Wojna legend

Anna Walentynowicz

11.04.2006

Czyta się kilka minut

TOMASZ JASTRUN: - Kiedy w '85 roku opublikowałem książkę "Życie Anny Walentynowicz", wiele osób miało do mnie pretensje: że to jest szkodliwe dla naszej sprawy, że może to jest prawda, ale nie wolno tej prawdy publikować. Ale ta jej opowieść w naturalny sposób wydawała mi się taką polską przypowieścią, okrutną polską baśnią.

Urodziła się w Równym. Wspominała, że rodzice chcieli wyjechać do Argentyny, by dzieci nie żyły w nędzy. Ale wybuchła wojna, ojciec zginął, została sierotą. To właściwie historia strasznej biedy i awansu, jaki umożliwił komunizm. Dziewczyna z młotkiem i piłą - tak zatytułowałem nawet jeden z rozdziałów. Był nawet taki plakat, a ona marzyła: "Chcę być taką dziewczyną". Bardzo chciała pracować w fabryce - bo to było miejsce awansu. I do tej fabryki, czyli do stoczni, się dostała.

ANNA WALENTYNOWICZ: - Praca w podwójnym dnie jest bardzo niewygodna, ponieważ nie ma tam powietrza. Są pewnego rodzaju grodzie i jajowate otwory, przez które trzeba pełzać jak wąż. Nazywali mnie "Mała" - "Mała, pójdź tam, zrób, bo ja się nie zmieszczę w te otwory". I rzeczywiście, nie mieściła się w nie maska, którą spawacz miał do spawania, a do mnie kierownik mówił: "Koleżanko, my na was liczymy; koleżanko, my wam wierzymy". Uważałam, że jestem filarem, na którym się opiera stocznia! Że ja nie mogę zawieść! Noc nie noc, w niedzielę jak trzeba, bo "koleżanka nie może zrobić zawodu".

TOMASZ JASTRUN: - To był właściwie jej drugi dom - na stoczni zaczynał się i kończył jej świat. To też jest część jej mitu.

JERZY BOROWCZAK: - Annę Walentynowicz poznałem na stoczni - dojrzała, doświadczona pracą. Wiedziałem, że pracowała jako spawacz. Działaliśmy w nielegalnych Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża, ściganych przez SB. To było grono przyjaciół: Andrzej Gwiazda, Joanna Gwiazda, Anna Walentynowicz, Bogdan Borusewicz, Alina Pieńkowska, Lech Wałęsa.

Zawsze powtarzam, że dla mnie to była druga matka, bo przyjechałem do Gdańska, a rodziców miałem w Białogardzie. Ponieważ chodziłem do szkoły we Wrzeszczu, gdzie mieszkała, przed szkołą - do pani Ani, ze szkoły - do pani Ani. Zaraz mnie częstowała jakimś ciasteczkiem, herbatką. Rozmawialiśmy, co, gdzie, kiedy, jakie ulotki przygotujemy, czy są jakieś informacje z Warszawy.

KRZYSZTOF WYSZKOWSKI: - W tym czasie ona była już osobą samotną. Syn z nią nie mieszkał, więc jej mieszkanie było w pełni dyspozycyjne (wszyscy inni mieli dzieci). Poza tym Wrzeszcz to w układzie komunikacyjnym Trójmiasta wygodny punkt. I, oczywiście, jej pełne oddanie pozwalało na to, by mieszkanie 24 godziny na dobę mogło działać jako punkt spotkań, przechowywania, chociażby chwili odpoczynku, ale też narad i wszystkich zebrań.

JERZY BOROWCZAK: - Wałęsa był wtedy rewolucjonistą. Natomiast Ania była spokojna, miła - zero agresywności. To nie ta kobieta, która jest dzisiaj. Wtedy naprawdę była taka ciepła, taka prawdziwa matka.

KRZYSZTOF WYSZKOWSKI: - Na początku myślałem o niej jako o kobiecie... posłusznej. Pamiętam taką dyskusję w '79 roku, kiedy pisaliśmy, zbiorowo, program związków zawodowych i domagałem się, by każdy z działaczy przygotował własne uwagi. Pani Ania w pewnym momencie powiedziała: "Ależ Krzysiu, przecież ty wiesz lepiej, cóż ja tutaj będę wypisywała te swoje wyobrażenia".

TOMASZ JASTRUN: - W grudniu '80 roku, chociaż byłem świadkiem tego, co się stało w Stoczni Gdańskiej, nie poznałem osobiście pani Walentynowicz. Dopiero po niemal pięciu latach wróciłem do myśli spisania historii jej życia. Rozmawiałem z nią w szpitalu, gdzie była traktowana jak królowa: wśród kwiatów, odwiedzających, hołubiona przez szpital i lekarzy - bardzo to było niezwykłe. W rozmowach zaś była bardzo szczera.

ANNA WALENTYNOWICZ: - Było takie gruntowne badanie wszystkich spawaczy. Specjaliści lekarze przyjechali z Warszawy, ze specjalnym sprzętem. I u mnie wykryto nowotwór. Operacja, kuracja onkologiczna - lekarze dawali mi w najlepszym razie pięć lat życia. Nie chciałam siedzieć w domu i czekać na śmierć, więc poszłam się przekwalifikować do innego zawodu; szukałam jednak pracy w stoczni. Pracowałam dosyć długo, aż mnie po raz pierwszy, w '80 roku, wyrzucili z pracy.

