku prezydenta Lecha Kaczyńskiego, stwierdźmy fakt: na naszych oczach dokonuje się rewaluacja jego postaci. W ciągu kilkudziesięciu godzin, które upłynęły od katastrofy pod Smoleńskiem, hołd oddawany w różnych formach i miejscach przez setki tysięcy ludzi sprawił, że nawet jego zagorzali adwersarze zastanawiali się nad słusznością ferowanych dotąd ocen. Nie pierwszy to przypadek w nowoczesnych dziejach naszego narodu, gdy polityk, którego działania budziły za życia silne kontrowersje, zyskuje wkrótce po śmierci rangę osobistości wybitnej i godnej szacunku.

Sikorski: spoczął obok rywala

Dokonując przeglądu postaci spełniających te kryteria, trudno brać pod uwagę ostatnie kilkadziesiąt lat - niełatwo czynić to wobec żyjących, bo brakuje dystansu, a czasem też znajomości kluczowych źródeł. Zaczniemy więc od postaci gen. Władysława Sikorskiego - dwukrotnego premiera, dowódcy frontowego i naczelnego wodza, a także polityka.

Ambitny i niewolny od próżności, miał za życia zażartych oponentów, głównie z grona piłsudczyków. Różnice zdań co do strategii politycznej okresu I wojny światowej nasiliły się w latach 1923-25, gdy po rezygnacji Piłsudskiego ze stanowisk w armii to Sikorski miał wpływ na politykę obronną RP. Dążenie do marginalizacji wpływów poprzednika łączył z nieszczęśliwymi czasem posunięciami organizacyjnymi. Zdaniem wielu zachował się kunktatorsko podczas zamachu majowego: nie poparł ani rządu, ani Komendanta. W tym widzi się przyczynę skierowania go na boczny tor. Dał się wtedy poznać jako stronnik opozycji antysanacyjnej, jeden z założycieli centroprawicowego Frontu Morges, znoszący się z politykami innych państw, niechętnie nastawionymi do ówczesnych władz Polski.

Mając dobre kontakty z Francuzami, stał się w 1939 r. znakomitym dla Paryża kandydatem na przywódcę polskiej emigracji - zapatrzony we Francję, łatwy do powodowania, często uległy. Do tego za jeden ze swych celów uznał rozprawę z politycznymi poprzednikami - co było przecież trudnym do wybaczenia błędem: dzieliło, miast jednoczyć w tak trudnej chwili. Okazał się tu człowiekiem małostkowym. Niesprawiedliwe postępowanie przyczyniło się do powstania wrogich mu sprzysiężeń.

Jako naczelnemu wodzowi nie wiodło mu się i w rachubach strategicznych: klęska Francji przyniosła utratę większości odtworzonej polskiej armii, nadzieje na wznowienie stosunków z Moskwą zostały zdezawuowane przez Londyn. Brytyjczycy rozmawiali z nim, ale świadomi jego słabości, z łatwością je wykorzystywali.

Mimo to był Sikorski symbolem Polski Walczącej, rozpoznawalnym w kraju i na świecie, wobec którego Wielka Brytania miała dług także moralny. Z czasem też okazał się zdolny do rewizji swych kalkulacji: postawa jego rządu w kontaktach z Józefem Stalinem, przywróconych po rozpoczęciu wojny niemiecko-sowieckiej, stawała się coraz bardziej realistyczna. Gdy wiosną 1943 r. tajemnica Katynia została ujawniona światu, nie wahał się przed zajęciem wyraźnego stanowiska. Koleje ostatnich tygodni jego życia stanowią wciąż zagadkę, tak jak wieńczący je tragiczny pobyt w Gibraltarze. Można jednak zaryzykować tezę, że gen. Sikorski zrehabilitował się wtedy jako polityk. Także dlatego śmierć generała była ciosem dla sprawy polskiej. Wobec jego następców alianci mogli działać już bez skrupułów.

Czy z czasem Sikorski stał się mitem? Raczej nie. Jego postać upamiętniono jednak w nazwie zasłużonej instytucji w Londynie, dokumentującej wysiłek Polski podczas wojny. Pamięć o nim próbowali też, z zastosowaniem fałszywych tonów, zagospodarować komuniści, usiłując przeciwstawić go "nierozumnej" postawie generałów Kazimierza Sosnkowskiego i Władysława Andersa. W czasie przebudzenia narodowego w okresie Solidarności ujawnił się zamysł sprowadzenia jego zwłok do Polski i złożenia na Wawelu. W 1993 r. generał spoczął tam - w pobliżu swego rywala Piłsudskiego, górującego nad nim formatem i... szczęściem. Budziło to opory kręgów przyznających się do dziedzictwa idei Marszałka. Teraz, po 10 kwietnia 2010 r., wypada spojrzeć na tę decyzję inaczej.

