Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Maria Kruczkowska: Co może spotkać dziennikarza, który przygotowuje reportaż na terenie Chin?
Melinda Liu: Różne przygody, dziwne i niezrozumiałe. Jak ta, która przydarzyła się reporterom ze Skandynawii. Pojechali za wędrownym robotnikiem do jego rodzinnej wsi w prowincji Henan. Tam w czasie wywiadu weszli urzędnicy z policją. Zaczęli krzyczeć, że dziennikarze nie mają prawa tu być, że złamali prawo i mają podpisać przyznanie się do winy. W końcu ich wypuszczono i odesłano do Pekinu. Sprawa się nie wyjaśniła. Może rzeczywiście wjechali, nie wiedząc o tym, na teren zamknięty? Chiny są pełne takich tajemnic. Wielu dziennikarzy wpadło, próbując dostać się do Tybetu. Wiem o 50 takich przypadkach.
Co się dzieje z reporterem po zatrzymaniu?
Zagraniczny zostanie przesłuchany, poddany rewizji, zmuszony do skasowania zdjęć. Potem policja go wypuści, nawet podwiezie na dworzec. Naprawdę zagrożeni są Chińczycy, którzy stykają się z zachodnimi mediami. Czyli chińskie źródła oraz asystenci i tłumacze. Są wzywani na rozmowy, podczas których słyszą, że kompromitują swój kraj. Grożą im represje. Nie wiemy do dziś, co się stało z niektórymi.
Od 1 stycznia 2007 r. zachodnim dziennikarzom wolno w Chinach jeździć gdzie chcą i rozmawiać z kim chcą. Jak to wygląda w praktyce?
W 2007 r. Klub Korespondentów Zagranicznych w Pekinie odnotował 180 przypadków utrudniania pracy. A wie tylko o przypadkach, które mu się zgłasza. Może być tak, że ktoś trafia do aresztu, a my możemy o tym nie wiedzieć.
Chińczycy chcą rozmawiać?
Jedni są otwarci, inni podejrzliwi. To się zmienia, Chiny stają się bardziej otwarte. Ale olimpiada nie ma z tym wiele wspólnego. To długotrwały proces, chodzi w końcu o 1,4 mld ludzi...
Wpuszczenie zagranicznych mediów za Wielki Mur: to musiała być trudna decyzja dla chińskich komunistów?
Nawet trudno sobie to wyobrazić. Chcą mieć nad wszystkim kontrolę, a tu zdecydowali się trochę odpuścić. Ale czy jest więcej wolności dla mediów? Na bilans zaczekajmy po igrzyskach. Co innego bym powiedziała po demonstracjach w Tybecie, co innego zaraz po trzęsieniu ziemi w Syczuanie, a co innego teraz, gdy dziennikarzy nie wpuszcza się do niektórych miast i odcina od protestujących rodziców dzieci, które tam zginęły.
Czy po igrzyskach będzie znów po staremu?
To kwestia układu wewnątrz samej partii. Myślę, że w Pekinie, gdzie jest rząd centralny, dominuje kurs na otwarcie. Ale jak jest poza Pekinem, czy liberałowie reprezentują większość w partii? Czas pokaże.
Do Pekinu zjeżdża w tych dniach 25 tys. dziennikarzy. Co ich tu czeka?
Organizatorzy są nastawieni na sprawozdawców sportowych i zrobią wszystko, by ułatwić im życie. Chodzi o dziennikarzy z akredytacją olimpijską: z natury ich pracy wynika, że nie ruszą się poza obiekty olimpijskie. I jest reszta, która przyjedzie bez akredytacji, z wizą dziennikarską lub turystyczną. Nie będzie im łatwo. Mogą mieć problemy poza Pekinem, lokalne władze nie przejmują się przepisami olimpijskimi albo udają, że o nich nie słyszały.
W kwietniu Klub Korespondentów Zagranicznych w Pekinie usunął ze strony internetowej swoje telefony i adresy kontaktowe. Dlaczego?
Dostawaliśmy dużo nienawistnych telefonów i maili, które zablokowały nasze skrzynki i już nikt nie mógł się z nami skontaktować.
Co się stało?
Po przerwaniu olimpijskiej sztafety w stolicach zachodnich korespondentom w Pekinie grożono śmiercią. Klub również był na linii strzału.
Chiny nie prowadziły dotąd "wojny" z mediami zachodnimi.
Ale dochodziło do manifestacji antyzachodnich. W 1999 r. po zbombardowaniu ambasady Chin w Belgradzie przez USA odbyły się demonstracje w Pekinie. W 2005 r. były demonstracje antyjapońskie, apele o bojkot japońskich towarów. W Chinach jest dużo emocji antyamerykańskich i antyjapońskich.
Od 20 lat mieszka Pani w Pekinie. Jak widzi Pani zmiany?
Najbardziej zmienili się ludzie. Chińczycy odwrócili się od swej przeszłości, są gotowi zmieniać siebie i kraj. Tylko że w jednych dziedzinach zmiany są szybsze, w innych powolne. Drobny, ale znaczący przykład: w latach 80. nawet na osobności bali się rozmawiać z zagranicznym dziennikarzem, obcokrajowcem. Teraz się nie boją. W Chinach trwa ten sam proces, co w latach 80. na Tajwanie i w Korei Południowej. Gdy ludziom pozwala się decydować, jak zarabiać i jak wydawać, czy kupować mieszkanie albo samochód - a są to decyzje, których nie mogli podejmować sami do lat 90. - to z czasem będą chcieli podejmować decyzje także polityczne. To naturalny postęp. Korea i Tajwan były represyjnymi reżimami, dziś są demokratyczne. Chiny zaczęły się otwierać na świat po śmierci Mao w 1976 r. i tego procesu nie da się zatrzymać.
Jest Pani optymistką?
Na dalszą metę tak. Nie dlatego, że wierzę w rząd komunistyczny, ale w Chińczyków.
A nie obawia się Pani nacjonalizmu chińskiego?
Każdy kraj potrzebuje poczucia dumy, to mu nadaje spoistość. Niepokoi mnie szowinizm, taki ton, że "tylko Chiny się liczą, nie dbamy o resztę". Tak mawiano po przerwaniu sztafet olimpijskich na Zachodzie. Ale w Syczuanie widać było coś innego: współczucie i człowieczeństwo. Chiny nie są czarno-białe, kraj z 1,4 mld ludzi nie może być prosty.
Jakieś rady dla kolegów z polskich mediów?
Liczyć na najlepsze, a szykować się na najgorsze.
MELINDA LIU jest korespondentką tygodnika "Newsweek" w Chinach.