Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na pytanie, kiedy zaczęłam pisać wiersze, nie umiałabym odpowiedzieć. W każdym razie - zanim nauczyłam się je spisywać własną ręką. Notowała je moja matka i po Jej śmierci te spisane przez Nią dziecinne wierszyki do mnie wróciły. Oboje rodzice byli pisarzami i do mojej poezji odnosili się poważnie i rzeczowo, bez roztkliwień. Nigdy nie postało mi w głowie, że mogłabym kiedykolwiek w życiu zaprzestać pisania wierszy; zawsze była to dla mnie jedna z oczywistych życiowych funkcji.
Rysowały się jednak pewne etapy. W jakimś momencie dokonywał się zwrot; nagle, ku mojemu własnemu zaskoczeniu, zjawiał się wiersz zupełnie inny niż dotychczasowe, po którym nie umiałabym już wrócić do dawnego sposobu poetyckiego myślenia i formułowania. Są to przemiany, w których świadoma wola nie ma chyba, albo prawie nie ma, udziału. Wszystko dokonuje się znacznie głębiej.
W czasach szkolnych czytałam oczywiście bardzo wiele. Co było najważniejsze? Nie wiem. Może właśnie ta wielość. Lektury należały zresztą, jak zwykle w czasach szkolnych, do literackiego kanonu: romantycy polscy, francuscy, rosyjscy, oczywiście Młoda Polska; XIX-wieczni prozaicy francuscy, angielscy. Ogromnie ważni - Tomasz Mann, potem Proust. Z dwudziestolecia międzywojennego Leśmian, Pawlikowska, Ginczanka, Czechowicz. Ze współczesnych, jak to w tych latach - Gałczyński. Z lektur osobliwszych a ważnych była „Atmosfera” Kamila Flammariona w starym rosyjskim wydaniu ze wspaniałymi rycinami. Mam ją dotychczas.
Studiowałam historię sztuki. Bardzo świadomie przełożyłam ją nad polonistykę. Nie chciałam być profesjonalną poetką ani literatką. W dowodzie osobistym, w rubryce „zawód”, kazałam sobie wypisać: historyk sztuki. Zresztą malarstwo interesowało mnie. Przez całe życie jedną z rzeczy, które sprawiają mi najgłębszą przyjemność, jest oglądanie obrazów. Pisanie o nich jest też wielką przyjemnością, tyle że znacznie trudniej szą i obciążoną poczuciem odpowiedzialności i ryzyka.
Lata studiów były czasem ważnych lektur: Rilke - w polskich, niekoniecznie dobrych tłumaczeniach, z tomiku wydanego przez PIW w „serii celofanowej”; świetne tłumaczenia Jastruna poznałam dopiero później. Niezależnie od tego, jak przetłumaczony, był olśnieniem. No i - Biblia, „Wyznania” św. Augustyna. Trochę poezji średniowiecznej. A w ogóle - czytało się w tych czasach ogromnie dużo. Było to po 1956 roku i runęła na nas cała niedopuszczana przez lata literatura europejska. Wszystko naraz: Proust i Beckett, Ionesco i Gide. I nagłe odkrycie lektur filozoficznych. Między siedemnastym a dwudziestym którymś rokiem życie jest zawsze bardzo intensywne. Mam wrażenie, że dla naszej generacji ta intensywność spotęgowała się jeszcze bardziej.
W 1957 roku zadebiutowałam w „Nowej Kuturze” dwoma wierszami. W redakcji przyjęli mnie Artur Międzyrzecki i Ryszard Matuszewski. Poświęcili mi wiele uwagi, wypytywali o gusty poetyckie - i chociażbyła to przyjazna, ważna rozmowa, wyszłam po niej zupełnie zrozpaczona i pamiętam, że na schodach rozpłakałam się. Chyba ugodziła mnie, chociaż sobie tego wówczas jasno nie uświadamiałam, podstawowa sprzeczność przeżywana przez każdego poetę: poddaje się pod ludzki osąd coś, co jest najbardziej intymne. Pisze się przecież naprawdę dla siebie, pisze się tylko dlatego, że nie umie się nie pisać - a potem tę najbardziej wewnętrzną treść ogłasza się w tysiącach egzemplarzy. A przecież ta sprzeczność leży głęboko w naszej naturze, która jest równocześnie wewnętrzną i zewnętrzną: rozległość duchowego świata szuka jak gdyby swojego kształtu i koryguje się w obcowaniu, w zderzeniach i porozumieniach międzyludzkich. Chowamy się - i chcemy być widziani. Zewnętrzność, nasze życie we wszystkich swoich przejawach karmi to, co mamy z siebie wydać.
Wszystko, co napisałam, jest ściśle zespolone ze mną i moim losem. Mam jednak nadzieję, że to, co jest moim życiem, czy nawet moją dosłowną myślą, nie wlewa się w wiersze nieprzefiltrowanym, nieprzetworzonym chlustem. Ze dokonuje się ów niezbędny, chemiczny jak gdyby proces przemiany materii życia w materię sztuki.