Starzyński: tygodnie próby

Stefan Starzyński - ekonomista, piłsudczyk z "lewego skrzydła" tej formacji, dziś wzór urzędnika służby publicznej i bohater Września 1939 r. jako faktyczny delegat rządu w broniącej się Warszawie.

Lecz zanim w pierwszych wojennych tygodniach uznano cechy czyniące go istotnie postacią wybitną, był "jedynie" komisarycznym prezydentem stolicy, nieustannie krytykowanym przez warszawskie kręgi opozycyjne oraz przez przeciwników jego koncepcji gospodarczych, których miał także w swoim obozie, a zarazem, niekiedy, również przez obojętnych politycznie - za nieugiętość w działaniach, nawet gdy szło o unowocześnienie miasta i usprawnienie administracji. Wizjonerstwo Starzyńskiego bywało wykpiwane; choć post factum cieszono się z efektów jego poczynań, szybko podnosiła się nowa fala krytyki.

Wojna i śmierć z rąk Niemców, w nieznanych do dziś okolicznościach, przerwała karierę człowieka potrzebnego Polsce, na którego niedługo czekać mogły urzędy jeszcze wyższego szczebla. W jego przypadku spory ucichły, gdy nadszedł czas wielkiej próby.

Piłsudski: mit za życia

Do postaci polaryzujących opinie współczesnych należał naturalnie sam Piłsudski. Miał krytyków z prawa (głównie obóz narodowy), z lewa (od pewnego momentu socjaliści) i z centrum (ludowcy), w kraju i za granicą (np. Francja), rzeczowych (np. Adam Próchnik) i złośliwie efekciarskich (Adolf Nowaczyński). Łatwiej wskazać, czego mu nie zarzucano, niż skatalogować zasadne, a nieporównanie częściej niesłuszne oskarżenia.

Na lepszą pamięć zasłużył okres walki o Niepodległą; na gorszą - działalność późniejsza, nacechowana rozczarowaniami, których nie szczędziła mu rzeczywistość odbudowanej Polski. Dobrze wypadał w ocenach polityki zagranicznej i wojskowej, gorzej - wewnętrznej. Już za życia stał się mitem - zrazu dla podkomendnych, potem dla części społeczeństwa. Ale przecież jeszcze w chwili śmierci ocena jego życia była niejednolita. Sympatycy opozycji protestowali przeciw pochówkowi na Wawelu. Szybko rozwijał się kult oficjalny, ale nie był powszechny: w 1937 r. doszło do konfliktu władz państwowych z kurią w Krakowie, gdy metropolita Adam Sapieha polecił przesunąć sarkofag Piłsudskiego spośród grobów królewskich do krypty pod wieżą Srebrnych Dzwonów, a więc poza ścisły obręb świątyni.

Walka przeciwników z cieniem Marszałka zaczęła ustawać u progu wojny; po 1945 r. podejmowali ją głównie komuniści i autorzy dyspozycyjni wobec władz PRL, sięgając po oręż przemilczenia i kłamstwa. Sprawdzianem skuteczności tej kampanii były lata 1980-81. Wypadł on żałośnie: nie przypadkiem jednym z gadżetów solidarnościowej rewolucji stały się znaczki i popiersia Komendanta (wcześniej do jego idei sięgnęła Konfederacja Polski Niepodległej). Członkowie nowych organizacji pozasystemowych, np. NZS na Uniwersytecie Warszawskim, z upodobaniem podkreślali, że noszą one imię Piłsudskiego.

W ostatniej dekadzie PRL-u zapanowało ograniczone przyzwolenie na, mocno wybiórcze, sięganie do jego spuścizny. Na emigracji sylwetkę Marszałka przypominały instytuty jego imienia w Londynie i Nowym Jorku oraz rozsiana po świecie diaspora. Dzięki temu, a także tradycji rodzinnej, pamięć o nim została ocalona, a w ciągu ostatnich 20 lat przywrócona. Spór o Piłsudskiego wygasł; dziś byliby zdolni go podjąć jedynie historycy.

