Wspólna pamięć - nie o wszystkich

Polacy przestali nienawidzić, ale nie zaczęli współczuć. Zapomnieli o odwecie, ale zapomnieli także o tym, co sami w odwecie uczynili. Wciąż też myślą o wypędzonych w kategoriach kary, jaka należała im się za rozpętanie wojny.

07.09.2003

Czyta się kilka minut

W połowie lipca w najważniejszych polskich dziennikach pojawił się apel intelektualistów i polityków środkowoeuropejskich, “Wspólna pamięć jako krok w przyszłość", na rzecz utworzenia Europejskiego Centrum przeciw Wypędzeniom, Przymusowym Przesiedleniom i Deportacjom. Jego autorzy podpisali się pod oczywistym z etycznego punktu widzenia postulatem, aby nie patrzeć na historię tylko z perspektywy wydarzeń militarnych i politycznych, ale także ofiar cywilnych, których cierpienie jest cierpieniem ludzkim. W każdym wypadku takim samym, a nie polskim, niemieckim, żydowskim, bośniackim czy albańskim.

Narodowa identyfikacja wypędzonych schodzi w Apelu na dalszy plan wobec uniwersalnego zła, jakie towarzyszyło wypędzeniom. Sygnatariusze piszą: “Z naszego obecnego punktu widzenia wypędzenia, przymusowe przesiedlenia i deportacje są aktami bezprawia, które należy odrzucić. Naruszają one prawa człowieka, prawo międzynarodowe, są nierzadko przyczyną śmierci i ubóstwa. Dlatego nie mogą być instrumentem politycznym. Wypędzenia są zbiorową karą. W przeważającej mierze dotyka ona ludzi niewinnych". Ten punkt widzenia ma objąć także przeszłość. A jednocześnie “wspólne opracowanie koncepcji Europejskiego Centrum przeciwko Wypędzeniom byłoby wielkim krokiem w kierunku budowania wspólnej przyszłości".

Chodzi o pamięć w imię przyszłości. Nie o pamięć, którą po prostu mamy, ale taką, którą należy wspólnie zbudować. “Rozpocznijmy więc pracę nad kształtowaniem wspólnej pamięci, aby w ten sposób wspólnie budować przyszłość!". I nie powinniśmy mieć wątpliwości, że jest to pamięć stająca ponad narodowymi rachunkami krzywd i upominająca się o każdego skrzywdzonego. Także Niemca.

“Marsz ku czci Hitlera"

Jeśli naprawdę narodowość ofiar nie powinna mieć dla nas znaczenia, jeśli mamy spojrzeć na problem wypędzenia tak, jak zalecają sygnatariusze Apelu, ważnym źródłem mogą stać się dla nas relacje samych wypędzonych. Na ich podstawie powstała wydana w 1995 r. praca Marii Podlasek “Wypędzenie Niemców z terenów na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej". Autorka opierała się na relacjach zgromadzonych w dwunastotomowej “Dokumentacji wypędzenia Niemców z Europy Środkowo-Wschodniej", zebranych i poddanych szczegółowej analizie porównawczej przez niemieckich historyków.

Gdy - podobnie, jak uczynił to Jan Tomasz Gross w sprawie zbrodni w Jedwabnem - oddamy głos ofiarom, oczom ukaże się obraz przerażający. Być może właśnie dziś, gdy polskie oburzenie w związku z pomysłami Eriki Steinbach i Związku Wypędzonych jest największe, warto dla moralnej higieny przypomnieć sobie ten obraz. Choćby dlatego, żeby uchronić się przed pokusą rewanżowania się Niemcom wybiórczą pamięcią za wybiórczą pamięć pomysłodawców narodowego Centrum przeciwko Wypędzeniom.

Podczas “dzikich wypędzeń" przed ustaleniami poczdamskimi Niemcy pod polską administracją na Ziemiach Zachodnich doznali wielu szykan, objawów zemsty i nienawiści. Najwięcej krzywd spotkało ich za sprawą milicji współpracującej z Urzędem Bezpieczeństwa Publicznego. Milicjanci rekrutowali się często z awanturników ciągnących w ślad za Armią Czerwoną, bądź ze zdemobilizowanych komunistycznych partyzantów. Ważne funkcje pełnili tu nierzadko młodzieńcy zdeprawowani przez wojnę, odznaczający się wyjątkowym okrucieństwem. Polacy często przejmowali sowieckie obyczaje i organizowali np. “marsze ku czci Adolfa Hitlera". Kilometrami pędzono wówczas ludzi z całej okolicy, nie wyłączając chorych, starców i dzieci.