JERZY BOROWCZAK: - Nasza organizacja podjęła decyzję, kiedy zwolniono Annę Walentynowicz, że musimy wystąpić w jej obronie, najlepiej zorganizować strajk. O strajku wiedziało pięć osób: Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Bogdan Felski, Ludwik Prądzyński i ja.

ANNA WALENTYNOWICZ: - Strajk zorganizował w '80 roku Piotr Maliszewski, o którym nigdzie nie ma mowy. Kiedy mnie przewieziono do stoczni, od stoczniowców dowiedziałam się, jak było - rozmowy cały czas prowadził Maliszewski.

***

Nagranie archiwalne: pierwsze rozmowy z dyrekcją stoczni, 16 sierpnia 1980 r. Piotr Maliszewski: "My w ogóle chcielibyśmy dyrekcji podziękować za udostępnienie nam samochodu i sprowadzenie Anny Walentynowicz na teren stoczni. Dziękujemy".Lech Wałęsa: "Odnośnie pierwszego punktu - przywrócić do pracy i wyrównać wszelkie straty z tytułu zwolnienia pani Annie Walentynowicz".

***

ANNA WALENTYNOWICZ: - Jak mnie przywieźli do stoczni, powiedzieli mi, żebym stanęła na czele strajku. Powiedziałam, że nie mogę, dlatego że ranga sprawy spada, jak będzie baba. Musi być mężczyzna.

***

Nagranie archiwalne z 16 sierpnia 1980 r. Piotr Maliszewski: "Po prostu jest jedno pytanie albo jedna odpowiedź: tak lub nie"; Klemens Gniech, dyrektor stoczni: "Ani tak, ani nie".

***

ANNA WALENTYNOWICZ: - W międzyczasie rozchodzi się informacja i dołącza się coraz więcej zakładów - Trójmiasto staje: wszystkie stocznie, porty. Dyrektor widzi, że to nie przelewki. Wreszcie instrukcja z Warszawy przyszła taka, żeby przywrócić mnie do pracy, ale na jakichś warunkach. Miałam pracować w kooperacji i tylko do końca roku, a od stycznia '81 miałam pójść na emeryturę, nie mając wieku emerytalnego. Więc niby jest załatwiona sprawa. Wychodzę na zewnątrz, bo nie było nagłośnienia, i pytam: "Panowie, jest taka dyrektora propozycja. Co mam robić, bo niby załatwił sprawę i przyjmuje mnie do pracy, ale na takich warunkach". I stoczniowcy mi odpowiadają krótko: "Żadnych warunków". Na co ja: "Ale jak to zrobić, przecież to jest propozycja dyrektora". Oni: "W takim razie my podnosimy żądania".

***

Nagranie archiwalne: po podpisaniu porozumienia z 16 sierpnia 1980 r. Wałęsa: "Chcemy mieć związki wybrane z sali, ludzi odpowiednich, którzy rzeczywiście będą się starali o interesy nas wszystkich i będą o nas po prostu walczyć". Walentynowicz: "Po prostu rada zakładowa, czyli związki zawodowe, są przedłużonym ramieniem partii".

***

ANNA WALENTYNOWICZ: - Wtedy dyrektor znowu poszedł po rozum do głowy i mówi: "Słuchajcie, to jest bardzo poważna decyzja - trzeba wziąć więcej ludzi, po dwie osoby z wydziału. Sam nie mogę takiej decyzji podjąć, a wy jesteście wszyscy młodzi". Nie przewidywaliśmy podstępu i zgodziliśmy się. Wtedy oni przyszli i przegłosowali nas: Walentynowicz, Wałęsa do pracy, bez żadnych warunków, i tysiąc pięćset dla każdego pracownika, ale tylko dla pracownika Stoczni Gdańskiej! A inne stocznie?! A tu całe Trójmiasto stoi! Co to było?

Podeszli do mnie nieżyjący już Darek Kobzdej z Ruchu Młodej Polski, Marek Mikołajczyk, pracownik stoczni, Tadeusz Szczudłowski i mówią do mnie: "Co, załatwiliście swoje sprawy, prawda? Pani pracuje, Wałęsa pracuje, a co z tymi ludźmi, którzy nam pomogli? Czy nie widzicie, że dyrektor ustąpił tylko dlatego, że całe Trójmiasto stoi?". Czułam się, jakby mnie ktoś spoliczkował. Nie wiedziałam, co robić, byłam bezradna. Słyszałam, jak Wałęsa sztorcuje ludzi i wypędza do domu... Wtedy Alinka Pieńkowska powiedziała: "Słuchaj, ogłaszajmy strajk solidarnościowy". "Dobra, to fajnie" - pierwszej myśli się chwyciłam. Wpadamy na salę BHP, do mikrofonu, guzik - wyłączony. Po prostu rozpłakałam się, bo te trzy dni to myśmy nie jedli, nie spali...

