Wojna nędzarzy

Nawet jeśli w Kenii nie wybuchnie otwarta wojna domowa, kraj ten - do niedawna uważany za oazę stabilności - zmienił się radykalnie. Bezpośrednią przyczyną konfliktu stały się wątpliwe wyniki wyborów, ale jego korzenie sięgają znacznie głębiej.

18.02.2008

Czyta się kilka minut

Kiedy wiatr zawieje z niewłaściwej strony, Dandora pogrąża się w smrodzie z wysypiska śmieci, jednego z największych w Afryce. Smród wciska się do chat ulepionych z gliny i słomy, pokrytych dachami z falistej blachy.

Pod jednym z tych dachów, ciągnących się po horyzont, mieszka Daniele Moschetti. Ksiądz, który kiedyś żył we Włoszech. Ale to było ponad 15 lat temu, dziś jego swahili jest lepszy niż włoski. Kenijczycy z Dandora, najgorszego slumsu w Nairobi, od dawna uważają mężczyznę z długą białą brodą za jednego z nich. - Razem walczymy przeciw biedzie i niesprawiedliwości - mówią. Także teraz, po wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Odbyły się one pod koniec grudnia i od tego czasu nic nie jest takie jak dawniej: Kenia, uważana za oazę stabilności w jakże niestabilnym regionie Czarnej Afryki, w ciągu zaledwie paru dni stała się areną kolejnego afrykańskiego konfliktu.

Kikuyu i reszta

- Cała ta wojna o wyniki wyborów to wojna nędzarzy - uważa Moschetti. Tu, w slumsach, nie ma jedzenia, świeżej wody, komunikacji ze światem zewnętrznym. To nie jest Nairobi, jaką widzą turyści: miasto nowoczesnymi wieżowcami, promenadami i ulicznymi kawiarniami. - My, mieszkańcy slumsów, cierpimy, a politycy siedzą w wygodnych willach i planują wojnę domową - mówi ksiądz.

Wiele trupów widział Moschetti na ulicach Dandory od niedzieli 30 grudnia, gdy ogłoszono wyniki wyborów - najwyraźniej sfałszowane. Wedle oficjalnej wersji, głową państwa miałby pozostać prezydent Kibaki, choć od miesięcy sondaże przewidywały zwycięstwo jego rywala, przywódcy opozycji Raila Odingy. Jeszcze tego samego dnia w dzielnicach nędzy, które są bastionami Odingy, wybuchły walki. - Mało kto śpi we własnym łóżku, ludzie boją się, że zginą w podpalonym domu - mówi mieszkaniec Dandory. - Sąsiedzi zabijają sąsiadów albo przynajmniej biją do nieprzytomności.

Lęk ogarnął ludzi, którzy od lat żyli spokojnie obok siebie. Wszystko zależy od tego, kto jest z jakiego plemienia. Bo Kenia nie jest krajem jednego narodu: żyje tu ponad 40 grup etnicznych. Gdy spytać Kenijczyka, kim jest, odpowie np.: "Jestem Luo". Rzadko kiedy powie: "Jestem Kenijczykiem".

Prezydent jest z Kikuyu. To największa grupa etniczna, uważana za uprzywilejowaną i zamożną. "Położysz Kikuyu na grobie monetę - mówi przysłowie - a wstanie z martwych, by zabrać pieniądze". Odinga jest z ludu Luo, z zachodniej części kraju. Ludzie z plemienia Luo, stanowiącego jedną dziesiątą ludności, uważają się za dyskryminowanych. Od kiedy w 1963 r. brytyjska kolonia uzyskała niepodległość, Luo nigdy nie uczestniczyli we władzy, nie byli prezydentami. Ich zazdrość wobec ludzi z plemienia Kikuyu, którzy od czasu pierwszego prezydenta Jomo Kenyatty (Kikuyu) obsadzają kluczowe stanowiska w polityce, gospodarce i strukturach państwa, podzielają dziś pozostałe plemiona. W ten sposób wybory poróżniły Kenię: z jednej strony Kikuyu i stary-nowy prezydent Kibaki, z drugiej - reszta pod wodzą Odingy i jego ludu Luo.

