Wspaniałe życie

Łukasz Grzegorzek, reżyser: Opowieść o rodzinie to opowieść o współczesnej Polsce. Zastanawiam się, jak to jest, że pod jednym dachem żyją ludzie z tak różnymi wrażliwościami i światopoglądami. Dlaczego ta rodzina się rozpada?

27.12.2021

Czyta się kilka minut

„Moje wspaniałe życie”, reż. Łukasz Grzegorzek, 2021 r. / MATERIAŁY PRASOWE DYSTRYBUTORA
„Moje wspaniałe życie”, reż. Łukasz Grzegorzek, 2021 r. / MATERIAŁY PRASOWE DYSTRYBUTORA

ARKADIUSZ GRUSZCZYŃSKI: U Pana wszystko jakoś tak inaczej się toczy. Zajmuje się Pan w filmach kameralnymi relacjami, ludzkimi historiami bez wielkiej historii i polityki. To celowy zabieg?

ŁUKASZ GRZEGORZEK: Tak. Wielkie narracje – szczególnie ostatnio – ocierają się o farmazony. Oczywiście to nie oznacza, że reżyserzy nie powinni zajmować się polityką, prawami mniejszości czy piekłem kobiet. Ale podstawą żywego kina jest szczerość. Jej najczęściej nie widać na wielkim ekranie, bo ginie pod ciężarem wielkich spraw. Ocalała za to na małym, bo seriale dotykają tematów bliskich codzienności. I paradoksalnie, mimo że stoją za nimi korporacje, dają więcej wolności artystycznej niż dystrybutorzy, kiniarze czy producenci filmowi.

Polskie kino słynie przecież z wielkich opowieści: Wajda, Kieślowski, Hoffman. W ich filmach jednostka musi skonfrontować się z historią. Pana to nie interesuje?

Nie mam wyboru, ponieważ nie miałbym nic ciekawego do powiedzenia o narodowej zdradzie, odwadze, powstaniach i ojczyźnie. Byłbym daleko od moich bohaterów, bo moje kino definiują niejednoznaczne wybory. W płynnej rzeczywistości świetnie opisanej przez Zygmunta Baumana i Chantal Delsol właśnie wielość możliwych, dopuszczalnych ludzkich wyborów jest tak fascynująca. A wielki temat może przekreślić intymną opowieść. Chociaż to połączenie ognia i wody udało się ostatnio Łukaszowi Rondudzie we „Wszystkich naszych strachach”: powstała osobista opowieść oparta na rzeczywistości społeczno-politycznej konkretnego miejsca na świecie.

Pochodzi Pan z Nysy. Jak tam jest teraz?

Dzisiaj jest bardziej otwarta i uśmiechnięta niż w latach 90., ale pod spodem mieszkańcy wciąż mierzą się z traumą transformacji, są nieufni. Wówczas panowało 40-procentowe bezrobocie, padały wielkie zakłady, Fabryka Samochodów Dostawczych i Zakłady Urządzeń Przemysłowych.

Tam się toczy akcja Pańskiego najnowszego filmu.

Podczas kręcenia „Mojego wspaniałego życia” mieszkańcy nam pomagali, bez ich energii ten film by się nie udał. Kręciliśmy na rynku czy na podwórkach w środku nocy. W Warszawie byłoby trudniej, bo trwają non stop imprezy, ludzie krzyczą, śpiewają, a w Nysie wystarczyło poprosić o ciszę. Od ręki udało nam się załatwić zgodę dwóch wspólnot mieszkaniowych na kręcenie ujęcia o trzeciej nad ranem, pomogli nam z prądem, a właściciele baru, do którego chodzi filmowy Witek, zaprzyjaźnili się z nami. W Nysie chodziłem do filmowej szkoły, która mieści się w kościelnych murach, wychowałem – w bloku sąsiadującym z mieszkaniem Joasi, głównej bohaterki „Mojego wspaniałego życia”.

A jak Nysa wygląda teraz?