Ktoś przyniósł beczkę od farby. I wtedy Alina Pieńkowska, która była drobnej budowy, stanęła na tej beczce, w różowej bluzeczce, rękę podniosła do góry - patrzyłam na nią jak na Nike warszawską - i zaczęła: "Słuchajcie! Organizujemy strajk solidarnościowy, bo to, że myśmy dostali, to kosztem całego społeczeństwa...". Podchwytuje to młody chłopak - pamiętam, buzia okrągła jak księżyc: "Proszę państwa, ona ma rację! Zamykamy bramę, zostajemy!". Mówię: "Alina, biegnijmy na drugą bramę. Tu jest ziarno zasiane, ono będzie kiełkować! Idziemy tam, żeby utrzymać ludzi". I zanim doszłam do bramy, minął mnie wózek akumulatorowy, na którym stał Wałęsa, którego podwozili już do bramy. Skoczyłam na wózek, bo to jest platforma, ściągnęłam go za fraki: "Strajk solidarnościowy organizujemy, bramy pozamykałyśmy". Ja go zatrzymałam!

LECH WAŁĘSA: - Ani jednego tchórza Pani nie zatrzyma, więc same intencje, chęć dalszego działania - wszystko OK, ja jej tego nie podważam. Tylko niech nie żartuje, że tym uratowała strajk!

KRZYSZTOF WYSZKOWSKI: - To był absolutnie moment kluczowy - sobota, nazajutrz był dzień wolny, więc od poniedziałku stocznia przystąpiłaby do normalnej pracy. Proszę sobie wyobrazić wylewającą się lawinę... Wówczas właśnie te kilka kobiet, w tym Ania Walentynowicz, Alinka Pieńkowska, Ewa Ostrowska, wybiegły do bram i zaczęły krzyczeć: "Zatrzymajcie się, trzeba strajkować dalej". I... stał się cud. Proszę pamiętać, że w tym momencie Wałęsa, wypełniając porozumienie, nadal namawiał robotników do opuszczenia stoczni. To był początek tego dramatycznego konfliktu: 16 sierpnia przeobraził Annę decydująco i później już nigdy nie była taka jak poprzednio. Już nigdy więcej nie usłyszałem: "Krzysiu, ty wiesz lepiej".

ANNA WALENTYNOWICZ: - Wałęsa powiedział: "Trzy dni prowadziłem strajk. Pozwólcie, że będę prowadził go dalej; jak się nie będę nadawał, to mnie wyrzucicie".

LECH WAŁĘSA: - Mieli do mnie pretensje. "To wy przewodźcie" - nie chciałem tego, ale Borusewicz i inni zmusili mnie do przewodzenia. Zorientowałem się, że na bazie tego przegranego strajku, jak się nam uda pociągnąć dalej, to uzupełnię prezydium o moich ludzi, będę mógł się przeorientować ze stoczniowego strajku na strajk solidarnościowy, nawet polski. Mój dramat polegał na tym, że ja nie mogłem tego powiedzieć. Myślałem nad tym, jak to zrealizować. Jak wówczas mówiłem: "Jest dobrze, trzymamy i musimy się trzymać".

***

ANNA WALENTYNOWICZ: - Niewielu nas było, ale nawet jeśli tylko 300 osób, to też była grupa. Nazajutrz była niedziela, nie wyjdziemy, bo potem nie wpuszczą nas z powrotem, więc co robić? Mszę świętą trzeba zrobić! Zdaje się, że to Modzelewska z Ruchu Młodej Polski, żona Maćka Głowaczewskiego, poszła do Jankowskiego i przyprowadziła go, żeby odprawił Mszę niedzielną. Przyszedł i powiedział: "Nie odprawię Mszy, dlatego że nie będę się narażał biskupowi, a biskup nie będzie się narażał wojewodzie". To ktoś powiedział: "Kapłanie, wracaj skądżeś przyszedł". Ale co zrobimy? Wtedy ktoś zapytał: "A nie możemy wojewody zmusić?". I wtedy Józef Przybylski, Marek Mikołajczyk i ja pojechaliśmy do Tadeusza Fiszbacha, pierwszego sekretarza KW PZPR w Gdańsku (taksówkarze dali nam samochód, druga taksówka nas obstawiała). Było przed północą. Usłyszeliśmy, że mamy jechać do wojewody, Jerzego Kołodziejskiego. Przyjeżdżamy, sekretarka prosi nas do gabinetu: "Co podać? Whisky? Był telefon, że wojewoda w drodze". Odpowiedziałam, że nie przyjechaliśmy na bankiet... Siadamy w głębokich fotelach, przy okrągłym stoliku, za chwilę rzeczywiście się zjawił.

Zaczynam: "Panie wojewodo, niech pan wycofa zakaz, bo Msza i tak będzie. Pan straci twarz, a przecież będziemy musieli ze sobą współpracować". "A ile będzie ludzi?" - pyta. Strzelam: "Siedem tysięcy". "O, a kto weźmie odpowiedzialność za takie zgromadzenie?". "Panie wojewodo, kto brał odpowiedzialność za trzy dni, kiedy było 16 tysięcy?". "Ano tak, to był wzorowy porządek". "Panie wojewodo, wycofuje pan zakaz, czy nie? Bo my nie mamy czasu!". Blady siedzi jak trusia w tym głębokim fotelu, a wystarczył jeden przycisk pod nogą i nas by nie było! Tylko wiedzieli, że tam jest armia, która wie, gdzie myśmy pojechali. I to była nasza siła. Ostatecznie usłyszeliśmy: "Powiedzcie biskupowi, żeby do mnie zadzwonił, bo z racji mojego stanowiska niezręcznie mi dzwonić do biskupa". O czym to świadczy? Wojewoda też nie był sobą!

