Współpracowałem z KGB

Władysław Michajłow, dwudziestoletni działacz białoruskiej opozycji, a obecnie uczestnik ufundowanego przez polski rząd programu stypendialnego, postanowił opowiedzieć "Tygodnikowi o współpracy z białoruskim KGB. Jak twierdzi, sam nie był w stanie poradzić sobie z tym uwikłaniem, nękały go wyrzuty sumienia i telefony pracowników białoruskich służb. W Polsce poczuł się bezpiecznie i nabrał odwagi, by przyznać się do współpracy.
Władysław Michajłow /fot. A. Tuchliński /
Władysław Michajłow /fot. A. Tuchliński /

Możliwe są też inne motywy jego zachowania. Bierzemy je pod uwagę, pytamy również ekspertów i podejmujemy ryzyko. Zakładamy dobrą wolę naszego rozmówcy i to, że mamy do czynienia nie z funkcjonariuszem systemu, lecz jego ofiarą. Ofiarą, bez dwóch zdań, lekkomyślną.

Sprawdziliśmy: Michajłow jest dobrym studentem i cenionym w Homlu aktywistą. Jego znajomi przyznają także, że do pewnego momentu zwierzał im się z kontaktów ze służbami. Jeśli jego opowieść jest prawdziwa, oznacza zwycięstwo demokracji nad reżimem i potwierdza potrzebę angażowania się Polski w proces demokratyzacji krajów poradzieckich. Program stypendialny im. Kalinowskiego jest przykładem takiego zaangażowania, mamy nadzieję, że są nim także publikacje "Tygodnika Powszechnego".

TYGODNIK POWSZECHNY: - W jaki sposób zainteresowałeś się polityką?

WŁADYSŁAW MICHAJŁOW: - Zawsze oglądałem programy informacyjne. Interesowałem się tym, co działo się w kraju. W liceum poznałem działaczkę młodzieżowej organizacji "Żubr" i przyłączyłem się. Na dobre zacząłem w 2004 r., zbierając podpisy pod kandydatami do parlamentu i rozdając ulotki. Wstąpiłem do partii OGP [Zjednoczona Obywatelska Partia, której liderem jest Anatol Lebiedźka - red.]. Pod wpływem znajomych stworzyłem stronę internetową www.studgomel.com, która ruszyła w maju 2005 r. Nie miał być to projekt opozycyjny, ale z czasem umieszczałem tam coraz więcej politycznych informacji.

- Czy zdawałeś sobie sprawę, że ta działalność może oznaczać kłopoty?

- Wiedziałem, co robi KGB, ale nie zwracałem na to uwagi. 9 maja 2005 r. brałem udział w akcji opozycji. Potem usłyszałem, że właśnie wtedy KGB zwróciło na mnie uwagę.

- Kiedy pierwszy raz spotkali się z Tobą?

- Latem 2005 r., gdy skończyła się sesja na homelskim uniwersytecie, gdzie studiowałem. Wszyscy studenci II roku mieli przyjść do dziekanatu, by otrzymać tytuł elektryka i usłyszeć: "gratuluję, jest pan promowany na III rok studiów". Gdy wszedłem do gabinetu dziekana, powiedział, że "doigrałem się", i kazał mi przyjść na końcu. Gdy przyszła moja kolej, wszedł ze mną jeszcze młody mężczyzna. W gabinecie dziekan zapytał, czym się zajmuję. Odparłem, że niczym. Na to on, że przecież należę do OGP, że już o mnie słyszał i dlatego pewni ludzie chcą się ze mną spotkać. Odparłem, że nie mam ochoty na żadne spotkania. Dziekan zaczął grozić wyrzuceniem ze studiów. Po tej rozmowie wielokrotnie dzwoniono do mnie z dziekanatu.

- Czy powiedziałeś komuś o tym?

- Rodzicom. Poszedłem też z tym do biura partii.

- Co usłyszałeś?

- Rodzice powiedzieli, że muszę radzić sobie sam. Oni nie interesują się polityką. Potem jeszcze pytali o to, ale już nic nie mówiłem. W partii powiedzieli, że właściwie mogę iść i dowiedzieć się, o co chodzi. Ale że to jest mój wybór.

Do spotkania doszło w gabinecie zastępcy dziekana. Czekał tam na mnie ten sam młody człowiek. Odbyliśmy luźną rozmowę. Ani słowa o polityce. Usłyszałem, że jestem świetnym studentem i dlatego dziekan zaproponował mnie do współpracy. Człowiek ten przedstawił się jako Aleksiej, powiedział, że jest pracownikiem Komisji Antykorupcyjnej i tropi skorumpowanych nauczycieli. Pytał o rektora i wykładowców. Odparłem, że nie znam przypadków korupcji. Wtedy zaczęła się gadka o życiu. Dał mi swój numer telefonu do pracy. Powiedział, że chce się jeszcze ze mną spotykać. Zgodziłem się.