Narutowicz: emocje na lata

Ofiarą ciśnienia kontrowersji padł Gabriel Narutowicz, pierwszy prezydent II Rzeczypospolitej. Wzięty specjalista budownictwa hydroenergetycznego, wrócił do Polski z emigracji w Szwajcarii dopiero w 1920 r. Sprawdził się jako minister robót publicznych, a potem jako zręczny szef dyplomacji. Choć niezwiązany z żadnym z ugrupowań, przyjął propozycję ludowców z "Wyzwolenia": startu w wyborach szefa państwa - i nieoczekiwanie wygrał je w piątej rundzie głosami lewicy, części centrum i mniejszości narodowych.

Przegrana kandydata narodowców stanowiła dla nich kamień obrazy. Po wyborze Narutowicz przeżył tylko tydzień: brutalnie atakowany przez prasę związaną z endecją, znieważony przez bojówkarzy, bojkotowany przez posłów prawicy podczas zaprzysiężenia. W jego obronie występowali głównie socjaliści. Ale działał: przejął kompetencje od Piłsudskiego jako ustępującego naczelnika państwa, pracował nad stworzeniem nowego gabinetu - najpierw pozaparlamentarnego, a gdy się to nie udało, postawił na kandydata z obozu narodowego.

Wykazywał przy tym dużą odporność psychiczną. Ostatnią, jak się okazało, wizytę odbył krótko przed południem 16 grudnia 1922 r. u abp. Aleksandra Kakowskiego i - choć deklarował się jako bezwyznaniowy - poprosił o błogosławieństwo, które otrzymał. Kilkadziesiąt minut później padł w Zachęcie rażony strzałami oddanymi przez krytyka sztuki i malarza Eligiusza Niewiadomskiego. Zdążył odebrać rozgrzeszenie in articulo mortis i zmarł.

Wstrząs był tak wielki, że - wedle Juliana Tuwima - nawet inspiratorzy nagonki "zastygli w chichocie". Mord, niewykluczone, że będący skutkiem sądu kapturowego skrajnej prawicy, stanowił też cezurę w życiu Piłsudskiego: odtąd zmieni się nie tylko jego retoryka, ale przekreślone zostaną szanse na jego porozumienie z endecją. Rzeczpospolita straciła niewinność; bomba zegarowa z napisem "zamach stanu" zaczęła tykać. Pamięć skazanego na śmierć i straconego zamachowca jego akolici czcili przez pewien czas. Uśmierzenie rozbudzonych w grudniu 1922 r. emocji wymagało lat.

Wielopolski: poza granicą zdrady

Ale także wcześniej, w epoce porozbiorowej, odnaleźć można postaci spełniające kryteria przyjęte w tych rozważaniach. Było ich więcej w dobie powstań narodowych niż po 1865 r. Zrywy okazały się krwawe, okupione represjami, a nade wszystko daremne. Sensownym programem, w przypadku zaboru austriackiego, i w mniejszej mierze rosyjskiego, stawał się w odczuciu społeczeństwa lojalizm. Trudne wybory przyszły znów u progu XX w.

O tragizm mitu negatywnego otarł się nierozumiany przez współczesnych margrabia Aleksander Wielopolski, uczestnik insurekcji listopadowej 1830-31, a w 1846 r. anonimowo oskarżający w "Liście szlachcica polskiego do księcia Metternicha" Austrię za podżeganie do galicyjskiej rabacji. Polską szlachtę oddawał przy tym w opiekę władcy Rosji Mikołajowi I.

Wskutek "odwilży" po wojnie krymskiej (1853-56) Wielopolski stanął na czele rządu cywilnego utworzonego w Królestwie Polskim pod zaborem rosyjskim. Przeprowadził połowiczne reformy, w tym uwłaszczenie chłopów za oczynszowaniem, spolszczenie administracji, powstanie Szkoły Głównej. Zmiany, które proponował, nie zadowalały rozgrzanych umysłów obozu "czerwonych" ani umiarkowanych "białych", z którymi się skłócił, a na dalej idące projekty nie godzili się Rosjanie. Był trudny we współpracy i zrażał ludzi; nie tylko nie mógł, ale i nie umiał nikogo przekonać do realnego, choć minimalistycznego rozwiązania w ramach carskiego mandatu, zasadzającego się na fakcie uznania rozbiorów za stan trwały.