Pojechaliśmy do kurii (nowością były domofony, tam już były). Jeden przycisk, drugi - cisza; przycisnęłam wszystkie. Wtedy ktoś się pojawił: "Co się stało?". Uzbrojeni w dowody osobiste, a jakże, pokazujemy, kim jesteśmy, i mówimy, że wracamy od wojewody, który prosił, żeby biskup do niego zadzwonił. Jeden z księży zadzwonił. Kiedy odłożył słuchawkę, usłyszeliśmy: "Sprawa jest załatwiona".

Szczęśliwi wracamy do stoczni. Szczudłowski już ma narysowany krzyż, panowie wybierają najlepszy kloc drzewa, żeby go zrobić. Inni przyciągają przyczepę samochodową, spuszczają burty, robią ołtarz. Przed dziewiątą rano, kiedy miała być Msza, pojechaliśmy samochodem do Jankowskiego, żeby go zabrać. A ten powiedział, że on od biskupa nic nie dostał. Pojechaliśmy do kurii, ale biskupa nie ma, bo pojechał do wojewody. No to my szybko do wojewody. Tam dowiadujemy się, że pojechał do kościoła św. Brygidy. Przyjeżdżamy, biskup stoi na placu, gdzie obecnie jest parking. Podchodzimy i on nam opowiada, co to on załatwił. I wtedy powiedziałam: "Ekscelencjo, dlaczego w ogóle tam pojechałeś? Prosić czy dziękować? I jedno, i drugie było niepotrzebne. Wszystko było załatwione, a jeżeli nie szanujesz swojego urzędu, szanuj swój wiek, jesteś starszy od wojewody". No i naraziłam się nie tylko władzy świeckiej...

***

ANNA WALENTYNOWICZ: - Strajk trwał. Wyjechał Tadeusz Pyka, wicepremier. Była przerwa w obradach. Noc wcześniej młodzi chłopcy przynieśli pewną taśmę, z której dowiedzieliśmy się, że o godzinie zero rozpoczyna się "akcja W": rozpylą proszek nasenny nad stocznią i wszystkich nas wyłapią jak karpie ze stawu. To był wstrząs. Zadzwoniła też pani Grzywaczewska, matka Maćka: "Pani Aniu, coś się dzieje w mieście. Trwa ewakuacja wszystkich szpitali i opróżniają więzienia. Nie wiemy, co to znaczy". Niedługo potem odłączyli telefony. Co to mogło znaczyć? Pacyfikacja będzie, nic innego! Co zrobić? Jak się zabezpieczyć?

Bardzo chcieliśmy, żeby kuria przekazała informację dla Ojca Świętego. Więc znowuż ja i Jan Koziatek - no bo kto pojedzie? No Walentynowicz, bo jest wiarygodna, bo wiadomo, że ona jest stamtąd - szukaliśmy biskupa-ordynariusza. Spotkaliśmy jednak biskupa Kazimierza Kluza - tego, który zginął w stanie wojennym. Stanął przy biurku i mówił: "Dzieci, co wy wyrabiacie? Jak można takie żądania stawiać? Czy nie wiecie, że statki wojenne stoją na redzie?". To było dla mnie jak obuchem w głowę. W takich sytuacjach reaguję łzami. Wiem jednak, że łzy nie mają tutaj znaczenia, a ja muszę się trzymać, więc zaciskałam palce tak bardzo, aż mi posiniały paznokcie. Potem je rozprostowałam i położyłam przed nim te 21 postulatów: "Proszę Ekscelencjo własnoręcznie skreślić, co Ksiądz uzna za wygórowane żądanie. W tej chwili wracamy do stoczni i przedstawimy to na komitecie strajkowym". On, nie biorąc papieru do ręki, stał oparty i czytał. A potem, już innym głosem, powiedział: "No nie, to są niezbywalne prawa ludzkie! Zatem, czego się spodziewacie od nas?". I to wyzwoliło we mnie głęboki szloch, wyrwał mi się taki głośny szloch z piersi: "Księże! Modlitwy o siłę i mądrość Ducha Świętego, żebyśmy nie popełnili błędów, i żeby zawiadomić Ojca Świętego, że cokolwiek się stanie, my nie wyjdziemy ze stoczni. Żeby Ojciec Święty dał świadectwo prawdzie! Jemu świat uwierzy, że nie ma tu żadnych Niemców, jak mówili w '70 roku: że Niemcy napadli na Gdańsk i wojsko, naszych synów, wyprowadzono z koszar przeciwko nam. Żeby się nie powtórzył rok '70!".