Innym rodzajem szykan było zmuszanie Niemców do ekshumowania zwłok więźniów obozów koncentracyjnych, ofiar Gestapo lub Wehrmachtu. Nierzadko “kobiety przymuszano do kontaktów seksualnych z rozpadającymi się szczątkami" (wszystkie cytaty pochodzą z pracy Marii Podlasek). W niektórych regionach Niemcy musieli nosić na ramieniu białe opaski ze swastyką. Na ludność niemiecką napadali grasujący wszędzie, a przybyli z centralnej Polski, szabrownicy. Wkrótce zapełniły się polskie więzienia: Fordon koło Bydgoszczy, Grudziądz, Koronowo, Łódź, warszawski Mokotów i wiele innych. “Kto raz wpadł w ręce UB, rzadko z nich już wyszedł żywy. Nawet gdy oskarżenie było bezpodstawne, nie można było liczyć na zwolnienie. W międzyczasie policja zajęła już bowiem majątek aresztowanego. Stosując najbardziej wymyślne tortury, zmuszano często ofiary do przyznania się do czynów nigdy nie popełnionych".

Wielu Niemców siedziało w polskich więzieniach po kilka lat. Często trafiali do obozów pracy lub byli internowani. Najgorszą sławą okrył się obóz w Łambinowicach, który w lipcu 1945 r. przejęła od Niemców grupa blisko 60 byłych partyzantów, na czele których stał Czesław Gęborski (wcześniej żołnierz Armii Ludowej i hitlerowski więzień). W relacjach świadków, którzy przeżyli Łambinowice, powtarzają się opisy nieludzkich metod torturowania i gnębienia więźniów przez młodych strażników. 90 proc. ofiar to wynik bestialskich pobić.

“Polska milicja wkłuwała na przykład pod paznokcie długie igły, kneblowała ich, bijąc polewała odchodami i moczem. Kobietom i mężczyznom kazała się rozbierać, zmuszając ich biciem do kontaktów seksualnych. Rozebranym dziewczętom wciskano między nogi zamoczone w nafcie banknoty, następnie podpalano je i w ten sposób przysparzano ofiarom okropnych ran poparzeniowych, nie zapewniając później nawet materiału opatrunkowego" - oto fragment relacji jednej z ofiar.

Wypędzenie, czyli koniec horroru

Istniały liczne obozy pracy, w których Niemców przetrzymywano możliwie długo, ponieważ byli źródłem darmowej siły roboczej (Niemców obowiązywał przymus pracy do czasu wysiedlenia). Traktowano ich często jak niewolników, organizując np. “targi niewolników". Niemcy pracowali za darmo, za talerz zupy lub kawałek chleba. Przerażające wieści dochodziły z obozu pracy w Potulicach koło Nakła, w którym nie brakowało sadystów podobnych do tych z Łambinowic. W kilkuset polskich obozach przetrzymywano około 200 tys. Niemców, z czego śmierć poniosło ponad 60 tys.

Niemieckim matkom odbierano dzieci, aby zwiększyć wydajność ich pracy obozowej. Dzieci trafiały później do domu dziecka i były polonizowane. “Przy zabieraniu dzieci dochodziło do drastycznych scen. Gdy po roku lub dwóch matka odszukała swoje potomstwo, często nie mówiło ono już po niemiecku. Dzieci adoptowane przez polskie rodziny rzadko udawało się matkom odzyskać". Także dzieci Niemców trafiały do obozów pracy, gdzie “czekała je pewna śmierć; padały one najczęściej ofiarą trudnych warunków, umierały z głodu, wyczerpania na skutek ciężkiej pracy ponad ich siły". Przymus pracy dotyczył dzieci powyżej 10 roku życia.

