Nerwowy dzień

Erika Steinbach uczyniła krok na drodze do budowy planowanego od lat "Centrum przeciw Wypędzeniom, ale otwarta przez nią w Berlinie wystawa o wypędzeniach nie jest ani kontrowersyjna, ani specjalnie ciekawa. Twórcy koncepcji kurczowo trzymali się granic "politycznej poprawności, byle tylko nie zagrozić długofalowym celom przewodniczącej Związku Wypędzonych.

14.08.2006

Czyta się kilka minut

Erika Steinbach na otwarciu wystawy,10.08.2006. Fot. K.Atys - Agencja Gazeta /
Erika Steinbach na otwarciu wystawy,10.08.2006. Fot. K.Atys - Agencja Gazeta /

Erika Steinbach ma wyczucie wielkiej historycznej scenerii. Tym razem jest nią bulwar Unter den Linden. Bardziej historycznego miejsca w niemieckiej stolicy już chyba nie ma: po jednej stronie barokowy gmach Niemieckiego Muzeum Historycznego, pośrodku odlany z brązu pomnik króla Prus Fryderyka II (przez Niemców nazwanego Wielkim), po drugiej zaś stronie klasycystyczny Kronprinzenpalais, w XVIII i XIX w. oficjalna siedziba pruskich następców tronu.

Ten właśnie pałac, przed 1989 r. służący komunistycznej NRD jako reprezentacyjny hotel dla gości z zagranicy, wybrała Erika Steinbach, by w jego murach celebrować swoiste preludium do budowy kontrowersyjnego "Centrum przeciw Wypędzeniom". Tutaj w miniony czwartek przewodnicząca Związku Wypędzonych otworzyła wystawę pod tytułem: "Wymuszone szlaki. Ucieczka i wypędzenie w dwudziestowiecznej Europie".

Był to dzień nerwowy, dzień - jak to w takich momentach bywa - medialnego zamieszania, poprzedzony licznymi publikacjami w gazetach, nie tylko niemieckich. Nic dziwnego, że uroczystość otwarcia ściągnęła tłum dziennikarzy: obok ekip telewizyjnych z Niemiec, Polski, Czech i Austrii - zwarte szeregi reporterów radiowych i prasowych z całej bez mała Europy. A w środku ona, Erika Steinbach: ubrana w czarno-czerwony kostium, uśmiechnięta i - najwyraźniej - szczęśliwa.

Dobrego nastroju Eriki Steinbach nie mącą nawet protesty przeciwników. W chwili, gdy szefowa Związku Wypędzonych rozpoczyna mowę powitalną do dziennikarzy, przerywa jej nagle kobiecy głos. To działaczka jednej z licznych w Berlinie organizacji lewicowych: rozdaje ulotki i wzywa do demonstracji przeciw "centrum niemieckich ofiar".

Ale Steinbach przywołuje rutynowy uśmiech i przechodzi nad tym do porządku dziennego. Chyba szczerze. W ten czwartek naprawdę wygląda jak ktoś, kto osiągnął cel. Albo, mówiąc precyzyjniej, etap na drodze do celu.

Japońska wycieczka

Dość jednak o Erice Steinbach, skoncentrujmy się na wystawie. Oraz na pytaniu: czy ten pierwszy krok do planowanego Centrum wart jest tak wielkiej uwagi nie tylko mediów, ale również polityków? Odpowiedź może być tylko jedna: nie jest.

Na sześciuset metrach kwadratowych wystawa oferuje zwiedzającym swego rodzaju tour d'horizon: szybki przegląd tematu, czyli problematyki wygnania (Niemcy mówią: wypędzeń) w XX w. Szybki, wręcz za szybki, jak japońska wycieczka pod hasłem "Poznaj Europę w kilka dni!".

W największym pomieszczeniu dominuje mapa Europy, namalowana na posadzce, z zaznaczonymi miejscami, o których opowiada wystawa. W ten sposób temat zostaje od razu ustawiony w kontekście europejskim. Nawet zdecydowany przeciwnik Eriki Steinbach nie będzie tu mówił o historycznym rewizjonizmie. Dalej, w witrynach umieszczonych na ścianach wokół, twórcy wystawy - kilku młodych historyków - postanowili pokazać, w porządku chronologicznym, dziewięć "stacji" wygnania w XX-wiecznych dziejach kontynentu: deportację i ludobójstwo Ormian dokonane przez Turków w latach 1915-16; wypędzenie europejskich Żydów od 1933 r. jako "wstęp do Holokaustu"; wypędzenie i deportacje Polaków oraz Bałtów od roku 1939 do 1949; to samo w przypadku Ukraińców i Niemców rosyjskich; przesiedlenie Finów z Karelii w 1939 i następnie w 1944 roku; wygnanie Włochów z Istrii; wysiedlenia będące skutkiem konfliktu cypryjskiego i wreszcie "czystki etniczne" w Bośni i Hercegowinie.