I w tym sensie moja biografia prześwituje zapewne przez moje pisanie; muszą się w nim znajdywać zwykłe sprawy ludzkiej egzystencji, które były i jeszcze są sprawami moimi: przeżywanie upływu czasu, uczuć międzyludzkich, śmierci i choroby. No i tego pierwiastka nienazwanego, który jest tłem i powietrzem naszego istnienia, który rozpoznawać uczymy się długo i żmudnie - czasem zaś przychodzi to nam w nagłym rozbłysku.
Musi w nim być to, co dzieje się między nami a światem widzialnej natury, wiecznym i naturalnym źródłem naszego zachwytu, wiecznym przedmiotem tęsknoty, czasem dość gorzkiej.
Dużo w nim na pewno zajmuje miejsca malarstwo - mój drugi świat widzialny, którego jestem mniej lub bardziej udolną badaczką. Także - chociaż ani trochę nie mam temperamentu politycznego i zgoła niezdolna jestem do samodzielnych politycznych pomyśleń - wydarzenia moich czasów zbyt często i głęboko wkraczają w obszar etyczny i egzystencjalny, by mogły mnie pozostawiać obojętną.
Swojego pisania poetyckiego nie uważałam i nadal nie uważam za pracę w sensie zawodowym; tą pracą jest dla mnie pisanie o sztuce. Nie może bowiem być pracą to, na co wpływ nasz jest ograniczony, co polega raczej na kontroli, wyborze; pierwszy impuls, mało: najistotniejsza formuła, powstaje bowiem w miejscu nierozpoznanym.
Poezji swojej nie potrafię oceniać, nie bardzo wiem, ile jest warta. Nie sądzę, by mnie przeżyła, w tym patetycznym sensie, w jakim o nieśmiertelności sztuki zwykliśmy mówić w naszej europejskiej kulturze. Nie stanie się tak najpewniej już chociażby dla jej prywatności. Ale wiem, że wszystko, co napisałam, jest szczelnie wypełnione mną: moim ograniczonym w czasie i możliwościach życiem, moją poruszającą się po ograniczonym obszarze myślą. Co nie może być przesłanką do żadnego artystycznego osądu.
maj 89
Ostatnia choroba
Żmudnie ten nowy ląd odkrywasz w sobie.
Nie oswoisz go nigdy, bo nie jest mieszkalny.
Domu tu nie rozkładaj
a tylko z mozołem wbijaj
Krzyż - uścisk skrzyżowanych pali.
I patrz weń. Patrz
aż światłem się zapali.
10 maja 2002
„Jest to smutna poezja pożegnań, rozstań z tym, co się kochało, ale pogodzona z nieuchronnością przeprowadzki, wolna od roztkliwiania się, unikająca wszelkiego rozedrgania... Liryka Joanny Pollakówny, jej miłość świata cieniem omroczona, to diament, który można przyjąć tylko z wdzięcznością” - pisał na tych łamach przed rokiem Jerzy Jedlicki.
Siedem lat temu Jacek Łukasiewicz, recenzując tom wierszy wybranych Pollakówny, zauważał: „Doznanie tajemnicy śmierci jest największym doznaniem w tej poezji. Jemu służą formy i ono tym formom się wymyka”. I jeszcze jeden cytat, z 1975 roku: „Cóż za przedziwne połączenie lekkości z bolesną powagą, migotliwego, kapryśnego niemal wdzięku - z surową autoanalizą cierpienia” - tak Jerzy Kwiatkowski witał tom „Lato szpitalne”.
*
Za kilka dni ukaże się w wydawnictwie Znak ostatni zbiór wierszy Joanny Pollakówny, zatytułowany „Ogarnąłeś mnie chłodem”. 28 czerwca minie pierwsza rocznica odejścia poetki. My dzisiaj drukujemy dwa teksty odnalezione w jej papierach.
Pierwszy - to ostatni wiersz, pisany na półtora miesiąca przed śmiercią. Autorka była w pełni świadoma, że zbliża się do kresu. Nocą z 19 na 20 czerwca, gdy przywieziono ją ze szpitala do domu, zanotowała w kalendarzyku: „Pachnąca noc. Słowiki. Wszystko po raz ostatni”.
Tekst drugi powstał w 1989 roku, miał być wstępem do tomu przygotowanego dla Biblioteki Poetów Ludowej Spółdzielni Wydawniczej. Tom nigdy się nie ukazał, wstęp pozostał w autorskiej teczce. Stanowi ważne świadectwo, zwłaszcza że Joanna Pollakówna niechętna była otwartym autobiograficznym wypowiedziom i publicznemu eksponowaniu spraw osobistych, wolała zawsze skryć się za zasłoną swego pisarstwa.
Za udostępnienie obu tekstów serdecznie dziękujemy mężowi autorki, panu Wiktorowi Dłuskiemu.
Redakcja