Sięgając po najostrzejsze środki, jak pacyfikacja demonstracji na placu Zamkowym 8 kwietnia 1862 r. i dramatyczna w skutkach "branka" do wojska carskiego w styczniu 1863 r., przekroczył granicę oddzielającą kurs ugodowy od zdrady narodowej. Odsunięty od władzy, spędził ostatnie lata w krajach niemieckich, słusznie wymazany z pozytywnej pamięci społeczeństwa.

Feliński: niemożebne posłannictwo

Inną drogę obrał ksiądz Zygmunt Szczęsny Feliński, wykształcony w Petersburgu, w styczniu 1862 r. nominowany przez cara Aleksandra II na arcybiskupstwo warszawskie. Konserwatysta bez zaplecza, przez Rosjan uważany za uległego, w rzeczywistości okazał się rzecznikiem działań prowadzących do zachowania substancji narodowej i wypracowania racjonalnego kompromisu, chroniącego polskie interesy.

Misję ratowania Kościoła i niedopuszczania do rozlewu krwi uważał za "niemożebne posłannictwo". Nie rozumiały go manifestujące po kościołach tłumy i część duchowieństwa, uważając za kapitulanta. Władze zaś wrogo odniosły się do jego listu pasterskiego z wiosny 1863 r., w którym starał się wykazać odrębność sprawy powstania od idei rewolucji. Obrona mieszkańców przed represjami nie przyczyniła abp. Felińskiemu ani zrozumienia przez rodaków, ani sympatii rządu. Zwrócił się do cara z prośbą o wskrzeszenie Polski, a gdy została odrzucona, egzekucja ks. Agrypina Konarskiego skłoniła hierarchę do ostatecznego protestu przeciw polityce Rosjan.

Wywieziony do Jarosławia nad Wołgą, spędził na zsyłce 20 lat. Stał się symbolem godnej obrony własnych przekonań i uczuć patriotycznych. Kult arcybiskupa jako męczennika sprawy narodowej zaczął się jeszcze za jego życia, a ukoronowała go niedawna kanonizacja.

Mierosławski: walka bez szans

Zupełnie innego pokroju bohaterem był Ludwik Mierosławski. Powstaniec listopadowy, zawodowy rewolucjonista, wzbudzał dla odmiany entuzjazm u spiskowców i członków Wielkiej Emigracji, ciesząc się renomą eksperta wojskowego.

Szansą sprawdzenia jego doktryny wojennej miało być powstanie trójzaborowe 1846 r. Ale idei wznowienia walk nie podzielały ówczesne polskie elity, a on sam wskutek zdrady nie zdążył wziąć udziału w walce i spędził dwa lata w berlińskim więzieniu. Po uwolnieniu podczas "wiosny narodów" 1848 r., narzucił się na wodza przygotowań powstańczych w Wielkopolsce. Nie wkroczył jednak do Królestwa, na co liczyli Prusacy (wtedy przywódcę kolejnej insurekcji zlikwidowaliby za nich Rosjanie). Z bezczynności uczyniono mu niesprawiedliwy zarzut; w istocie dążył do stworzenia większej armii, zdolnej do samodzielnej walki. Nie zdoławszy zapobiec klęsce w konfrontacji z siłami pruskimi, ponownie uwięziony, wrócił do Francji, nadal nie tracąc popularności wśród uchodźców.

15 lat później został obwołany dyktatorem powstania wkrótce nazwanego styczniowym, arbitralnie forsując swe koncepcje. Nie znając w pełni sytuacji, przeceniał siłę oddziałów powstańczych. Znów liczył na stworzenie większych zgrupowań. Po fiasku swej misji udał się po pomoc do Paryża. Powrót do kraju doprowadził do fatalnego podwójnego przywództwa (wraz z gen. Marianem Langiewiczem) i rozbicia sił w Krakowskiem, którym Mierosławski nie wyszedł naprzeciw. To ostatnie skłoniło go do ponownego wyjazdu za granicę, skąd dążył do restytucji swej władzy. Nieprzejednany rewolucjonista, utrudniał porozumienie z "białymi", wdając się w nieuniknione spory.

Powstanie nie miało szans, choć wielu wierzyło, że zwycięży. Część odpowiedzialności ponosił za to Mierosławski. Brakło mu giętkości właściwej dobrym dowódcom, a także szczęścia. Na pewien czas zachowano go w zbiorowej pamięci, gdyż do świadomości kilku pokoleń przeszedł jako wódz wprawdzie nieudany, lecz przede wszystkim patriota, zawsze gotów do podjęcia walki - i jako autor sprawczego także w następnym stuleciu stwierdzenia, że powstania nie są po to, aby się udawały, ale żeby były.