Moja żona uważa, że panuje tam eklektyczna harmonia w architekturze. Połączenie bloków z wielkiej płyty, poniemieckich kamienic i szkaradków z lat 90. W murach zawiera się kultura tego miejsca. Mieszkali tam Ukraińcy, Polacy, Czesi, Niemcy. Teraz zdziwiło mnie, kiedy kilkakrotnie usłyszałem na rynku hiszpańskojęzycznych młodych ludzi z Erasmusa, którzy – okazało się – nie wybrali Wrocławia czy Gdańska, tylko moją Nysę. Dla reżysera to interesujące miejsce: moja bohaterka musi zbudować wewnętrzny kompas moralny, nie ma narzuconej jednej silnej wizji. Wypracowanie odpowiedzi na nurtujące pytania jest dłuższe i ciekawsze, ponieważ doświadczenia historyczne zbudowały w ludziach nieufność wobec narodowych narracji.

Jeszcze w Nysie zaczął Pan grać w tenisa?

Tak, dzięki tacie, który był trenerem, a wcześniej niespełnionym sportowcem, grał w siatkówkę. Chciał wyhodować mistrza, czyli mnie.

Udało mu się?

Byłem mistrzem Polski, więc tak.

Jak wtedy wyglądało życie?

Miałem po 200 godzin nieobecności w szkole, mnóstwo jeździliśmy po małych miasteczkach, spałem w hotelach jednogwiazdkowych i domach robotniczych, na przykład na Śląsku z górnikami. To mnie pewnie ukształtowało. Na korcie walczy się z własnymi potworami, szczególnie po dwóch godzinach wyniszczającej gry w pełnym słońcu. Na końcu zostają emocje, potrzeby 17-latka i samotność.

Dyscyplina?

Znam ją doskonale. Musiałem codziennie trenować, mój nastrój nie miał znaczenia. Zimą grałem na hali, gdzie było minus pięć stopni, a latem w słońcu dochodziło do 40. Nauczyło mnie to hardości, pokory, bo do zadowalających efektów dochodziło się nie w ciągu kilku godzin, tylko lat.

Miał Pan czas na imprezy i miłości?

Tylko na obozach sportowych. W wieku 18 lat hormony buzują. Miałem znajomych, którzy kradli, pili, uprawiali seks w różnych konfiguracjach, brali narkotyki. Dzieciaki trzymane w klatce nagle odkryły, że są ludźmi. Nikt się nami na takich obozach nie zajmował, mogliśmy robić wszystko. Dosłownie. Zakładaliśmy się na przykład, że ściśniemy kaktusa prawą ręką, co kończyło się tym, że ktoś nie grał przez dwa miesiące, bo poranił sobie dłonie. „Polski sportowiec” w praktyce.

Pański ojciec widział „Córkę trenera”? To film o ojcu, który jest trenerem swojej córki, tenisistki.

Tak. To dla niego ważny film. Nie chciałem mu niczego wykrzyczeć, tylko zwrócić uwagę na mechanizm związany z przeniesieniem marzeń na dziecko. „Córka...” była moim listem miłosnym wysłanym trenerom, do których mam ambiwalentny stosunek. Bo z jednej strony stosowali skandaliczne metody wychowawcze, ocierające się o kryminał, ale z drugiej poświęcali całe życie tenisowi. Wielu z nich mówiło mi po seansie, że ten film ich oczyścił, bo mogli przyznać się do błędów przed sobą i dziećmi.

Lubię bohaterkę „Córki...”, która stawiała na niezależność, chciała żyć inaczej, palić trawkę, całować się z chłopakami, a nie trenować.

Chciała przestać realizować marzenia ojca, być podmiotowo traktowana. Ojciec był głuchy na jej potrzeby, a im bardziej córka chciała wybić się na niepodległość, tym bardziej tato zamykał się na nią. Widzę to sam po sobie. Jak ktoś na mnie naciska, zmusza do czegoś, to buduję mur. Ciekawa była obserwacja filmowa tego napięcia i tego, że kobieta jest silniejsza od mężczyzny, ma w sobie większą otwartość na konfrontację. Nie bez powodu mój pierwszy film nosił tytuł „Kamper” – ktoś, kto w świecie gier unika konfrontacji.

Studiował Pan prawo.

Skończyłem karierę tenisową i nagle okazało się, że muszę coś zrobić ze swoim życiem. Nie wiedziałem co, a czułem, że prawo jest fachem, który mi się zawsze przyda. Wybór mniejszego zła.

Skończył Pan te studia?

Skończyłem, napisałem u prof. Erecińskiego pracę „Prawo ubogich w świetle polskiego postępowania cywilnego”. Sporo było w niej wodolejstwa, marna to była lektura.