- Dlaczego?

- Przekonałem się, że nie chodzi im o moją działalność. Po drugie, chodziło o to, że na uczelni problem korupcji rzeczywiście istniał i ja nie lubiłem rektora... Spotkaliśmy się kilka dni później w hotelu "Soż". Tam dał mi numer komórki. Do pokoju, w którym rozmawialiśmy, wszedł jeszcze jeden człowiek około pięćdziesiątki. Razem na mnie naciskali. Mówili, że należę do opozycyjnej partii, że mam stronę internetową i dostaję pieniądze od Amerykanów. W końcu wprost zaproponowali współpracę.

- Co ich interesowało?

- Chcieli informacji o dziennikarzach "Swobody", pracujących u nas w mieście oraz listę kontaktów do młodzieżowych organizacji albo ludzi robiących strony internetowe.

Powiedziałem, że nie chciałbym się tym zajmować, i nie wiem, dlaczego stałem się obiektem ich zainteresowania. To było jeszcze w lecie i wszyscy homelscy opozycjoniści byli na wakacjach. Nie miałem do kogo pójść i poprosić o pomoc. Po tej rozmowie znów były telefony. Ten człowiek znów chciał się ze mną spotkać. Spotkaliśmy się na skwerku niedaleko mojego domu. Znów były pytania o moją stronę, o to ile i od kogo dostaję pieniędzy. Nie dawał wiary, że pracuję bezpłatnie. Wypytywał też o OGP, dlaczego działam w tej partii.

Po trzech dniach znów zatelefonował. Mówił swoje, a ja swoje. Pytałem, czego chce. Powiedział, że pracuję w organizacjach, które są sponsorowane przez zachodnie wywiady. Tłumaczył, że cała opozycja sprzedała się Zachodowi. Przekonywał, że łączy nas wspólna sprawa, że tu chodzi o kraj. Znów interesowali go moi wykładowcy.

- Co konkretnie?

- KGB chciało, żebym oskarżył o coś rektora. Szukało haków na niego. Potem jeszcze raz spotkałem się z tym człowiekiem. Powiedziałem mu, że te nasze rozmowy nie mają sensu. Że zadaje te same pytania. Na jakiś czas zostawili mnie w spokoju, a ja żyłem swoim życiem. Brałem udział w akcjach opozycji, moja strona robiła się coraz popularniejsza. Jednak nie mogłem uwierzyć, że przestali się mną interesować i zacząłem podejrzewać moich znajomych, iż teraz oni mnie obserwują.

Pewnego dnia, to było we wrześniu albo w październiku 2005 r., wychodziłem z kolegą z uniwersytetu. Ten młody agent szedł z naprzeciwka. Ostrzegłem kolegę i poprosiłem, żeby mnie zostawił. Agent zatrzymał mnie i chciał porozmawiać. Stwierdził, że ma już dość tej sytuacji, bo tracił na mnie czas, i opowiedział swojemu naczelnikowi, jak ja się zachowuję. Że toczę z nim jakąś grę: przychodzę na spotkania, ale nie mówię nic konkretnego.

- Czy szantażował Cię wtedy?

- Powiedział, że wcześniejsze spotkania były nagrywane i opozycja dostanie te taśmy. Powiedział też, że wie, iż na mojej stronie w internecie są satyryczne filmiki o prezydencie, które stworzyła organizacja "Trzecia droga". Postraszył mnie, że przez te filmiki wytoczą mi sprawę karną, wyrzucą z uniwersytetu, a moich rodziców z pracy.

- Jak zareagowałeś?

- Powiedziałem, że się zastanowię. Odparł, że nie ma co się zastanawiać, trzeba wybierać. Zdecydowanie odmówiłem współpracy.

- I co on na to?

- Stwierdził, że sam wybieram drogę, na którą wstępuję, i że się doigram. W tym czasie niektórzy wykładowcy dali mi do zrozumienia, że są naciskani, by oblali mnie w czasie sesji. Często wzywał mnie dziekan i mówił, żebym pomyślał, co ja robię, że na uniwersytecie działa opozycja, której celem jest organizowanie rewolucji. W sumie te rozmowy z dziekanem wyglądały tak jak z KGB. W połowie grudnia 2005 r. wezwał mnie rektor, ponieważ rozdałem na uniwersytecie znaczki "Za Białoruś". Mówił, że ja w życiu nie widzę nic dobrego. Że u mnie na stronie jest brud, że wciągam młodych ludzi w akcje przeciwko państwu.

Podobno stałem się problemem całego uniwersytetu. Doszła do mnie informacja, że na początku kampanii prezydenckiej mer miasta zwołał wszystkich rektorów i przestrzegał przed rewolucją. Podobno wymienił moje nazwisko, a KGB dało ultimatum: albo mnie wyleją z uczelni, albo odejdzie z niej rektor. Zacząłem mieć problemy z nauką. Oblałem dwa egzaminy. Było mi ciężko, przestałem chodzić na zajęcia. Lekarz, który mnie badał, stwierdził, że mam oznaki nerwicy. Zastanawiałem się, co robić. Zadzwoniłem więc do tego pracownika służb specjalnych i zapytałem, dlaczego oni wszystko to zrobili.

