Wojna i zwierzęta: koty to też rodzina

Wojna w Ukrainie to pierwszy konflikt zbrojny, w którym los zwierząt domowych nie stanowi jedynie tła dla ludzkich dramatów.

28.03.2022

Czyta się kilka minut

Ewakuacja Irpienia, 9 marca 2022 r. / MAKSIM LEVIN / REUTERS / FORUM
Ewakuacja Irpienia, 9 marca 2022 r. / MAKSIM LEVIN / REUTERS / FORUM

W torebce miała spakowany paszport, karty kredytowe oraz gotówkę. I oczywiście papierosy. Po 24 lutego bez fajek trudno było wytrzymać. Wielką Dymerkę ostrzelali wprawdzie dopiero z rana 6 marca, ale nocami eksplozje słychać było i z sąsiednich Browarów, i z położonego nieco dalej na południe Boryspola. Nie mówiąc o oddalonym niespełna 30 kilometrów centrum Kijowa, w które Rosjanie walili praktycznie noc w noc.

Koty, o dziwo, szybko przywykły do huku, który przypominał im chyba odgłosy gwałtownej letniej burzy przewalającej się gdzieś nad Dnieprem. Za to pies wariował i wył ze strachu.

– Mnie też po każdej eksplozji trzęsły się ręce – Antonina Drana sięga po kolejnego papierosa. – Od dziecka boję się broni palnej. Kiedy Rosjanie zaczęli strzelać na rogatkach, od razu poszłam szukać transportu. Na ulicy przed moim domem stało kilku ­sąsiadów, ­jeden rozmawiał przez telefon z krewnym mieszkającym w dzielnicy, którą właśnie ostrzeliwano. Chyba nie powiedziałam im nawet dzień dobry. Wypaliłam, że płacę tysiąc dolarów za wywiezienie mnie, moich 18 kotów i psa jak najbliżej polskiej granicy.

Znalazł się jeden chętny.

– Do tego aż za dwa tysiące dolarów, ale nie było czasu na targowanie – ciągnie Antonina. – Zgodziłam się, a facet odparł, że w takim razie ruszamy natychmiast, bo na drogach sznury aut, a od 20 obowiązuje godzina policyjna. Pognałam do domu. Koty wpakowałam do transporterów, po dwa, trzy do jednego. Psa na smycz. Ze stołu zgarnęłam dokumenty i lekarstwa zwierząt. Z łóżka laptop. Paczkę jedzenia dla kotów ze spiżarni. Pies może jeść przecież to co ja. Upchałam to wszystko do torebki z paszportem i pieniędzmi. W przedpokoju złapałam jeszcze czapkę i puchówkę. Sąsiad już trąbił na zewnątrz. Wyniosłam klatki. Zatrzasnęłam drzwi.

Dopiero kilka godzin później, kiedy sterczeliśmy w wielkim korku przed zjazdem na jeden z kijowskich mostów, a ja leżałam na tylnym siedzeniu przygnieciona transporterami, zdałam sobie sprawę, że nikt z sąsiadów nawet nie spytał, po co biorę ze sobą zwierzęta. To, że koty i pies jadą ze mną, było dla nich tak samo oczywiste jak dla mnie.

Pudle, tygrysy, ślimaki

Zaczęło się, jak mówi Antonina, od kotów z Donbasu.

– Pod koniec 2015 r. zadzwonił znajomy z pytaniem, czy nie przygarnęłabym kociaka, którego z okolic Doniecka wywiózł jeden z naszych żołnierzy. Kolega wiedział, że w moim domu zawsze były zwierzęta, miłości do nich nauczyłam się od mamy. Nie mogłam odmówić. I tak zostałam opiekunką zwierząt porzuconych na wschodnim froncie. Dziewiętnastu takich nieszczęśników wywiozłam teraz z Ukrainy. I wiesz, co jest najlepsze? Że na polskiej granicy widok kobiety z 18 kotami i psem nikogo nawet nie zdziwił. „Niektórzy wiozą i po 50-60 zwierząt” – powiedział pogranicznik.


ATAK NA UKRAINĘ | KORESPONDENCJE WOJENNE Z UKRAINY | CZYTAJ NA BIEŻĄCO W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Kiedy 24 lutego na Kijów spadały pierwsze bomby, na biurku głównego lekarza weterynarii od tygodnia leżał już wniosek o uproszczenie procedury wwozu zwierząt domowych z Ukrainy do Polski. Podanie złożyli działacze Fundacji Dobrych Zwierząt, przeczuwając skalę wyzwania, przed jakim polskie służby graniczne staną w trakcie ewentualnej wojny. Jak mówi Joanna Szpiega-Bzdoń – adwokatka specjalizująca się w prawie kynologicznym i współautorka tamtego wniosku – informacje napływające już od dłuższego czasu z Ukrainy nie pozostawiały wątpliwości, że wśród uchodźców będzie mnóstwo osób ze zwierzętami.