TOMASZ JASTRUN: - Trochę się bałem tego, co mówiła; pasji, z jaką to mówiła - nawet takiej lekkiej psychozy, którą w tym wyczuwałem. Ale w '85 roku nadawałem na falach jej emocji i to mi nie przeszkadzało, oboje byliśmy na wysokim diapazonie emocjonalnym tamtego czasu. Nie szła jeszcze wtedy tak daleko, jeżeli chodzi o podejrzenia wobec Lecha Wałęsy, ale była krytyczna, marząc po cichu, że on kiedyś do niej wróci. Że poprosi, by mu pomogła. Bardzo chciała mu wybaczyć, po chrześcijańsku, żeby to przybrało taki wymiar.

LECH WAŁĘSA: - Ona podważa, że ja przez płot nie przeskoczyłem?! Do jasnej cholery! Zastanawiam się, czy to jest jej głupota, czy jakieś działanie zorganizowane, czy krecia robota przeciwko Polsce i wolności.

BOGDAN LIS: - Były dwie symboliczne osoby tego strajku - pani Ania Walentynowicz, o którą zaczął się strajk, i Lech Wałęsa, który ten strajk prowadził i wygrał. Być może dwie takie osoby to za dużo. Czuć było rywalizację. Choć była to rywalizacja raczej ze strony Wałęsy niż pani Ani Walentynowicz. Ona nie była liderem, była symbolem tego strajku. Tak naprawdę konflikt zaczął się w styczniu '81 roku, gdy delegacja "Solidarności" wyjeżdżała z pierwszą wizytą zagraniczną do Ojca Świętego. Wałęsa postanowił, że pani Ania Walentynowicz w delegacji nie pojedzie, a ona była osobą bardzo religijną i chciała jechać.

LECH WAŁĘSA: - Niech mnie szlag trafi, jeśli nawet pomyślałem o czymś podobnym! Myślałem wtedy o innych rzeczach: jak dalej walczyć z komuną, jak dobrać, kogo dobrać... Co mi Walentynowicz przeszkadzała? To jej urojenia. Faktycznie, grzeczny, zręczny nie byłem, nie dbałem o takie ludzkie rzeczy. Miałem inne wychowanie - walczące, mocne, a nie tam "gdzie pani jest?", "a może panią zabrać?". Nie robiłem tego, a inni zrobili z tego wielką politykę w walce ze mną; podpuszczono ją, że nie chciałem jej zabrać.

ANNA WALENTYNOWICZ: - W styczniu '81 roku, kiedy znaleźliśmy się w Watykanie, w przeddzień wyjazdu do domu ks. Stanisław Dziwisz poprosił mnie do osobnego pokoju i powiedział: "Pani Anno, Wałęsa zdobył tytuł światowego przywódcy robotniczego, ale on nie może być sam. Bardzo proszę, niech Pani będzie dla niego tłem". Odpowiedziałam: "Proszę księdza, proszę tego ode mnie nie oczekiwać. Nie będę biegała za nim, bo on wyskakuje z autobusu i biegnie, bo chce być pierwszy. I potem wszyscy ci, którzy chcą się załapać do kamery, za nim biegną. Nie będę za nim gonić, bo jestem kobietą, bo jestem starsza. On nawet własną żonę zostawia i biegnie, a ona za nim krzyczy: »Leszek, Leszek«. Wzięłam ją kiedyś za rękę i powiedziałam: »Danusiu, albo trzymaj go za rękę i idź razem z nim, zmuś go, żeby cię szanował. A jeśli już poleciał, nie krzycz za nim jak za pastuchem«".

LECH WAŁĘSA: - Już dawno powinienem ją wziąć do prokuratora za te kłamstwa historyczne, za te pomówienia. Mam dowody i ma dowody bezpieka, niekoniecznie ja.

ANNA WALENTYNOWICZ: - Wiadomo - agent.

LECH WAŁĘSA: - Mógłbym to zrobić, tylko wszyscy mówią: "Panie, daj pan spokój". Wkurzyłem się kiedyś i chciałem zrobić porządek z babą, dość jej mam, a adwokat powiedział: "Wie Pan, nikt w te bzdury nie wierzy. Ona ma swoje urojenia, zostaw Pan ją, teraz jest rocznica Solidarności". I ja ją zostawiam, a ona robi następną rzecz: pisze do Brukseli, by zabrano mi pieniądze. Nie mówię, że nie ma prawa organizować uroczystości rocznicowych, ale niech nie włazi mi na odciski, niech nie wchodzi tam, gdzie ja będę! Mówi, że "Solidarność" nic nie zrobiła, to niech nie przychodzi, niech idzie do Lenina! Bo ten pomnik to jest pomnik mojej "Solidarności", przeze mnie zrobionej.

ANNA WALENTYNOWICZ: - Dziesięć lat walczyliśmy, żeby postawić pomnik dla stoczniowców. Obiecywano nam tablice na terenie stoczni, ale nie na zewnątrz, tylko na terenie stoczni, w sali BHP najchętniej. Ale w '80 roku byliśmy nieustępliwi i powstał pomnik.