- I co powiedział?

- Że sam jestem sobie winien. Przecież uprzedzał i proponował normalną współpracę, a ja zachowywałem się niewłaściwie, bo opowiedziałem o spotkaniach z KGB przyjaciołom. Stwierdził, że jeśli zadzwoniłem, to znaczy, że jestem gotów do współpracy. Odpowiedziałem, że tak.

- Kiedy to było?

- To był początek 2006 r. Przyszedł na to spotkanie pijany. Był nieprzyjemny. Pytał, czy nie spodziewałem się, że napytam sobie biedy. Groził, że nie tylko mnie wyrzucą z uczelni, ale jeszcze moi rodzice stracą pracę. Zapytałem, czego chcą i jeśli chcą mnie wywalać z uniwersytetu, to niech robią to teraz, bo i tak wiem, że się nigdy się nie przyznają do całego mechanizmu. Bałem się. To była dla mnie krytyczna sytuacja. Usłyszałem, że w takim razie zaprzestają represji wobec mnie. Ten człowiek mnie przestrzegł, że jeśli myślę, iż będę z nimi grać, to oni mnie zniszczą. Potem wymienił nazwiska ludzi, którzy go interesowali. Wypytywał, w jakich są organizacjach i co mogę o nich powiedzieć. Chodziło o działaczy OGP, o to, co się mówi na zebraniach partii. Pracowałem już w sztabie Aleksandra Milinkiewicza. Na mojej stronie internetowej był wywiad z liderem OGP Anatolijem Lebiedźką i Milinkiewiczem. To go interesowało.

- Czy rzeczywiście Twoje kłopoty na uczelni się skończyły?

- Zadzwonił do mnie w nocy. Powiedział, że załatwił moje sprawy na uniwersytecie i teraz mam pilnie się uczyć, to zdam sesję. Pogroził, że jeśli zacznę coś kombinować, to źle skończę.

- Wtedy też nie próbowałeś szukać pomocy w opozycji?

- Nie wierzyłem, że kiedy mnie wyrzucą z uniwersytetu, doczekam się pomocy. Rozmawiałem z Wasilijem Poljakowem - działaczem OGP. Poradził, żebym w liście do szefa KGB opisał, jak pracownicy służb przekraczają kompetencje i kopię wysłał do prokuratury. Ale potem uznaliśmy, że to nie pomoże.

- Czy przekazywałeś KGB jakieś materiały?

- Raz było tak, że zadzwonił do mnie kolega ze sztabu i poprosił o spotkanie. Dał mi ulotki. Zaraz potem dzwoniło KGB, bo chciało się spotkać i ja te ulotki im przyniosłem. Wkrótce Aleksiej przekazał mnie kolejnemu pracownikowi KGB.

- Jak wyglądało to "przekazanie"?

- To stało się na ulicy. Kiedy zobaczyłem swojego agenta, miałem iść za nim w odległości pięćdziesięciu metrów. I wtedy on pokazał człowieka, za którym miałem iść. Cały czas miałem trzymać ten dystans, aż stary agent się oddalił.

Nowy pracownik KGB nazywał się Aleksander i dał mi namiary na siebie. Przekonywał, że w KGB też nie wszyscy "kochają" Łukaszenkę i jaki by rząd nie był, to KGB będzie zawsze.

Podczas spotkań pytał o rzeczy ogólne, które wszyscy znali: jakie są organizacje opozycyjne w Homlu, kto w nich pracuje, czym się zajmuje itp. Pytał, czy wiem, od kogo i jak te organizacje otrzymują pieniądze. Nie wiedziałem, bo nigdy się stroną finansową nie interesowałem. Odparł, że jestem mądrym człowiekiem, ale nie da się przechytrzyć KGB. Kazał mi wymienić na kartce wszystkie znane mi organizacje i napisać, że są one sponsorowane przez Zachód i przynoszą szkodę naszej ojczyźnie. Zrobiłem to.

- Wymieniłeś jakieś nazwiska?

- Dziennikarza z radio Swaboda i opozycjonistów: Wiktara Korniejenkę, Wasilija Poljakowa, Uładzimira Kacora, Siarhieja Siamionowa, Pawła Marozawę. Napisałem, że pracują za amerykańskie pieniądze, że podburzają młodzież. Wymieniłem też nazwy organizacji, które znałem. Wiedziałem już, że zabrnąłem w ślepy zaułek. Napisałem swój pierwszy raport. Kazał mi się podpisać pseudonimem "Wektor". Oni mi ten pseudonim wybrali.

- Czy był jakiś dokument, który podpisałeś imieniem i nazwiskiem?