I pracował Pan w zawodzie?

Tak, przez dwa lata w dziale prawnym spółki deweloperskiej, a także w kancelarii adwokackiej. Dostawałem wtedy dobre pieniądze, zarabiałem 20 złotych za godzinę zajmując się na przełomie wieków sprawami związanymi z przejmowaniem gruntów, na których powstawały przestrzenie handlowe.

Odnalazł się Pan w tym?

Wciąż się przyjaźnię z wieloma osobami ze studiów, ale męczyłem się przez ramy, które stawia prawo. Oczywiście, ten zawód daje poczucie bezpieczeństwa, ścieżka kariery jest jasna i przewidywalna, lecz praca według wzoru matematycznego nie zakłada rozwoju. Jak się ogląda amerykańskie filmy o prawnikach, ten zawód wydaje się fascynujący. Rzeczywistość jest jednak potwornie nudna. Poza tym los mi nie sprzyjał. Kiedyś musiałem do Krajowego Rejestru Sądowego zawieźć ważne dokumenty. W plecaku, do którego włożyłem akt notarialny jednej ze spółek, wybuchł szampon. Wszystkie dokumenty zostały zniszczone, wspólnik musiał drugi raz przylecieć do Polski z Holandii. Czułem, że nie nadaję się do tej roboty.

Ale dlaczego film?

Bo na co dzień mam duże problemy z komunikacją, a poprzez filmy łatwiej mi o pewnych sprawach się rozmawia. Kino to nie tylko spotkanie z widzami, którzy są najważniejsi, ale też z innymi twórcami, aktorami i producentką, którą jest moja żona.

O czym tak trudno się Panu rozmawia?

Śmieję się, że kiedyś nosiłem zbroję, teraz jest troszkę lepiej, bo założyłem kolczugę emocjonalną. Robiąc filmy nauczyłem się, że rozmowa o emocjach i uczuciach nie boli, a przyznanie się do pewnych słabości czy błędów oczyszcza.

Taka terapia?

Nie, raczej sposób mówienia o sprawach, które we mnie siedzą. Pisząc scenariusz zawsze wychodzę od konkretnego problemu, od jednego zdania. Kręciłem „Kampera”, bo słyszałem ciągle, żebym się ogarnął. „Córka trenera” powstała, ponieważ podważyłem ojcowską miłość. Kiedyś pokłóciłem się z tatą, który powiedział, że mnie kocha. Zapytałem: „Kogo właściwie? Własne marzenia czy prawdziwego mnie?”. A teraz przy „Moim wspaniałym życiu” usłyszałem od bliskiej mi osoby, że jeżeli uzależniam wszystko od decyzji innych ludzi, to nigdy nie będę szczęśliwy.

No to kiedy zaczął Pan myśleć o filmie?

Już pod koniec studiów pisałem pierwsze scenariusze i dramaty, z których nie jestem szczególnie dumny. Rzuciłem kancelarię, a w tym czasie Telewizja Polska szukała kogoś do pracy. Zgłosiłem się, był rok 2005. Kręciłem reportaże pod Radomiem, nagrywałem pijaczków, zadając im pytania do sondy. Płacili za minutę 100 złotych, wyciągałem 2500 złotych miesięcznie. Potem koleżanka wciągnęła mnie do działu autopromocji i przez kilka lat, przygotowując na przykład zapowiedź cyklu filmów Jarmuscha, obejrzałem mnóstwo dobrego kina. To był mój prywatny uniwersytet filmowy, rocznie oglądałem po 600 filmów i jeszcze mi za to płacono. Montowałem je w minutowy zwiastun. Fascynujący czas.

Jak długo Pan tam pracował?

Przez pięć lat, a potem przeszedłem do TVN, gdzie robiłem zwiastuny takich programów jak „Perfekcyjna pani domu”. Zawsze mnie przydzielali do najgłupszych programów, ale nie wstydzę się tej pracy. Zacząłem też kręcić teledyski dla znajomych.

„Moje wspaniałe życie” sprowadza rozchwianą, rozpolitykowaną Polskę do codziennych trosk, zwykłego życia, ale też do walki o siebie. Główna bohaterka, Joanna, jest nauczycielką angielskiego.