Tematem jest również, rzecz jasna, wypędzenie niemieckiej ludności z Polski i Czechosłowacji po 1945 r. - ale nie jest to temat główny, lecz jeden z wielu. Twórcy wystawy wyraźnie chcieli uniknąć sytuacji, w której ktoś mógłby im zarzucić eksponowanie pamięci o losach Niemców. Na krytycznym obserwatorze wystawa robi wręcz takie wrażenie, jakby Erika Steinbach i jej historycy poddali się najsurowszej dyscyplinie "politycznej poprawności", byle tylko nie zagrozić długofalowym celom przewodniczącej Związku Wypędzonych.

Twórcy wystawy mieli najwyraźniej bardzo duże ambicje - i może dlatego osiągnęli niezbyt wiele. Tragiczne skutki poruszonych tu wydarzeń są eksponowane zbyt mocno, ich przyczyny zaś zbyt słabo. Mowa stale o ofiarach, zbyt rzadko natomiast o tych, którzy byli sprawcami nieszczęść - o Hitlerze i Stalinie. Lapidarny tekst przypomina wprawdzie pakt niemiecko-sowiecki z 1939 r.; mowa jest też o Zamojszczyźnie jako o "polu eksperymentalnym dla SS". To jednak za mało, aby objaśnić przyczyny deportacji milionów ludzi.

Na wystawie odczuwa się też brak jednego ważnego dokumentu historycznego: polsko-niemieckiego traktatu o ostatecznym potwierdzeniu granicy z 1990 r. Jak informował dziennik "Süddeutsche Zeitung", wśród twórców wystawy toczył się spór o to, czy go eksponować, i najwyraźniej przeważyło zdanie Eriki Steinbach, że z wypędzeniami nie ma on nic wspólnego, "przynajmniej w tej chwili". Fakt, że dokumentuje on proces pojednania, najwyraźniej nie był przekonujący.

W dwóch mniejszych pomieszczeniach eksponowane są rozmaite przedmioty należące do wygnańców, nie tylko zresztą niemieckich. Jest więc poduszka z haftem "Bleib der Heimat treu" (Bądź wierny ziemi ojczystej), jest dziecięcy rysunek rodzinnej pomorskiej wsi. Jest też sztandar polskiego związku sybiraków. Najważniejszy, jak się zdaje, dla twórców wystawy eksponat, to dzwon okrętowy wydobyty z wraku parowca "Wilhelm Gustloff", który w styczniu 1945 r. został storpedowany przez sowiecki okręt podwodny i zatonął wraz z kilkoma tysiącami niemieckich uchodźców. Ważący 300 kilogramów dzwon został - jak poinformował jeden z twórców ekspozycji - wypożyczony od polskiej straży przybrzeżnej. Nie wspomniał, że wcześniej dzwon "spoczywał" w pewnej restauracji rybnej w Gdyni, gdyż nie chciało go wystawić żadne polskie muzeum.

Pamięć tak, tylko jaka?

Prominentni goście, którzy w czwartek wieczorem schodzili się do Kronprinzenpalais na oficjalne otwarcie wystawy - wśród nich marszałek Bundestagu Norbert Lammert, węgiersko-żydowski pisarz György Konrad i Joachim Gauck, były pełnomocnik rządu Niemiec ds. archiwów NRD-owskiej bezpieki (wszyscy trzej wygłosili przemówienia) - musieli minąć niezwykłą jak na Berlin demonstrację: z Polski przyjechała grupa może trzydziestu członków Młodzieży Wszechpolskiej, aby zaprotestować przeciw Erice Steinbach i jej wystawie. Żyjemy w wolnym kraju i - niezależnie od tego, co sądzi się o Wszechpolakach - ta grupa młodych Polaków, demonstrujących legalnie i pokojowo była, paradoksalnie, pozytywnym sygnałem integracji europejskiej.