W takiej sytuacji najmniej dotkliwym nieszczęściem, jakie mogło spaść na wypędzonych, okazywało się... wypędzenie z Polski. Przyjmowali je jak wybawienie z horroru. Ci, którzy w końcu przekraczali Odrę, byli szczęśliwi, że uszli z życiem. Wypędzonymi stali się przecież na długo przed tym, zanim opuścili administrowane przez Polaków ziemie.

Obraz ten jest wyrywkowy i nastawiony jedynie na wyliczenie gwałtów oraz niesprawiedliwości, jakie spotykały Niemców. Opisywane w relacjach wydarzenia nie są jednak obce historykom, którzy nie odwołują się wyłącznie do relacji ofiar (wspomnę tylko “Kompleks wypędzenia", red. W. Borodzieja i A. Hajnicza; czterotomowe studium “Niemcy w Polsce 1945-1950" red. W. Borodzieja, H. Lemberga i D. Boćkowskiego, t. IV; “Wysiedlenie czy wypędzenie?" Bernadetty Nitschke). Polskie społeczeństwo zna je w nikłym stopniu. W sondażu “Problem »wypędzenia« w świadomości społecznej Polaków", przeprowadzonym przez CBOS w maju 1996 r., 22 proc. pytanych odpowiedziało, że stwierdzenie biskupów z 1965 r., w którym zawarto kierowane do niemieckich biskupów słowa: “wybaczamy i prosimy o wybaczenie", było “niesłuszne, bo nie możemy Niemcom przebaczyć i nie mamy za co przepraszać"; 45 proc. odpowiedziało, że były “częściowo słuszne, bo należy przebaczać, ale nie mamy za co przepraszać"; dwie trzecie Polaków uważało, że Polacy nie mają za co przepraszać Niemców. Na inne pytanie: “czy według Pana(i) wiedzy w trakcie tych wysiedleń ludność niemiecka dużo ucierpiała ze strony żołnierzy, milicjantów, władz polskich", jedynie 18 proc. odpowiedziało, że tak, a 30 proc., że nie (51 proc. - nie wiem).

Polacy często nie zdają sobie sprawy, że w trakcie wysiedlania na skutek głodu, wycieńczenia czy brutalnego traktowania, zginęły setki tysięcy Niemców. Czy Polacy są za te ofiary i inne cierpienia wypędzonych odpowiedzialni? Wydaje się, że tak. O ile decyzja o wysiedleniu milionów Niemców należała do zwycięskich mocarstw, sposób wysiedlenia zależał często od indywidualnej postawy poszczególnych Polaków. I choć powszechnie obecne w społeczeństwie polskim po wojnie odruchy zemsty można zrozumieć i wyjaśnić wcześniejszymi cierpieniami Polaków pod okupacją hitlerowską, nie można ich przecież w ten sposób usprawiedliwić.

“Buchalteria win i cierpień"

Tymczasem w reakcjach, jakie pojawiły się po pracach Podlasek czy podobnych w wydźwięku wypowiedziach Klausa Bachmanna (“Przeprosić za wypędzenie?", “Rzeczpospolita" z 23 lipca 1995 r.), widać było opór przed przyjęciem jakiejkolwiek odpowiedzialności za to, co zdarzyło się w trakcie wypędzenia.

Podlasek zarzucano, że za bardzo polega na relacjach ofiar (tymczasem, jak pokazał przykład Jedwabnego, to właśnie od wstrząsających relacji zaczęło się gruntowne badanie przeszłości i moralny dialog). Bachmannowi i Podlasek zarzucano też, że cierpią na amnezję, bo nie poprzedzają opisu wypędzenia odpowiednim sprawozdaniem z tego, co Niemcy robili wcześniej z Polakami. Tak, jakby cierpienia niemieckich kobiet i dzieci można było usprawiedliwić wcześniejszymi zbrodniami hitlerowskimi na niewinnych ludziach. To samo zastrzeżenie odnosi się także do, zarzucanego obydwojgu autorom, niewystarczającego uwzględnienia wojennej demoralizacji społeczeństwa.