- Zawsze podpisywałem się tylko pseudonimem. Ten pierwszy dokument jest napisany przeze mnie odręcznie.

Nie chciałem współpracować, ale odmowa oznaczałaby już koniec. Na uniwersytecie znów miałem kłopoty, bo część nauczycieli przezywała mnie "agentem obcych wywiadów". Bo choć współpracowałem z KGB, to kontynuowałem działalność opozycyjną. KGB nawet przestała na mnie naciskać, żebym zlikwidował stronę. Myślę, że wielu ludzi, których wciągnąłem do pracy w opozycji, jest teraz zwerbowanych przez KGB, a mnie się wydawało, że im więcej ludzi w opozycji, tym lepiej.

- Gdzie spotykałeś się z agentami?

- Raz w parku. Najczęściej w okolicy stadionu, bo tam jest spokojnie. Na wszystkie spotkania agent KGB albo się spóźniał, albo czekał, aż się pojawię i wychodził z ukrycia.

Byłem wtedy człowiekiem rozdwojonym. Jednego dnia wręczałem ulotki i zbierałem podpisy za Milinkiewiczem, a następnego dnia rozmawiałem przez telefon z KGB.

- Czego dotyczyły te telefony?

- Miałem umowę z KGB: jeśli będę mieć problemy, mam ich niezwłocznie zawiadamiać. Na kolejnym spotkaniu kagiebista wręczył mi dziesięć dolarów, przekonywał, że straciłem pieniądze, kiedy do niego telefonowałem. Pokwitowałem jako "Wektor".

- Często płacono Ci za informacje?

- Trzy razy. To było niby za rozmowy telefoniczne. W rublach, równowartość dziesięciu dolarów.

- Czy wykonywałeś jakieś zadania?

- Pewnego razu przyjechała do Homla delegacja z USA. Troje ludzi, którzy kontrolowali pracę organizacji pozarządowych na całej Białorusi. KGB powiedziało mi, że są pewni, iż jeden z tych przyjezdnych jest z CIA, i kazało się dowiedzieć, o czym rozmawiali w Homlu. Ich spotkanie z działaczami opozycji miało odbyć się w budynku o grubych ścianach i podobno nasze służby nie miały, jak ich tam podsłuchiwać. Na tym spotkaniu było tylko pięć osób z Homla, w tym Poljakow. Ale ja nie wypytywałem go o to. Przyznam, że momentami zaczynałem wierzyć KGB, iż cała opozycja to amerykańscy szpiedzy. Potem zastanawiałem się, co za głupoty przychodzą mi do głowy.

- Jak wyglądała wtedy Twoja opozycyjna działalność?

- Przede wszystkim strona internetowa. Gdy zbierano podpisy pod kandydaturą Łukaszenki, dziekan przychodził na zajęcia i oświadczał, że jeśli ktoś się ośmieli nie podpisać, to nie ma co marzyć o zdanym egzaminie. Napisałem o tym w internecie. Kopie publikacji przesyłałem na opozycyjną stronę internetową Karta-97. Kiedyś prorektor do spraw naukowych na wykładzie mówił prześmiewczo o mojej stronie internetowej i o tym, że nie boi się opozycji i jak ktoś chce robić demonstracje, to może nawet pod jego domem. Napisaliśmy, że prorektor zamiast wykładać, mówi o opozycji i chyba ją lubi, bo podał swój adres i poprosił, żeby pod jego oknem organizować demonstracje. Artykuł rozszedł się po uniwersytecie. Wszyscy się śmiali. Głupio się czułem, bo jak przychodziłem na uniwersytet, wskazywano na mnie z podziwem palcem. Każdy wiedział, że jestem młodym działaczem opozycyjnym, a ja byłem jednocześnie agentem...

- Jaka była reakcja KGB?

- Natychmiast zadzwonili i spytali, co ja wyprawiam. Powiedziałem im, że jest mi obojętne, czy jestem agentem KGB, czy nie, ale że z prorektorem będę walczył do końca. KGB porozmawiało z nim. Kazali mi załagodzić konflikt. Próbowałem, ale to nic nie dało. Powiedział, że urządzi mnie na sesji i wtedy dopiero pośmiejemy się z moich artykułów. Zadzwoniłem do KGB i powiedziałem, że to nic nie daje. Powiedzieli "a do diabła z nim".

- Czy planowałeś pojechać do Mińska na powyborcze protesty 19 marca 2006?

- Nie. Sztab w Homlu mi poradził, że lepiej nie jechać, bo żadnej rewolucji nie będzie i tylko wyrzucą mnie z uniwersytetu. Podczas wyborów byłem obserwatorem. To była fikcja, ponieważ wszystkie protokoły i tak były wcześniej przygotowane. Tydzień po wyborach, 25 marca w Dzień Woli zorganizowałem małą akcję solidarności. Wiedziałem, że tego dnia aresztowano wiele osób w Mińsku, więc kupiłem świeczki i przez internet zwołałem ludzi na plac. Szybko przyjechała milicja i nas aresztowała. KGB znów wydzwaniała. Mówili, że ich niepokoję, bo jestem niestabilny. Że nie trzymam tych kontaktów w tajemnicy.