– Pisało do nas wielu hodowców, a proszę pamiętać, że tamtejsze hodowle składają się czasem z setek zwierząt – wyjaśnia prawniczka. – Dobrze, że polskie służby już 24 lutego zgodziły się uprościć przepisy i zezwolić na wjazd do Polski praktycznie każdemu zwierzęciu domowemu.

Psom, kotom oraz fretkom sprawdza się szczepienia przeciw wściekliźnie. Jeśli ich nie mają, dostają komplet od razu na granicy. Podlegają także czipowaniu. Polskie służby weterynaryjne były również inicjatorami zmian unijnych reguł przewozu zwierząt między państwami członkowskimi, uproszczonych tymczasowo właśnie po to, by umożliwić uchodźcom ze zwierzętami podróż w głąb Unii.

Z danych Głównego Inspektoratu Weterynarii wynika, że od początku wojny w Ukrainie do 16 marca polską granicę przekroczyły 13 152 zwierzęta domowe, w tym 7662 psy, 5486 kotów oraz cztery fretki. To gatunki podlegające rejestracji, jako potencjalni nosiciele wścieklizny. Tysięcy ptaków, chomików, szczurków, świnek morskich, a nawet rybek i ślimaków nie rejestruje nikt. W spisie ze świecą szukać także sześciu lwów, tyluż tygrysów, likaona i dwóch karakali ewakuowanych z kijowskiego zoo do Poznania, które wwieziono do Polski na innych warunkach. Krowom, świniom i owcom nie pozwalają z kolei emigrować same władze Ukrainy, uznając je za cenny zasób aprowizacyjny na czas wojny.

Bracia mniejsi, ważniejsi

– Pierwszego dnia nie dotarliśmy do Chmielnickiego. Godzina policyjna zastała nas w małej miejscowości gdzieś na granicy obwodu – ciągnie opowieść Antonina. – Zaparkowaliśmy w dobrze oświetlonym miejscu, żeby nas nie wzięli za dywersantów. Kierowca nagrzał auto i poszedł spać. Transportery porozkładaliśmy po siedzeniach, żeby zwierzętom było jak najwygodniej. Dla mnie miejsca w środku zabrakło. Owinęłam się więc kocem, wzięłam paczkę papierosów i całą noc prze­dreptałam przy samochodzie. A rano ruszyliśmy dalej w stronę Chmielnickiego, gdzie miał czekać znajomy ze Lwowa.

Z podobnych opowieści można w zasadzie ułożyć równoległą historię wojny w Ukrainie.


Czytaj także: W wyniku rosyjskiej inwazji na Ukrainę liczba głodujących może wzrosnąć o 500 mln.


26-letnia Anastasja Jalanskaja, zastrzelona w Kijowie przez Rosjan przy próbie dostarczenia karmy do opuszczonego schroniska dla zwierząt.

Ukraiński celebryta, teraz przeszukujący wraz z wolontariuszami kijowskie blokowiska w poszukiwaniu zwierząt pozamykanych w opuszczonych mieszkaniach.

Staruszki ze zrujnowanego Irpienia, zbyt słabe na ewakuację, ale wciąż dostatecznie zmotywowane, aby dokarmiać rybki pozostawione przez sąsiadów.

Wreszcie tysiące uchodźców zmierzających w stronę polskiej granicy ze zwierzętami traktowanymi jak członek rodziny.

„Kiedy dojechaliśmy do granicy, kolejka aut miała 17 km. Autobusy nie zabrały nas ze względu na psy, dlatego zaraz po przyjeździe postanowiliśmy wyruszyć na piechotę. Była czwarta rano. Temperatura wynosiła minus siedem. (...) Dzieci marzły i płakały, psom trudno było chodzić. Ale szliśmy. Na początku Pulja, moja 12,5-letnia suka owczarka niemieckiego, szła normalnie, ale potem zaczęła się bardzo męczyć. Rodzina poszła naprzód, a mój mąż i ja zostaliśmy z nią i pomogliśmy jej w drodze. Zatrzymywaliśmy się, dawaliśmy jej wodę – odpoczywała, a potem wstawała i szła dalej. (...) Kiedy nie mogła stać o własnych siłach, mój mąż brał ją na ręce. Prawo ukraińskie zabrania mężczyznom przekraczania granicy, więc mógł odprowadzić nas tylko do granicy” – to relacja Alisy, kobiety, której zdjęcia z psem niesionym na ręku w stronę przejścia granicznego obiegły całą Polskę i Ukrainę. Wraz z Pulją trafiły w końcu do Warszawy, gdzie ich historii wysłuchała reporterka serwisu Noizz.