Co jeszcze pozostanie po tym nerwowym dniu? Na pewno obawa, że Erika Steinbach ogłosi swoją wystawę tak wielkim sukcesem, że zbudowanie jej wymarzonego Centrum jawić będzie się jako coś oczywistego. I to mimo że sam projekt Centrum nadal jest w Niemczech krytykowany. Znany historyk Wolfgang Benz tak pisał w "Süddeutsche Zeitung": "»Centrum przeciw Wypędzeniom« jako uniwersalne centrum badawcze, jako moralna instytucja mająca budzić sumienie świata... Tak, dla takiej instytucji byłoby jak najbardziej miejsce w niemieckim krajobrazie pamięci. Erika Steinbach planuje jednak coś innego: miejsce pamięci o przede wszystkim niemieckich cierpieniach".

Nic dobrego nie zapowiada też preambuła do berlińskiego "Centrum", w której czytamy, że "wszystkie ofiary ludobójstwa i wypędzeń zasługują na miejsce w naszych sercach i w historycznej pamięci". Wypędzenie zostaje tu ustawione na jednej płaszczyźnie z ludobójstwem - zabieg historycznie i moralnie niedopuszczalny.

Wszelako pozostaje nadzieja. Traf chciał, że ten, kto wybierze się w tych dniach na Unter den Linden, może obejrzeć nie jedną, ale dwie wystawy o wypędzeniu. Dokładnie naprzeciw Kronprinzenpalais, w gmachu Niemieckiego Muzeum Historycznego prezentowana jest od kilku miesięcy ekspozycja pt. "Ucieczka, wypędzenie, integracja". Pokazywana najpierw w Bonn, a potem w Berlinie, pomyślana była - choć nie mówiono tego wprost - jako swego rodzaju alternatywa dla pomysłów Eriki Steinbach. Jest ona, bez przesady, modelowym przykładem, jak można mówić o tamtych czasach bez kreowania "mitu ofiar".

Gdy zwiedzający zbliża się już do końca tej ekspozycji, natrafia na niepozorną, zapisaną ręcznie kartkę papieru. Zawiera trzy zdania napisane po polsku i niemiecku: "Przyjeżdżamy z wizytą do naszej ziemi rodzinnej. Nie chcemy wrócić. Teraz to jest Wasza ziemia rodzinna". Zanotował je w 1972 r. pewien niemiecki Ślązak, wygnany po wojnie za Odrę, podczas swej pierwszej wizyty w dawnym domu. I choć bez wątpienia są na tej "alternatywnej" wystawie bardziej dramatyczne czy wartościowsze eksponaty, prosta kartka papieru najdobitniej ukazuje sens ekspozycji.

Wystawa z Niemieckiego Muzeum Historycznego mogłaby chyba bez większego problemu być eksponowana także w Polsce. Szkoda, że tak się zapewne nie stanie, bo nie ma po temu klimatu, a koalicja PiS-LPR-Samoobrona reaguje dość nerwowo na niemal wszystko co niemieckie - wylewając, bywa, dziecko z kąpielą. Ostatni przykład: były premier, a obecnie p.o. prezydenta Warszawy, Kazimierz Marcinkiewicz odwołał zapowiadaną wizytę w Berlinie z okazji 15-lecia partnerstwa obu stolic. Powód: wystawa Eriki Steinbach. Tylko co miasto Berlin ma z nią wspólnego?

Klimatu nie polepsza też zapowiedź "Powiernictwa Pruskiego" - od którego odcina się już nawet Erika Steinbach - że jesienią złoży w Europejskim Trybunale Praw Człowieka skargę na Polskę, domagając się zadośćuczynienia za utracone za Odrą mienie. Nawet jeśli skarga nie ma szans powodzenia, a rzecznik niemieckiego rządu zapowiedział już, że państwo niemieckie poprze w tym sporze Polskę.

Szkoda, że musimy tkwić w tych "okopach". Szkoda, bo choć pamięć historyczna jest bardzo ważna, pozostaje tyle kwestii, w których Polska i Niemcy mogłyby występować dziś wspólnie (np. wobec sytuacji na Bliskim Wschodzie, problemu terroryzmu, nie mówiąc o polityce wobec Europy Wschodniej). Jedno jest pewne: gdy Polacy i Niemcy się od siebie oddalają, są tacy, których to cieszy - na przykład w Moskwie.

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2006