- Jak dowiedziałeś się o programie Kalinowskiego i kiedy postanowiłeś w nim wziąć udział?

- Każdy mi mówił, że będzie taki program. Przekonywano, żebym wyjechał, bo albo mnie zwerbuje KGB, albo skończę jako nikt. Bałem się, że nikt do mnie nie wyciągnie ręki. Ani opozycja, ani przyjaciele.

W programie było zaznaczone, że do Polski pojadą nie tylko wyrzuceni ze studiów, ale także ci, którzy podczas kampanii znaleźli się pod szczególnym naciskiem. I ja pod ten punkt podpadałem.

- Czy KGB wiedziało o Twoich planach?

- Tak. Powiedziałem im, że nie chcę się już uczyć na tym uniwersytecie.

- Jak zareagowali?

- Powiedzieli, że to moje życie i nie robili problemów. Powiedzieli, że i tak mają ze mną kontakt.

- Komu jeszcze mówiłeś o swoich planach?

- Dziekanowi. Mówił, że jest mu żal tak mnie wypuszczać. Chyba kolejny raz telefonowali do niego z KGB i chcieli, żeby mnie zostawił na uczelni. Mówił, że jak wyjeżdżać, to do jakiegoś lepszego kraju.

- W jaki sposób dostałeś się na stypendium?

- Kiedy złożyłem potrzebne dokumenty, nie chciano mnie przyjąć. Dziwiło mnie to, bo naprawdę zrobiłem dużo w tej opozycyjnej robocie. Wtedy poprosiłem kierownictwo sztabu homelskiego, żeby zadzwonili do Milinkiewicza (albo do jego żony, Inny Kulej). I tak też się stało. Za parę godzin miałem telefon z Mińska, że jestem przyjęty. Zacząłem się starać o wizę.

- Nikomu na Białorusi nie mówiłeś o współpracy z KGB?

- Przed wyjazdem powiedziałem rodzicom. Byli zdziwieni. Zapytali, dlaczego to zrobiłem. Na koniec stwierdzili, że to moje życie i dobrze, że wyjeżdżam, bo już nie będą mnie niepokoić. KGB wręczyło mi telefon białoruskiej ambasady. Powiedzieli, że to w razie problemów. Miałem powiadamiać ambasadę, jeślibym został bez pieniędzy, albo bez dachu nad głową.

- Czy kontaktowałeś się z ambasadą?

- Nie.

- A z KGB?

- Tak. Po przyjeździe posłałem kagiebiście sms, że dojechałem.

- Dlaczego to zrobiłeś?

- Trudno powiedzieć. Zamierzałem tam jeszcze wjeżdżać, a bałem się kłopotów, jeśli zerwę kontakt.

- Czy kazali ci kontaktować się z Polski?

- Nie. Powiedzieli, że znajdą mnie, jak się pojawię na Białorusi. Mówili o e-mailach, ale potem powiedzieli, że nie będą ze mną tak nawiązywać kontaktów. Potem jeszcze byłem na Białorusi, odwiedzałem rodziców. W Polsce czułem się bezpieczny, jednak na Białorusi znów zaczęły się telefony. Powiedzieli, że chcą się spotkać.

- Czy prowadził Cię ten sam człowiek?

- Nie. Na miesiąc przed wyjazdem Aleksander przekazał mnie trzeciemu prowadzącemu.

- Jak się nazywał?

- Wołkow. Przedstawił się tylko jako Siergiej. Miałem jego komórkę. Na Białorusi często kradną bazy danych telefonów komórkowych i publikują je w internecie. Stąd też na podstawie numeru telefonu znalazłem jego nazwisko.

- Ile razy się z nim spotkałeś?

- Kilka. Za każdym pobytem w kraju, wyjąwszy ostatni.

- Czego dotyczyły jego pytania?

- Jak my tu żyjemy. Czy wszystko jest w porządku. Nieraz byłem pytany o konkretne nazwiska. Kiedy byłem na Białorusi, zostałem poproszony o przekazanie telefonów komórkowych wszystkich homelskich stypendystów. Skłamałem, że nie posiadam tych telefonów. Pytali o Pawła Kazaneckiego [prezes Wschodnioeuropejskiego Centrum Demokratycznego, animator działalności organizacji pozarządowych na poradzieckim terytorium; od kilku lat ma zakaz wjazdu na Białoruś, często atakowany przez tamtejszą propagandę - red.].

- Co chcieli o nim wiedzieć?