Pamiętam '70 rok. Szła kobieta ze swoim zdjęciem zrobionym w obozie niemieckim, szła do żołnierzy: "Panowie, do kogo strzelacie, przeżyłam obóz niemiecki". Ona nie była pracownikiem stoczni, jakaś obca starsza pani... Stoczniowcy krzyczeli: "Niech pani nie idzie, bo będą strzelać". Ale ona poszła, doszła do bramy, a potem padły strzały, bo robotnicy wyszli. Pamiętam, jak ludzie się cofali, tratowali jeden drugiego, dwóch zostało przy bramie... A ponieważ był tam szpital, przyszła pielęgniarka i krwią zabitego namalowała czerwony krzyż na płótnie i wywiesiła je na dachu szpitala, żeby z daleka było widać. To był obraz niezapomniany...

I to chcieli wykorzystać komuniści, to znaczy: budujemy pomnik poległym stoczniowcom, ale ma się nazywać "pomnik pojednania narodowego". Dowiedziałam się o tym od sąsiada: "Pani Aniu, niech pani coś zrobi. Kto z kim ma się jednać?". Więc ja szybciutko do stoczni, zwołałam komisję zakładową i podjęliśmy uchwałę, że pomnik musi się nazywać tak, jakie było hasło wywoławcze, na które ludzie płacili pieniądze. Obroniłam nazwę pomnika, ale cenę płacę do dziś. Już 16 grudnia 1980 r. nie miałam prawa uczestniczyć we Mszy, bo stoczniowcy mnie nie dopuścili. Ci sami stoczniowcy, którzy wcześniej zorganizowali strajk w mojej obronie.

JERZY BOROWCZAK: - Walcząc o pomnik, i o parę innych rzeczy, ale pomnik był główną sprawą, wywierała presję na komitet, na Wałęsę, na wszystkich. Ona weszła w tyle konfliktów, że w tym czasie wszyscy chcieli ją usunąć. W tym czasie wszystkie struktury związku, powoli, jedna po drugiej, usuwały ją ze składu. Przykro było patrzeć - o nią przecież rozpoczynałem strajk. W wydziałowych odwoływaniach nie uczestniczyłem, ale gdy była odwoływana z delegata, kiedy nas, delegatów, było ponad 200 - przykro było patrzeć. Myślę, że zaledwie 10-15 osób było za tym, żeby jej nie odwoływać. Głosowanie było tajne. Jakie pytania jej wówczas zadawano... Nie wziąłem udziału w głosowaniu, wyszedłem.

JANINA JANKOWSKA, MAGDA SKAWIŃSKA: - A dlaczego Pan nie stanął w jej obronie?

JERZY BOROWCZAK: - Ja z Anną wcześniej rozmawiałem (ona dzisiaj na mnie mówi "kameleon"): "Pani Aniu, nie ma w stoczni chęci na wojnę. Dopiero ją zakończyliśmy, chcemy oddechu. Musimy mieć spokój, żeby ten związek okrzepł, bo będziemy go targać jak tę Polskę, od słupa do słupa". A Anna miała pogląd, że trzeba jasno i do przodu. Od razu mówiłem: "Na mnie niech Pani nie liczy, na pewno nie będę po Pani stronie. Nie jestem ani za Wałęsą, ani za Panią - mam swój rozum".

BOGDAN LIS: - Ja oczywiście broniłem pani Ani Walentynowicz, ponieważ uznałem, że Wałęsa nie powinien się tak zachowywać. Tylko z tego powodu, a nie z żadnego innego. Uważałem jednak, że autorytet Wałęsy należy chronić - nie po to zbudowaliśmy ten autorytet, nie po to było tyle różnego rodzaju wyrzeczeń, strajk, żeby teraz zniszczyć człowieka, który może się przysłużyć Polsce, "Solidarności", nam wszystkim. Należało na niego oddziaływać, wpływać na to, żeby pewnych rzeczy nie robił, ale nie działać na rzecz ograniczenia jego autorytetu czy deprecjonować go.

JERZY BOROWCZAK: - Przed Sierpniem Radio Wolna Europa mówiło: "Tu z Warszawy Jacek Kuroń, KOR". A później zaczęli mówić tylko "Wałęsa", czasem mówili też "Anna Walentynowicz". A później całą tę śmietanę zechlał Lech, to do Lecha Wałęsy się wszyscy garnęli, to Lecha Wałęsę robotnicy nosili w stoczni na plecach. Był czczony jak bóg rewolucji.

TOMASZ JASTRUN: - Miałem poczucie niebywałych podobieństw: mechanizmów działających w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej z tym, co działo się w Polsce. Tyle że u nas, na szczęście, odbywało się to mniej krwawo, ścięcia były bardziej symboliczne. Wałęsa chyba podlegał takim mechanizmom, czyszcząc otoczenie z ludzi, którzy mu zagrażali. Pamiętam, że to mi się układało w taką historię, która ciągle, niestety, powtarza się w świecie, wszystko przebiega według dosyć podobnego scenariusza.

LECH WAŁĘSA: - Za choćby jeden punkt, tylko jeden punkt - wyprowadzenie wojsk sowieckich, co ja zrobiłem, byłem gotów głowę poświęcić. Już nie mówię o innych punktach. A co ona osiągnęła oprócz denerwowania i irytowania mnie?