- Podziały etniczne były tu podskórnie zawsze odczuwalne - mówi ks. Moschetti. - Ale dopiero w kampanii wyborczej zostały spolityzowane. Nikt nie jest bez winy, judzili wszyscy. Teraz, gdy połowa ludzi uważa, że druga połowa ich oszukała, frustracja zamienia się w nienawiść między plemionami.

Odrąbcie im nogi!

- Znajdujemy się u progu wojny domowej - ocenia ponuro Henry. Na dworze jest jeszcze szarawo, gdy Henry, zawinięty w kolorową derkę, rusza wraz z innymi z Dandory ku głównej ulicy. Chce złapać autobus do centrum.

Kierunek: park Wolności. Odinga wezwał swych zwolenników, by gromadzili się tam na "marszu miliona". Ma to być sygnał dla władzy, że nędzarze też mają coś do powiedzenia. - Kibaki nas załatwił, chcemy Raily! - skandują ludzie z Dandory, gdy zbliżają się do centrum. Poza nimi nie widać nikogo, miasto jest wymarłe. Dziś jest ich dzień. Niektórzy nałożyli na ramiona białe opaski, inni niosą liście palmowe: chcą pokazać policjantom, których kordony zaraz zagrodzą im drogę, że to demonstracja pokojowa.

- Nocą nikt nie śpi, ludzie wolą być gotowi do obrony - mówi Peter. Przyszedł na manifestację, choć jego zmartwieniem jest nie polityka, lecz rodzina. Peter nie wie, co się dzieje z siostrą, która parę dni temu miała przyjechać do Nairobi z ich rodzinnej zachodniej prowincji. Plotki głoszą, że drogi nie są bezpieczne. Podróż siostry miała trwać 12 godzin, droga widzie przez tereny zamieszkane przez Kikuyu i Peter, który jest Luo, głowi się, co się mogło stać: czy coś ją zatrzymało, czy może leży gdzieś martwa.

Wiele plotek krąży po kraju, brak za to sprawdzonych informacji - mimo że Kenia jest opleciona antenami dwóch wielkich sieci komórkowych, a telefon komórkowy ma prawie każdy. Gdy zaczęły się rozruchy, rząd ostrzegł (także za pośrednictwem

sms-ów, które operatorzy musieli rozsyłać do wszystkich użytkowników), że przekazywanie przez internet lub komórki "fałszywych informacji" i "podburzanie do rozruchów" będzie traktowane jak przestępstwo.

- Ludzie i tak rozsyłają różne SMS-y. Jak czytam niektóre, szlag mnie trafia, np. że każdy Luo powinien wziąć maczetę i zabijać Kikuyu - przyznaje Peter i pokazuje jedną z takich wiadomości: "Odrąbcie im nogi!".

Śmierć w kościele

- Nienawidzimy się nie dlatego, że jesteśmy Kikuyu czy Luo, ale dlatego, że przywódcy powiedzieli, iż mamy się nienawidzić - mówi Gladwell Otieno z organizacji praw człowieka, która maszeruje razem z mieszkańcami slumsów. - To nie jest tak, że wrogość między plemionami jest genetyczna. Ten błąd wielu popełniło już w Rwandzie.

Porównania z Rwandą, gdzie w 1994 r. w walkach plemion zginęło milion ludzi, nasunęły się w Nowy Rok, gdy wydarzyła się rzecz dotąd najstraszniejsza: co najmniej 30 osób spłonęło żywcem, gdy w Eldoret nieznani sprawcy podpalili kościół należący do Kenya Assemblies of God, jednej ze wspólnot religijnych. W świątyni, podobnie jak w innych kościołach regionu, schronili się wystraszeni mieszkańcy okolicznych wsi, których domy nachodziły zbrojne bandy.