- Czy ma kontakt ze studentami. Ktoś im już powiedział, że go znam. W rzeczywistości byłem mu przedstawiony na jakimś spotkaniu studentów programu Kalinowskiego. Było wtedy dużo ludzi. Kazanecki proponował nam zrobienie strony internetowej. Wziął mój telefon i pewnie następnego dnia zapomniał, bo nigdy nie zadzwonił.

Na Białorusi mi polecili, żebym robił z Kazaneckim tę stronę internetową i spróbował wejść z nim w jak najlepszy kontakt.

- Co jeszcze ich interesowało?

- Polscy studenci, którzy się kręcą koło stypendystów: czym się zajmują. Czy jacyś Amerykanie nie próbowali się z nami skontaktować, czy nie pojawiają się na różnych seminariach. I sam program stypendialny. Jak żyjemy, jak wygląda nauka, według jakiego klucza przyjmowano nas na uniwersytety, czy jest jakiś nacisk ze strony polskich służb, czy mieliśmy kontakty z polską policją. Interesowało ich, czy polskie służby chcą nas pozyskać.

- Czy KGB interesowały rzeczy, które mogłyby skompromitować studentów albo białoruską opozycję?

- W tym Siergiej był nachalny. Pytał, czy to, co pokazuje białoruska telewizja, jest prawdą. Zaprzeczyłem. Oni już mieli dużo informacji na temat programu stypendialnego. Nie mam żadnego udziału w tym, co mówiła telewizja.

- Więc o co pytał?

- Pytał, czy wiem coś o korupcji w komitecie żony Milinkiewicza, która organizowała rekrutację stypendystów. Powiedziałem, że była korupcja i rekrutacja była nieprawidłowa.

- O kłopoty syna Milinkiewicza też pytali?

- Tak. Musiałem na te pytania odpowiadać. Nie da się współpracować i nic nie mówić. Ale o problemach dyscyplinarnych młodego Milinkiewicza już wszyscy wiedzieli. Pracownik KGB spytał mnie, czy to, o czym mówi Białoruska Telewizja, jest kłamstwem. Odparłem, że telewizja kłamała, mówiąc o warunkach, w jakich żyjemy.

- Czy straszył Cię albo szantażował?

- Nie straszył, ale usłyszałem, że mam nieuregulowaną służbę wojskową i mogą być problemy z armią. Na koniec powiedział też, że mam predyspozycje do współpracy i jeśli próbowałyby mnie w Polsce zwerbować zachodnie służby, żebym się zgodził.

- Ktoś Ci tu proponował współpracę?

- W Polsce nikt nie chciał mnie zwerbować.

- Kiedy ostatni raz kontaktowały się z Tobą białoruskie służby?

- Gdy byłem ostatni raz na Białorusi w grudniu 2006 r., dzwonili do domu. Nie odbierałem. Bałem się, że zatrzymają mnie na granicy, ale wszystko się udało. W końcu doszedłem do wniosku, że gdy wyznam wszystko publicznie, dadzą mi spokój. Boję się, że zostanę oskarżony o prowokację i chęć zrobienia skandalu.

- Czy Twoje rozmowy z KGB mogły komuś zaszkodzić?

- Mam nadzieję, że nie. Możliwe jednak, że tak i jestem gotów przyjąć to na siebie. Chcę przeprosić wszystkich, których mogłem skrzywdzić.

KOMENTARZE

Aleksander Milinkiewicz, lider białoruskiej opozycji

Przyznanie się do współpracy z KGB to odważny krok. Chłopak teraz potrzebuje wsparcia kolegów, krewnych, nas i komitetu "Solidarność". Rozumiemy, że KGB to zawodowcy od łamania losów. Nie sądzę, by tymi rozmowami z KGB narobił wielką szkodę Programowi Kalinowskiego i jego uczestnikom. Wiedzieliśmy, że służby specjalne spróbują zwerbować młodych "Kalinowców". Chodzi im przeważnie o dyskredytację mnie, komitetu represjonowanych, ruchu demokratycznego na Białorusi. Jestem przekonany, że każdą próbę KGB, by zwerbować młodych aktywistów, trzeba nagłaśniać. W naszej sytuacji to jedyna szansa na powstrzymanie KGB. Program Kalinowskiego, który daje represjonowanym możliwość dalszej nauki, podkreśla niedemokratyczność reżymu na Białorusi. Dlatego cały aparat państwa walczy z tymi studentami: oczerniają ich w państwowej telewizji, aresztują na granicy, próbują łamać. To jest wyzwanie, zwłaszcza dla młodych ludzi. Muszą mieć tego świadomość i nie poddawać się.