JANINA JANKOWSKA, MAGDA SKAWIŃSKA: - Ona jest po prostu legendą, tak jak i Pan.

LECH WAŁĘSA: - Legendę robią wrogowie Polski?! Czy Pani tego nie rozumie? To mnie irytuje! Wrogowie naszych zwycięstw, wrogowie 25-lecia. Przecież ona teraz robi jako wróg 25-lecia! To jest legenda?

JANINA JANKOWSKA, MAGDA SKAWIŃSKA: - Ci ludzie, którzy ją pamiętają z '80 roku, z WZZ, nie są wrogami Polski.

LECH WAŁĘSA: - WZZ tak, ale co to jest za odcinek działania?

JANINA JANKOWSKA, MAGDA SKAWIŃSKA: - To znaczy pojednania nie będzie?

LECH WAŁĘSA: - Ja byłem gotów, zaprosiłem ją na uroczystości. Myślałem, że ona wreszcie zrozumie...

JANINA JANKOWSKA, MAGDA SKAWIŃSKA: - Na ślub swojej córki?

LECH WAŁĘSA: - Tak.

ANNA WALENTYNOWICZ: - Na środku był stół: państwo młodzi siedzieli, po lewej rodzina pana młodego, po prawej pani młodej i przy pani młodej siedziała matka, ojciec, potem siedział ksiądz, potem ja i moja przyjaciółka, i Bogdan Borusewicz. Przed rozpoczęciem posiłku ksiądz odmówił modlitwę, ale nim to zrobił, powiedział: "Chrzestni rodzice panny młodej po pięciu latach dopiero się spotkali". Powiedziałam: "Kapłanie, po dziesięciu, dokładnie". Tu bractwo się rozkręciło, duże było zainteresowanie jego Instytutu i przyjaciół, bo mnie, nas, widzą razem.

LECH WAŁĘSA: - Myślałem, że wreszcie zrozumie. Nie chciałem, żeby mnie przepraszała, ale niech zaniecha tej głupiej walki.

ANNA WALENTYNOWICZ: - Rozmawiamy, hołdy właściwie na równi z panną młodą odbieram, młodzi się bawią, zwróciłam się do Wałęsy: "Lechu, przedstaw mi swoje latorośle, bo ich nie znam". Tutaj Ania, tu Przemek, tu Bogdan. Jarek, który w tej chwili na dyplomatę jest kreowany, był w tym czasie u jezuitów w Stanach Zjednoczonych. I stoimy, rozmawiamy o tych latoroślach, Wałęsowa doszła. Podszedł Bogdan, najstarszy syn, i zaprosił mnie do tańca. Ja z chorym kręgosłupem, jaka to z nas mogła być para taneczna? Ale to był pretekst, żeby zacząć rozmowę: "Proszę pani, pamiętam, jak byłem taki maleńki, a pani przynosiła nam paczki. Ile było radości w tych paczkach". "Ty to pamiętasz? Przecież to było tak dawno". "Nigdy nie zapomnę". "To dobrze świadczy o tobie. To lepiej o tobie świadczy, jak o twoich rodzicach". A rodzice stali obok.

LECH WAŁĘSA: - To była świetna, najlepsza kobieta w walce, jaką znałem. Po Alince Pieńkowskiej. I nie powiem nic na nią za okres walki, ale potem, co ona wyprawiała, to się w pale nie mieści. Bez przerwy źle. Miałem szansę w drugiej kadencji, ale ona słała te listy, wszędzie drukowane, w telewizji czytane: "pytanie do Lecha Wałęsy", listy otwarte do mnie. Miałem z nią więcej kłopotów niż z bezpieką.

ANNA WALENTYNOWICZ: - Jak się wycofaliśmy z tańca, powiedziałam do Lecha: "Jeżeli będziesz startował w jakichkolwiek wyborach, to już nie będę do ciebie listów pisała, jak w '95 roku, ale spoliczkuję cię publicznie". On zaczął się śmiać i nie odpowiedział na to, uznał to za żart.

LECH WAŁĘSA: - Przez nią Kwaśniewski wygrał, SLD, ona rozbijała "Solidarność" i ona spowodowała, że ja już nie miałem siły na walkę, bo bez przerwy gryzą.

ANNA WALENTYNOWICZ: - Trzy-cztery dni po weselu dzwonię do niego: "Lechu, czy są już gotowe zdjęcia ślubne?". "Tak, a pani nie dostała?". "Nic nie dostałam". "To jutro pani dostanie". "Dzisiaj! Za 15 minut. Jutro będzie za późno".

Pisałam list do Watykanu i zawiadomiłam Ojca Świętego, że w czasie zaślubin mojej chrześniaczki, a córki Lecha Wałęsy, zakopałam topór wojenny na czas zaślubin i wysłałam to zdjęcie w liście.

***

JERZY BOROWCZAK: - To są dwie osobowości: Anna Walentynowicz i Lech Wałęsa. Szkoda, że nie udało ich się zaprzęgnąć tak, żeby razem ciągnęli "Solidarność" w jedną stronę, jak ciągnęli WZZ.

LECH WAŁĘSA: - Po cholerę ona bez przerwy mówi, że jest symbolem?! Jakim symbolem?! Symbolem wrogiej działalności, moich klęsk, klęsk Polski ona jest symbolem. I przestańcie mówić o symbolu - to jest symbol negatywny.