Tak jak jej mąż, Witek, dyrektor szkoły. Razem pracują i mieszkają, od ponad 20 lat spędzają wspólnie każdy dzień, nie mają jak przed sobą uciec. W ostatnim czasie przestali ze sobą rozmawiać, każdy z nich prowadzi osobne życie. Mimo że śpią w jednym łóżku.

Kim jest mama Joanny, która z nimi mieszka?

Chorującą na alzheimera starszą panią. Wycięliśmy podczas montażu wątek związany z jej kresowym pochodzeniem. Marzy o tym, żeby wrócić do rodzinnych stron, czuje, że tam chciałaby umrzeć. W domu mieszka jeszcze nastoletni syn, chodzący do szkoły, w której uczy Joanna. Siedzi w pokoju, lubi się nagrywać na kamerce internetowej, testować kolejne granice, popala papierosy w domu. Zdarza mu się założyć spodnie mamy i pomalować twarz, całuje się z koleżanką, ale nieraz przytuli się też do kolegi. Jego starszy brat ma partnerkę i małe dziecko, które pojawiło się za wcześnie, młodzi nie byli gotowi na rodzicielstwo. Przerasta ich nowa sytuacja.

Tłoczą się w jednym domu. Jak sobie z tym radzą?

Tak jak inne polskie rodziny. Mają typowe problemy, nie rozumieją siebie nawzajem, pogubili się w komunikacji. No i wyobraźmy sobie lockdown w tym domu: siedem osób, jedno łącze internetowe, 24 godziny na dobę w paru pokojach.

Ale czemu właściwie mieszkają razem?

Z powodów finansowych. Dodajmy pensje nauczycielskie i emeryturę babci, to wyjdzie nam, że nie mogą sobie pozwolić na wygodne życie w osobnych mieszkaniach.

Choć mają jeszcze mieszkanie po dziadkach?

To jeden z konfliktów w tej rodzinie: Joanna nie zgadza się przekazać mieszkania starszemu synowi.

Dlaczego?

Bo chce mieć własną przestrzeń. Joanna ucieka tam, pali blanty, słucha głośnej muzyki i spotyka się z kochankiem. Pokazuję ten film w całej Polsce i podczas rozmów z widzami okazuje się, że część z nich rozumie zachowanie głównej bohaterki, a inna część ma do niej pretensje. Że jest złą matką, nie ułatwia startu dzieciom, nie pomaga, kieruje się egoizmem. Ja natomiast uważam, że oddanie mieszkania synowi i jego partnerce jest równie dwuznaczne moralnie, co nieoddanie.

Gnieździmy się w małych domach, mieszkamy wielopokoleniowo, nie stać nas na kupno mieszkania. Sporo ludzi jest zbyt bogatych na mieszkanie komunalne i za biednych na kredyt. Państwo nie zapewnia mieszkań, rośnie frustracja młodych. Może to już jest ta wielka historia i polityka, od której Pan się odżegnuje?

Na spotkaniu po projekcji w Warszawie wstała pewna pani i powiedziała, że nakręciłem film historyczny, ponieważ obecnie ludzie już nie mieszkają na kupie. Parę innych osób się oburzyło, zwróciło uwagę, że poza Warszawą też jest życie, tylko inne. Nie wziąłem tego wątku z głowy, tylko z najbliższego otoczenia. Mam przyjaciółkę, która świetnie radzi sobie zawodowo, zarabia dobre pieniądze, ale uprawia wolny zawód, więc żaden bank nie przyzna jej kredytu na bardzo drogie mieszkanie. Mieszka więc z rodzicami, partnerem i dzieckiem.

Co wkurza Joannę? Raz jest pewna siebie, pali trawkę, chodzi nago, uprawia seks, tańczy do piosenek Maanamu. A w domu realizuje scenariusz związany z hasłem „Kinder, Küche, Kirche”. Kiedy jest sobą?

Chyba jednak w pustym mieszkaniu. Znowu powołam się na rozmowy z widzami. Wiele kobiet z małych miejscowości – z Nowej Soli, Ostrowca, Wielunia, Bochni – podchodzi po seansie i mówi, że to historia ich życia. Takie osoby żyją pośród nas, ale nie przedostają się do społecznej wyobraźni, polska popkultura traktuje je jak dziwaczki. A 50-letnich kobiet, które mają rodziny, ale nie chcą tkwić w roli „matki Polki”, jest znacznie więcej, niż nam się wydaje. Pisząc scenariusz często wracałem myślami do pytań: czym jest dla mnie rodzina, co to znaczy być dobrą matką, żoną i kochanką? Nie ma jednego, obowiązującego modelu życia.