Dembowski: śmierć bez broni

W podobnym duchu działał młody filozof i rewolucjonista Edward Dembowski. Tworząc w początku 1846 r. zręby ruchu spiskowego z ramienia Związku Narodu Polskiego, spotykał się z niechęcią ziemiaństwa, oporem chłopów galicyjskich i obawami duchownych. Został sekretarzem wodza powstania Jana Tyssowskiego. Dążył do uzbrojenia mieszczan krakowskich, by podtrzymać iskrę insurekcji gasnącą już wobec fiaska wystąpień w Kongresówce (próba opanowania Siedlec), Galicji i Wielkopolsce (aresztowanie spiskowców w wyniku denuncjacji, dokonanej przez... zatroskanego o ich los ziemianina Henryka Ponińskiego).

Tymczasem część członków Rządu Narodowego dążyła do utrzymania władzy w Krakowie, lecz jednocześnie do ułożenia się z Austriakami, by ocalić status wolnego miasta. Ci ostatni zaś szukali jedynie pretekstu do wkroczenia pod Wawel i dokonania aneksji. Dembowski jednak nadal wierzył w gotowość ludu do powstania, wbrew dramatycznym wiadomościom napływającym z Tarnowskiego, gdzie chłopi zaczęli już mordować ziemian. Pisał: "Są ludzie małego serca a myśli tępej, sądzący, że lud wiejski nie powstanie, że rewolucji nie pojmie i nie pójdzie bić się za świętą naszą sprawę do upadłego".

Gotowy do wcielenia w czyn słów i zdania się na fakty dokonane, wyszedł z miasta bez broni, na czele ludowej procesji niosącej symbole religijne. Naprzeciw ujrzał oddział Austriaków, którym towarzyszyli podburzeni chłopi galicyjscy. Odwołanie się do wspólnej symboliki nie zapobiegło salwie karabinowej. Postać poległego tak ofiarnego "czerwonego kasztelanica" stała się jednym z mitów lewicowego nurtu walki o prawa społeczne.

Poniatowski: mit i mistyfikacja

Wreszcie: król Stanisław August Poniatowski. Patron reform, które miały zmodernizować Rzeczpospolitą, panowanie zaczął w atmosferze niechęci jako kandydat rosyjski. Oponenci nie cofali się przed akcją bezpośrednią (próba porwania przez konfederatów barskich). Jego reformy, paradoksalnie, okazały się przeciwskuteczne: wywołały kontrakcję Rosji i wojnę 1792 r. Po niej zaczęły się rządy Targowicy, do której akces zgłosił w końcu sam monarcha. Wolta ta - aby "ratować, co się da" z kadłubowej już Polski - była wszakże zbyt niebezpieczna: podkopała zaufanie patriotów i jednocześnie osłabiła jego pozycję względem targowiczan. Zresztą Rzeczypospolitej nikt nie mógł już uratować. Scenerią dla tego dramatu była bowiem kolejna runda przetargów mocarstw rozbiorowych, którym nie dałby rady zapobiec król nawet najbardziej stanowczy.

Lecz Stanisław August swą abdykacją po III rozbiorze przekreślił własne, niemałe przecież dokonania. Nie miał mandatu narodu do złożenia korony i usankcjonowania tym samym likwidacji państwa - będącego wszak emanacją woli jego obywateli. Ten akt trudno usprawiedliwić w jakiejkolwiek kategorii. Bo niezależnie od kwestii długów królewskich, które miała spłacić Rosja, i braku środków na utrzymanie siebie i prywatnego dworu, ustąpienie zdawało ekswładcę na łaskę Petersburga.

Mit króla Stasia jest więc mitem po części zmistyfikowanym, każącym przedkładać "realizm polityczny" wygodnej egzystencji i inwestowania w kulturę nad postawę nieulękłej obrony stanu posiadania, a w ostateczności majestatu Rzeczypospolitej, reprezentowanego wszak przez króla.

I dlatego postać ostatniego władcy Polski jest bodaj najbardziej tragiczna w tym gronie.

MARTYNA i MAREK DESZCZYŃSCY są historykami, autorami licznych publikacji naukowych i edukacyjnych poświęconych dziejom Polski w XIX i XX w. Pracują w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2010