BOGDAN LIS: - Wałęsa jest wściekły, ale pani Ania jest tylko jednym z elementów pewnej układanki, na którą składają się i Radio Maryja, i Antoni Macierewicz, i Roman Giertych, i Młodzież Wszechpolska - oni wszyscy biją dziś w Wałęsę, próbując zarzucić mu działanie pod dyktando bezpieki.

ANNA WALENTYNOWICZ: - Pieniądze? Dostałam to, co mi się należy. Niesłusznie mnie ukarano, skrzywdzono, okradziono mnie. Przecież jak wróciłam w lipcu 1982 z obozu internowania w Gołdapi, zastałam pusty dom. Wszystko stamtąd wyniesiono, a na stole leżała karteczka: "Zgnijesz w nędzy, stara krowo". Kiedy w sierpniu znowu mnie aresztowano, spędziłam siedem miesięcy w więzieniu. W grudniu 1983 - byłam aresztowana kolejny raz.

Dostałam odszkodowanie. Ale co innego odszkodowanie, a czym innym przywilej, kiedy tylu ludzi jest bezdomnych, bezrobotnych i głodnych. Specjalnej emerytury nigdy nie przyjmę.

LECH WAŁĘSA: - Bo się nie należy. Ile więcej byśmy osiągnęli, gdyby nie krecia robota Walentynowicz!

JERZY BOROWCZAK: - Jak trafiają się takie osobowości, a w historii naszej ojczyzny wielu takich osób nie było, to takie rzeczy zawsze będą. Wtedy to już jest walka na noże i jedna strona zniszczy drugą, nie patrząc na argumenty czy porozumienie, bo tego porozumienia być nie może. Anna to jest kobieta walki, walki i jeszcze raz walki. Do dzisiaj, gdy ją spotykam, nie chce się ze mną przywitać. Cóż zrobię. Taki charakter ma.

TOMASZ JASTRUN: - Jej życie ułożyło się w jakąś niezwykłą historię. Od niej ten strajk się zaczął. Czyniąc wielkie uproszczenia historyczne, możemy powiedzieć, że od tego zaczęły się wielkie przemiany w Europie, że ona była jednym z katalizatorów.

Tragedia polega na tym, że, jak mi się wydaje, ona nie wie o tym, że jej życie jest wielkim zwycięstwem. Zwycięstwem prawdy, uczciwości, którą ona ma w sobie. Ona jest tak uczciwa, że aż bywa okrutna: dla bliskich, dla przyjaciół, głównie dla siebie samej. Poczucie mam głębokie, że gdyby spojrzała na to trochę inaczej, na swoje życie, stałaby się bardziej szczęśliwa - poczułaby, że jej się naprawdę udało.

Reportaż jest zredagowanym zapisem audycji dokumentalnej Janiny Jankowskiej i Magdy Skawińskiej, powstałej w Studiu Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia. W 2005 r. autorki otrzymały za nią nagrodę Grand Press w kategorii "reportaż radiowy".

ANNA WALENTYNOWICZ pracowała jako suwnicowa w Stoczni Gdańskiej. Była działaczką Wolnych Związków Zawodowych, za co została dyscyplinarnie zwolniona z pracy 7 sierpnia 1980 r., gdy brakowało jej pięciu miesięcy do emerytury. Wybuchł strajk, podczas którego powstał NSZZ "Solidarność", a ją samą przyjęto z powrotem do pracy. Ze związku odeszła jeszcze w latach 80., krytykując jego ówczesne kierownictwo skupione wokół Wałęsy (dziś oskarża b. prezydenta o współpracę z SB). Mimo że wcześniej wykluczała takie roszczenia, w 2003 r. z powodu trudnej sytuacji materialnej wystąpiła o 120 tys. złotych odszkodowania za prześladowania z lat 80. Sąd nie przyznał jej świadczeń ze względu na przedawnienie roszczeń, a w kolejnej instancji zasądził 70 tys. złotych (Walentynowicz nie przyjęła jednak emerytury specjalnej od premiera Marka Belki).

JANINA JANKOWSKA jest kierownikiem Studia Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia SA (z PR związana od początku lat 70.). W latach 1980-81 pracowała w NSZZ "Solidarność", współtworząc Redakcję Programów dla Radiowęzłów Zakładowych Regionu Mazowsze - "Radio Solidarność". W 1989 r. była szefem zespołu dziennikarskiego przygotowującego kampanię wyborczą w Polskim Radiu kandydatom Komitetu Obywatelskiego. Wielokrotnie nagradzana autorka reportaży radiowych i audycji dokumentalnych. Ostatnio wydała "Portrety niedokończone. Rozmowy z twórcami »Solidarności« 1980-1981" (Biblioteka "Więzi" 2003).

MAGDA SKAWIŃSKA od 14 lat jest związana z Polskim Radiem. Wyróżniona m.in. nagrodą "Dziennikarze Dziennikarzom" ufundowaną przez reporterów, którzy relacjonowali strajk w Stoczni w 1980 r. Współtworzy gazetę internetową

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2006