Bohaterami filmu są inteligenci. Interesuje mnie, czy to świadomy wybór w czasach, kiedy elity, również te lokalne, są atakowane przez rząd?

Tak. Pierwowzorem postaci Joasi był mój nauczyciel angielskiego, Józef Lisiecki. W latach 90., w których rządziły dresy z kreszu i seledynowe marynarki z łupieżem na barkach, pan Józef był w Nysie symbolem klasy i światowego stylu. Nosił tweedowe marynarki, słuchał Boba Dylana i Johnny’ego Casha, miał brytyjskie maniery. Chciałem opowiedzieć o liderach lokalnej społeczności, którzy muszą podejmować decyzje o życiu innych ludzi. W filmie czymś takim jest sprawa młodzieży, która zażywa narkotyki. Jak mają się zachować nauczyciele w tej sytuacji: wyrzucić ich ze szkoły czy dać drugą szansę? Interesuje mnie klasa średnia, ponieważ wszelkie społeczne zmiany zaczynają się od niej. Zwrócił na to uwagę Erich Fromm w „Ucieczce od wolności”: za totalitaryzmem stało mieszczaństwo, a nie robotnicy. Klasa średnia wyznacza trendy, zarówno te związane z oportunizmem, jak i środowiskową konsolidacją czy progresywnymi hasłami obyczajowymi.

Czego jej brakuje?

Opowieść o rodzinie to opowieść o współczesnej Polsce. Opowiadam o kobiecie, ale widzowie mają dostęp do perspektywy jej męża, kochanka, synów i matki. To skrajnie inne obrazy. Zastanawiam się, jak to jest, że pod jednym dachem żyją ludzie z tak różnymi wrażliwościami i światopoglądami. I koniec końców – dlaczego ta rodzina się rozpada? Według mnie brakuje im łagodności w postrzeganiu drugiego człowieka. Moi bohaterowie mają silną potrzebę osądzania siebie nawzajem i stawiania pod pręgierzem za życiowe decyzje. Brakuje im otwartości emocjonalnej. Zależało mi na stworzeniu siatki intymnych relacji, które mają uniwersalny charakter.

A z innej strony – ostatnio spotkałem znajomą, której nie widziałem parę lat. Jest sfrustrowana, ponieważ działa w organizacjach pozarządowych, czuje bezsilność. Chodzi na manifestacje z dziewuchami, teraz pracuje na granicy. Ma poczucie, że para idzie w gwizdek. Mówi, że już się gubi w nakładkach na Face­booku, teraz jest tyle palących tematów, że nie wie, co jest najważniejsze, a nie nałoży przecież wszystkich naraz, bo zniknie jej twarz, która ma mówić, że to jej sprawy.

W trzech Pańskich filmach oglądamy gęste relacje, ale dotyczące różnych grup społecznych. Być może „Kamper” nie był zrozumiały w Nowej Soli, bo opowiadał jednak o mniejszości z Warszawy. „Córka trenera” i „Moje wspaniałe życie” są z zupełnie innego porządku. Czy widzi Pan coś, co łączy te trzy rodziny?

Łączą je sympatyczne nieporozumienia i blokady komunikacyjne. Cały czas mają w sobie wewnętrzny niepokój, że ta druga osoba jest życiową pomyłką. Boją się, że marnują życie u boku męża, partnerki czy ojca. No i w końcu: sprawcze w tych opowieściach są kobiety. Robią to, na co mają ochotę, są niezależne. Popełniają błędy, często płacą za to wysoką cenę, ale nigdy nie są ofiarami. ©

ŁUKASZ GRZEGORZEK jest reżyserem filmowym, absolwentem Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, byłym tenisistą. Jego pełnometrażowy debiut fabularny „Kamper” otrzymał m.in. Discovery Award na festiwalu filmowym Raindance w Londynie 2016. Drugi film, „Córka trenera”, otwierał MFF Nowe Horyzonty we Wrocławiu 2018 r. Jego najnowszy film to „Moje wspaniałe życie” z Agatą Buzek w roli głównej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2022