- Napastnicy zbierają się w grupach, są uzbrojeni w kije, maczety i siekiery, podpalają domy - opowiadał jeden z tych, którym udało się ujść na czas ze spalonej świątyni.

Po Eldoret każdy się zbroi. - Mam wrażenie, że ci, którzy podpalili kościół, byli wspierani przez policję, bo policjanci byli z tego samego plemienia - mówił uchodźca.

Pogorzelisko w Eldoret było jeszcze ciepłe, gdy rząd i opozycja zaczęły się wzajemnie obarczać odpowiedzialnością za tę tragedię. Rząd, składający się w większości z polityków z partii prezydenckiej, którzy nie weszli do nowego parlamentu - wybory parlamentarne odbywały się równolegle z prezydenckimi i wedle oficjalnych wyników partia prezydenta je przegrała - oskarżył nawet Odingę o ludobójstwo. Odinga natomiast zarzucił rządowi, że z premedytacją przygotował przeciw niemu prowokację.

Audiencja

Tymczasem dla Petera i innych mieszkańców Dandory demonstracja się kończy: kordon policjantów nie daje im przejść do centrum. Pałki, gaz łzawiący, armatka wodna. "No Raila, no peace" - krzyczy tłum. Albo prezydentem zostanie Odinga, albo nie będzie pokoju: to hasło opozycji. Ale dziś nie jest jeszcze jej dzień.

Demonstranci uciekają. Także Peter cofa się w kierunku Dandory. - Spróbujemy inną drogą - dyszy w biegu. Park pustoszeje. Ruch przenosi się w okoliczne ulice, gdzie plądrowane są sklepy. Nastolatki złupiły stragan z ananasami, wgryzają się w soczyste owoce.

"Marsz" się nie powiódł, ale opozycja osiągnęła jedno: sklepy są nieczynne, giełda zamyka się wcześniej, pracownicy zagranicznych firm i turyści uciekają. Kraj traci codziennie miliony dolarów, a to zwiększa presję na rząd i prezydenta. Także dlatego opozycja chce kontynuować protesty, dopóki Kibaki albo nie odejdzie, albo nie rozpisze powtórnych wyborów.

Podczas gdy nędzarze walczą z policją, przywódcy spotykają się w luksusowych willach i udzielają wywiadów zachodnim telewizjom. Na spotkanie z biskupem z RPA Desmondem Tutu, który przyleciał mediować, Odinga założył pomarańczowy krawat (kolor jego partii). Dziennikarze kursują między rządem a opozycją, przenoszą propozycje niczym negocjatorzy. - Od dwóch godzin na niego czekamy - narzeka kamerzystka norweskiej telewizji. W Kenii, jak wszędzie w Afryce, politycy nie rozmawiają z dziennikarzami. Oni udzielają audiencji. Także ci z opozycji. Tym razem czekanie się opłaca. Biskup Tutu jest w dobrym nastroju. - Opozycja jest gotowa do rozmów - obwieszcza. Odinga siedzi obok, uśmiecha się. W końcu to rząd jest czarnym Piotrusiem. On, Odinga, chce przecież rozmawiać.

Tymczasem Czerwony Krzyż potwierdził w miniony piątek, że dotąd zginęło kilkuset ludzi, a 180 tys. opuściło domy, bojąc się śmierci z rąk sąsiadów. Tak wygląda kraj jeszcze niedawno uważany za afrykańskiego "prymusa". A w Dandora ludzie szykują się do kolejnej niespokojnej nocy.

Przełożył WP

MARC ENGELHARDT jest niezależnym dziennikarzem, podróżuje po krajach Afryki. Współpracuje z prasą i telewizją w Niemczech i Austrii. Tekst napisał specjalnie dla "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2008