Niestety, myślenie w kategoriach “buchalterii win i cierpień", by użyć sformułowania byłego prezydenta Niemiec, Romana Herzoga, ciągle pojawia się w polskich dyskusjach na temat historii. Nie należy jednak mylić zawsze koniecznego uwzględniania kontekstu zbrodni z usprawiedliwianiem jednych ofiar innymi. To, że Niemcy są odpowiedzialni za wybuch II wojny światowej, Oświęcim i szereg innych zbrodni, nie usprawiedliwia innych zbrodni, których byli ofiarami, choć niewątpliwie pozwala je lepiej zrozumieć.

Kierują nami już inne emocje niż kilka lat po wojnie. Wtedy, jak oceniał Edmund Dmitrów w książce “Niemcy i okupacja hitlerowska w oczach Polaków. Poglądy i opinie z lat 1945-48", “wyrazem społecznych nadziei i oczekiwań" był na przykład fragment artykułu z “Biuletynu Informacyjnego" z 31 lipca 1944 r.: “I choć odjechały najwścieklejsze psy i najpodlejsze z niemieckich kanalii, będzie dość Niemców w Warszawie i w jej pobliżu. Teraz oni poznają, czym jest zasada zbiorowej odpowiedzialności. Żaden z narodów Europy nie zasłużył tak na zastosowanie tej niemieckiej zasady, jak właśnie sami Niemcy. Plemię wściekłych psów musi dostać naukę, którą zapamięta na okres niejednego pokolenia". Powszechna nienawiść i żądza zemsty wygasły z czasem, ale dokonało się to bez namysłu nad tym, do czego nienawiść ta prowadziła. Nad jej konsekwencjami.

Deficyt współczucia

Polacy przestali nienawidzić, ale nie zaczęli współczuć. Zapomnieli o odwecie, ale zapomnieli także o tym, co sami w odwecie uczynili. Wciąż też myślą o wypędzonych w kategoriach kary, jaka należała im się za rozpętanie wojny. Ale czy wiedzą, o jakiej karze mówią?

Raczej trwają w niepamięci i braku poczucia odpowiedzialności. Zanim Polacy uświadomią sobie tragedię wypędzonych, zapomną o jakichkolwiek wypędzeniach. Adekwatna do przeszłych wydarzeń i współczesnych norm moralnych rekonstrukcja pamięci zbiorowej jest ciągle przed nami. Potwierdza to odpowiedź Longina Pastusiaka dla Eriki Steinbach (“Rzeczpospolita" z 27 sierpnia 2003 r.), który mówiąc o charakterze przesiedleń Niemców przypomina jedynie zapisy konferencji w Poczdamie, zobowiązujące do humanitarnego przebiegu przesiedleń i mówi, że odbywały się one przecież pod kontrolą aliancką. Ponadto kwestionuje podaną przez Steinbach liczbę 15 milionów wypędzonych mówiąc, że Związek Wypędzonych liczy zaledwie 2 miliony. Czy ma to oznaczać, że w humanitarny sposób przesiedlono 2 miliony Niemców i o żadnych ofiarach ze strony wypędzonych nie można mówić?

Rozumiem polskie obawy wobec powstania narodowego Centrum przeciwko Wypędzeniom, ale jeśli teraz ostentacyjnie zapomnimy o niehumanitarnym przebiegu wypędzeń, cechować nas będzie także “wybiórcza pamięć", co zarzucamy Związkowi Wypędzonych, a polskie i niemieckie interpretacje historii przyjmą skrajnie różne formy. O wspólnej europejskiej pamięci, o której mówili sygnatariusze Apelu z 15 lipca, będziemy mogli na długo zapomnieć.

To, co dzieje się w Niemczech, nie napawa optymizmem. Zakazana przez kilka ostatnich dziesięcioleci pamięć o własnych ofiarach przesłania - miejmy nadzieję, że tylko na chwilę - inne ofiary. W tej sytuacji nie należy spieszyć się z decyzją o budowie Centrum - czy w Berlinie, czy we Wrocławiu. Praca nad wspólną pamięcią wciąż trwa i dopóki nie połączy nas szczera intencja upamiętnienia wszystkich ofiar wypędzenia, dopóty wciąż będziemy załatwiać narodowe interesy.

SŁAWOMIR SIERAKOWSKI jest redaktorem naczelnym “Krytyki Politycznej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2003