Do tych obrazków Antonina Drana dodałaby zdjęcie, które zrobiła telefonem na stacji benzynowej w Chmielnickim.

– Przy wyjeździe w stronę Lwowa jest takie wielkie skrzyżowanie, a przy nim stacja benzynowa. Paliwa nie ma już dawno, a w środku nie uświadczysz ani kawy, ani nawet fajek. Puste półki dosłownie stoją. Sąsiad, z którym jechałam z domu, wysadził mnie tam i wrócił na wschód. Znajomy ze Lwowa utknął po drodze i pisał, że dotrze za kilka godzin. A na zewnątrz ziąb, zaczęło śnieżyć. Do tego tłumy, bo tysiące ludzi uciekają na zachód. Wrzaski, hałas, bo komuś skończyło się paliwo i puściły nerwy, inny zajechał drogę trzeciemu. Walka o przetrwanie, jakby zaraz ruski samolot miał zrzucić bomby. I wyobraź sobie, wtedy wychodzi menedżer tej stacji i mówi, żebyśmy weszli się ogrzać do środka. Wody zwierzętom przyniósł. Transportery z kotami pozwolił nawet poustawiać na półkach, na których niedawno jeszcze stało jedzenie i napoje.

Gdyby porównać wojnę w Ukrainie z wcześniejszymi konfliktami zbrojnymi w Europie, okaże się, że takich obrazów nie widywano często. Nie trzeba szukać głęboko w historii. Jeszcze w latach 90. podczas wojny na Bałkanach wyglądało to zgoła inaczej.

– W schroniskach dla uchodźców zwierzęta były zabronione. Moja rodzina była lokowana w różnych miejscach i nigdzie nie było wolno mieć psa ani kota – wspomina Jelena Kulušić z miejscowości ­Miljevci koło chorwackiego Drniša.

– Nie uciekaliśmy ze zwierzętami domowymi, wszystko się działo zbyt szybko. Był potworny chaos. Stosunek do zwierząt też był inny. Po prostu nie mieliśmy czasu się o nie martwić – to już Faruk Šehić, Bośniak, którzy w latach 1992-95 walczył na froncie, a dziś należy do najbardziej cenionych prozaików w Sarajewie. – Mieliśmy w domu dwa koty. Nie wiem, co się z nimi stało. Rodzice mojej ówczesnej dziewczyny trzymali z kolei ozdobne kury. Nie do jedzenia, ale jako zwierzątka domowe. Kiedy ostatnia się pochorowała, rodzice Azry zabrali ją do domu i karmili najlepszym jedzeniem, a do paszy dosypywali jej sproszkowanej aspiryny i paracetamolu. Troska tych statecznych ludzi w średnim wieku była dla mnie zupełnie niezrozumiała. Trochę nimi nawet gardziłem z tego powodu. Troszczyć się o smolistą kurę, gdy wokół tysiące rannych i martwych?

– Czas próby dla naszej przyjaźni ze zwierzętami jest właśnie teraz – komentuje po namyśle Antonina. – Bo co to za miłość, która nic nie kosztuje? Z podziwem patrzę zwłaszcza na tysiące Polaków, którzy pomagają nie swoim zwierzętom. Ludzie biorą nawet urlopy, żeby włączyć się w prace wolontariuszy szukających domów tymczasowych dla ukraińskich zwierzaków. Nie każdy uchodźca może zabrać psa czy kota do domu, w którym znalazł schronienie. Jak odda przyjaciół do schroniska, to może ich już nie zobaczyć.

W bazie kontaktowej inicjatywy ­„Kynolodzy kynologom na Ukrainie” widnieje ponad 15 tys. adresów osób gotowych w każdej chwili zapewnić tymczasowy dom zwierzętom uchodźców. Blisko 35 tysięcy deklaruje pomoc w transporcie.

Joanna Szpiega-Bzdoń: – Zbudowanie tej bazy zajęło może z tydzień.

Zwierzę nie zadaje bólu

Telefon zaczyna wibrować na stole. Antonina Drana błyskawicznie gasi dopiero co zapalonego papierosa i rzuca się do odczytywania wiadomości.

– Dzisiaj od rana znów dochodzą wieści z Buczy – tłumaczy nie przerywając lektury. – Rosjanie rozwalili nadajniki, ale nasi chyba coś naprawili, bo zadzwonić nadal się nie da, ale przynajmniej ­komunikatory działają. Dzisiaj rano Jewgenija dała znak życia. Pierwszy od pięciu dni – wzdycha z ulgą Antonina.