Wasilij PolJakow, lider partii OGP w Homlu

Władysław jest członkiem naszej partii. Przed wyjazdem do Polski brał udział w akcjach opozycji w Homlu. Mówił mi wtedy o problemach z KGB. Wiedziałem, że popełnił ten błąd i wdał się z nimi w kontakty, chodząc na spotkania. Bardzo to przeżywał. Razem więc opracowaliśmy sposób wyjścia z sytuacji. Nie pamiętam, czy doradzałem mu pisanie do prokuratury, a potem odradzałem. Być może uznałem, że to ryzykowne, i potem poradziłem przyjąć wyczekującą postawę. Na pewno mówiłem mu, aby zaprzestał tych spotkań. Tylko oficjalne wezwanie, na którym jest napisane, w jakiej sprawie jest się wzywany, może być podstawą do rozmów. A ponieważ wzywać można ludzi w sprawie jakiegoś dochodzenia, żadnego dochodzenia zaś nie było, to wydawało się, iż był to dobry sposób na zerwanie kontaktów. Myślałem, że tak właśnie sprawy się potoczyły. Gdy pojawiły się kłopoty Włada na uczelni, pomogłem mu, jak umiałem, by skorzystał z Programu Kalinowskiego.

Ciężko mi komentować te, nowe dla mnie, informacje dotyczące dalszej współpracy. Nie wiedziałem o niej. Niczego podejrzanego w jego zachowaniu nie zauważyłem. Jego współpraca najwyraźniej nie przyniosła ani mnie, ani naszej organizacji żadnych kłopotów. Jesteśmy partią legalną, więc żadna informacja o naszej działalności nie mogła nam zaszkodzić.

Jeśli Władysława męczą wyrzuty sumienia, bo podjął współpracę i przekazał KGB jakieś informacje o przyjaciołach, w tym o mnie, i chce się oczyścić, to jest to jego decyzja. Ja do niego pretensji o współpracę nie mam. Może powinien być bardziej szczery - to na pewno.

Andriej Gnatow, działacz antykuczmowskiej opozycji na Ukrainie

Wład poprosił mnie o rekomendację na stypendium Kalinowskiego. Znałem jego opozycyjną stronę internetową i oceniałem ją dobrze. Rekomendację dostał.

Wład jest bardzo młody; kiedy doszło do jego współpracy z KGB, miał zaledwie 19 lat. Jako opozycjonista był aktywny. Robił w opozycji ważne rzeczy. To normalne, że służby specjalne nim się zainteresowały. Ukrainy za prezydentury Kuczmy w ogóle nie można porównywać do reżimu białoruskiego. W porównaniu z Białorusią my mieliśmy demokrację. Nasze służby nie działały w ten sposób. Na Białorusi jest zupełnie inna sytuacja. W młodym człowieku, w dodatku niepochodzącym z dobrze sytuowanej rodziny, szantaż służb specjalnych, wszystkie ich groźby powodują lęk. Okres współpracy Włada z KGB nie był długi, to zaledwie kilka miesięcy. Był to czas, kiedy chłopak się męczył. Nie miał się do kogo zgłosić. W Homlu opozycja nie jest liczna. Chłopak nie mógł sobie poradzić ze świadomością, że się złamał, że nie jest szczery w stosunku do przyjaciół, że postępuje niemoralnie.

Wład przyznał mi się jakiś tydzień temu do współpracy z KGB. Nie znam wszystkich szczegółów. Nie wiem, jaki miał pseudonim, co konkretnie pisał w raporcie. Wład ma nadzieję, że to, co powie publicznie, pomoże innym ludziom, którzy przeżywają podobny stres. Pochwalam to, że chce zawiadomić o tym media i wszystko ujawnić na swojej stronie internetowej.

Jan Malicki, dyrektor Programu Stypendialnego im. Konstantego Kalinowskiego i Studium Europy Wschodniej UW.

Jeśli to wszystko prawda, ogarniają mnie i smutek, i radość. Dlaczego czuję smutek, nie muszę tłumaczyć (choć należy również powiedzieć, że dla każdego, kto zajmuje się Wschodem, takie rzeczy nie mogą być zaskoczeniem...). A czuję radość, gdyż być może to nieprzeparta potęga wolności i pragnienie jej kosztowania okazały się tak wielkie, że student dotąd donoszący do KGB, żyjąc już w wolnym, demokratycznym kraju i ucząc się we wspaniałej uczelni, zdecydował się na takie wyznanie. Jeśli to wszystko prawda...

Rząd Polski zaoferował w ramach Programu wspaniałe warunki: bezpłatne studia, wstęp bez egzaminów nawet na najlepsze kierunki, znakomite stypendia, książki i opiekę naukową. I co ważne: pracę, pomoc i życzliwość naprawdę wielu ludzi. Mogłem to wielokrotnie stwierdzić, gdyż moim zadaniem było cały program zorganizować, a następnie nadzorować jego realizację. Wbrew temu, co mówią rządowe media na Białorusi, jest to program edukacyjny, który ma na celu kształcenie młodych ludzi, a przyczyną jego powstania był szlachetny cel udzielenia pomocy tym, którzy nie mogli studiować w swoim kraju.