Jej przyjaciółka Jewgenija Mosołowa w podkijowskiej Buczy prowadzi przytułek dla niechcianych zwierząt domowych. Urządziła go w starym rodzinnym domu, który stoi naprzeciw nowego, zbudowanego parę lat temu po drugiej stronie drogi. – Ten nowy Ruscy rozwalili, zresztą jak całą Buczę – mówi Antonina, wciąż nie odrywając wzroku od telefonu. – ­Pocisk rozpruł całe piętro. Jewgenija z mężem i trzyletnimi bliźniętami mieszka w piwnicy. Gotują w ogródku na ognisku. Szczęście, że starej studni nie zasypali. Teraz szlag trafił elektryczność i hydrofory przestały działać, ale wystarczy spuścić wiadro w dół i świeża woda jest. W starym domu Jewgenija ma pod opieką 34 psy i 20 kotów. Codziennie nosi im wiadrami wodę przez ulicę. Jak musi przejść na drugą stronę, zakłada białą chustkę i wychodzi najpierw przed dom pomachać do Rosjan. Oni dają znać, że może przejść, dopiero wtedy Żenia bierze wiadra i biegnie do domu naprzeciw. Rosjanie z oddziału, który kontroluje ten kawałek Buczy, to gołowąsy z poboru. Kiedy na froncie panuje spokój, z nudów kręcą czołgami piruety na polach za domem Jewgeniji.

– Przywieźli jej nawet psa, który przypałętał się do nich z głodu – ciągnie Antonina. – A jak się dowiedzieli, że Żeńka też nie ma już czym karmić zwierząt, rozwalili gdzieś sklep, zabrali stamtąd całą karmę, kilkanaście kilogramów i jej na czołgu przywieźli. To jeszcze dzieciaki, nie wiedzą, po co ich wysłano do Ukrainy. Boją się nie mniej niż cywile. Ale z tego strachu mogą być groźni. Mąż Jewgeniji do zwierząt przez ulicę już nie chodzi, bo mężczyznę Rosjanie mogą w każdej chwili ustrzelić.

Od rana, korzystając z działającego internetu, Antonina usiłuje namówić przyjaciółkę do opuszczenia ewakuowanej Buczy. – Ale Jewgenija mówi, że zwierząt nie opuści, że skoro od trzech tygodni dzieli się z nimi resztkami ziemniaków i tym, co znajdzie w opuszczonych domach, to teraz nie zostawi ich na pewną śmierć. Powtarzam jej, żeby poszła do Rosjan i poprosiła o zgodę na ewakuację ze zwierzętami. Z naszej strony frontu przez ziemię niczyją do Buczy dojeżdżają autobusy. Wystarczy dojść do wyznaczonego miejsca i wsiąść do autokaru. Z 34 psami, dwudziestką kotów i dwójką dzieci Jewgenija na raz się nie zabierze, ale niech część zwierząt wyśle do Kijowa z dziećmi i mężem, a resztę podzieli wśród innych ewakuowanych. W Kijowie będą już na nią czekać nasi wspólni znajomi.

Mosołowa zastanawia się, czy bezpieczniej nie będzie jednak zostać w piwnicy. Do konwojów – jak mówi – Rosjanie też strzelają.

Antonina: – Ludzie zachowują się teraz gorzej niż zwierzęta. Sąsiedzi piszą mi, że na naszej ulicy Rosjanie zastrzelili ostatnio staruszkę, która mijała ich posterunek. Ponad dobę tak leżała. ­Ludzie chcieli zabrać zwłoki, ale Ruscy nie pozwalali. W końcu rodzina poszła błagać o zgodę. I wiesz, co usłyszeli? Że mają babcię pochować na trawniku obok miejsca, w którym upadła. Czemu nie w poświęconej ziemi? Boże, nie wiem. Wiem za to, że zwierzęta nie zadają bólu, kiedy nie muszą. A ludziom przychodzi to aż za łatwo. Moja kuzynka, uciekając z ­Kijowa, zostawiła w domu swojego kota. Pieniędzy jej nie brakuje. Jest singielką, prowadzi, raczej prowadziła kancelarię notarialną. Do Polski jechała własnym samochodem. Sama w aucie, w którym komfortowo może podróżować pięć osób. A mogła bez trudu uratować nie tylko swojego kota, ale i kilka osób. I teraz ­wypisuje do mnie prośby, żebym przez tych samych polskich przyjaciół, którzy ryzykując życiem wożą jedzenie dla zwierząt w stronę Kijowa, a wracają z uchodźcami, załatwiła jej dobrą pracę w Polsce.

Antonina Drana tylko raz odpisała kuzynce. Życząc jej powodzenia w nowym życiu, użyła drugiej osoby liczby mnogiej. Tej, w której po rosyjsku zwraca się do obcych. ©℗

Relacje z Chorwacji oraz Bośni i Hercegowiny zebrała i przetłumaczyła Aleksandra Wojtaszek.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2022