Teraz, gdy stypendyści z Białorusi są już na polskich uczelniach, wszystko jest w ich rękach. Ale tylko nauka i tylko solidna praca doprowadzi ich do zdobycia dyplomów polskich i europejskich uczelni. Te dyplomy i zdobyte kompetencje - to ich przyszłość. Pragnę wyrazić wdzięczność rektorom i pracownikom wszystkich uczelni, które przyjęły i zaopiekowały się stypendystami Programu im. Konstantego Kalinowskiego.

Piotr Niemczyk, jeden ze współtwórców UOP

Zastanawia mnie, dlaczego KGB nie starało się utrudnić chłopakowi wyjazdu do Polski. Raczej w takich wypadkach zobowiązują delikwenta do zachowania tajemnicy i dodatkowo straszą. Mówią, że jeśli coś piśnie za granicą, to się o tym dowiedzą i skrzywdzą rodzinę w kraju. W innym przypadku KGB powinno pozyskać go do współpracy na terenie Polski. Zobowiązać do donoszenia na kolegów. Brakuje elementu utrzymania go na smyczy. Ten młodzieniec jest w ogóle złą osobą do werbunku. Wygląda na człowieka, który lubi być w centrum zainteresowania, ale nie jest też asertywny. Świadczy o tym jego próba gry z KGB. Czy KGB mogło nie wyczuć, jaki to typ charakteru? Że kiedy temu młodzieńcowi coś się nie spodoba, to nie tyle odmówi współpracy, co zrobi z tego aferę? Takich ludzi się nie pozyskuje. To nie znaczy, że nie wierzę w ten werbunek i prawdziwość tych wszystkich wydarzeń. Bezpieka PRL w podobny sposób werbowała ludzi. KGB chyba od razu uważało, że nie jest to cenny agent. Dlatego spotykali się z nim w parku, a nie w konspiracyjnym lokalu. Jednak o procedurze werbunku chłopak nie mówi na pewno całej prawdy.

Ta publikacja może nawet ucieszyć białoruskie służby. Będzie ostrzeżeniem, czym kończy się działalność opozycyjna. Zwłaszcza gdy upublicznione zostaną materiały kompromitujące tego studenta. Może być też tak, że KGB dowiedziało się (z podsłuchów lub rozmów z innymi stypendystami), iż zagrożony jest ważny agent. Szum wokół tego chłopaka może odwracać uwagę od kogoś innego. Nasz bohater niekoniecznie musi być wciąż pod wpływem KGB. On jest przewidywalny i chyba łatwo go rozgryźć. Być może wystarczyło odbyć z nim kilka rozmów, by podsunąć mu taki pomysł. Być może KGB liczyło, że chłopak zostanie zwerbowany przez polskie służby. Mieliby wtedy podwójnego agenta.

Przy wszystkich tych zastrzeżeniach, uważam, że publikacja jest słuszna. Pokazuje, że racja jest po stronie opozycji. Po drugie werbunek jest dramatem i trudno jest się do tego przyznać. Może ta opowieść pokaże innym, że dużo większym złem jest współpracować dalej, niż wyznać prawdę kolegom.

Henryk Wujec, były działacz KOR i opozycji demokratycznej

Oczywiście nie mamy pewności, że nie chodzi tu o jakąś prowokację, czy zwykłą konfabulację. Ale ponieważ tego nie wiemy, to trzeba założyć dobrą wolę i przyjąć zasadę pomagania ludziom. To młody człowiek i może z tego jeszcze wyjść. Wielu ludziom się to udawało. Dobrze, że powiadamia opinię publiczną.

Przede wszystkim w jego historii widać sporo lekkomyślności, a może nawet prób przechytrzenia KGB. To zawsze musi kończyć się porażką. Nie jestem pewien, czy ten chłopak nie próbuje umniejszać swojej roli w tej współpracy.

Sam mechanizm zwerbowania i uwikłania jest podobny do tego, co mieliśmy w Polsce w latach 70. i 80. Funkcjonariusze służb PRL także szukali kontaktów pod pozorem np. walki z korupcją, troski państwa o wyeliminowanie patologii. W czasach KOR mieliśmy wypracowany mechanizm. Należało dzwonić do mieszkania Jacka Kuronia i złożyć relację telefonicznie (telefon był na podsłuchu), poinformować opinię publiczną o metodach działania SB. Takie świadectwa były podstawą Komunikatów KOR. Docierały one na Zachód, do Radia Wolna Europa, które nadawało na kraj. Należało odmówić jakichkolwiek kontaktów z SB, reagowaliśmy tylko na oficjalne wezwania. Kontakty ze służbami zwykle się na tym nie kończyły, bo SB była coraz bardziej nachalna. W tym przypadku pewnie też KGB nie da mu od razu zapomnieć o sobie.

Zdarzały się przypadki, że ludzie się znów łamali i potem znów ujawniali kontakty z SB. Ale jeśli opisaną wyżej metodę stosować konsekwentnie, to przynosi ona korzyści. Jawność działa na służby jak woda święcona na diabła.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2007