Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Treuhand: to słowo tłumaczy się jako "powiernictwo". Tłumaczenie dosłowne (Treue: wierność; Hand: ręka) brzmiałoby "ręce godne zaufania, w które można powierzyć coś cennego". W minionych dniach politycy z obu krajów postępowali tak, jakby relacje między Polską i Niemcami zostały powierzone w ręce Rudiego Pawelki.
Oczywiście ani Angela Merkel, ani Jarosław Kaczyński nie mogą zabronić Powiernictwu Pruskiemu (nazwa tej egzotycznej instytucji bierze się stąd, że grupa osób powierzyła jej swe roszczenia za mienie utracone po 1945 r.), aby skarżyło Polskę do Międzynarodowego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Demokracja to demokracja: każdy może złożyć w sądzie pozew, choćby absurdalny. Paradoks polega na tym, że choć nasze kraje są sojusznikami w NATO oraz UE i choć nasi szefowie rządów mają na temat Pawelki podobną opinię, zachowują się zupełnie inaczej.
Politycy rządzącej w Warszawie koalicji zasadniczo nie ufają Niemcom. To może być zrozumiałe, ale patrząc wyłącznie w kategoriach historycznych, z akcentem na to, co Niemcy uczyniły Polsce. Trudniej to pojąć, biorąc pod uwagę historię po roku 1945: proces uznania nie tylko granic, ale także niemieckiej odpowiedzialności za wojnę i zbrodnie.
Brak zaufania może być też zrozumiały, jeśli uwzględni się karierę "fałszywej wypędzonej" Eriki Steinbach i pomysłu "Centrum przeciw Wypędzeniom", które w 2007 r. ma po raz pierwszy otrzymać niewielkie wsparcie finansowe z budżetu federalnego. Jednak Steinbach i jej "Centrum", a szerzej: zmiany w niemieckiej pamięci zbiorowej, gdzie coraz więcej miejsca zajmuje pamięć o własnych ofiarach - to jedno, a międzypaństwowe kwestie terytorialne i majątkowe - to drugie. Między Polską a Niemcami nie ma dziś żadnych nieuregulowanych kwestii tej natury. Postulat, by Republika Federalna oficjalnie przejęła roszczenia wysiedleńców - co miałoby być celem renegocjacji traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy z 1991 r. - nie ma już politycznego uzasadnienia (miał je przed kilkoma laty, a dokładnie między 2 maja 1998 r. a 1 sierpnia 2004 r.).
Rzecz jasna ani w 1998 r., ani wcześniej rząd Niemiec nie myślał o domaganiu się od Polski odszkodowań. Sytuacja prawna - mimo oficjalnej różnicy zdań między Warszawą a Bonn/Berlinem - była klarowna: powołując się na Poczdam, Polska uważała, że wysiedleńcy nie mają podstaw, by domagać się własności, a rząd niemiecki traktował tę sprawę jako otwartą - ale tylko dlatego, że jej formalne zamknięcie przez Bonn/Berlin w imieniu obywateli sprowadziłoby na rząd niemiecki lawinę prywatnych pozwów odszkodowania idących w setki miliardów euro. W dominującej w latach 90. opinii prawników sprawa była nie do rozwiązania i taką musiała pozostać. Stąd w 1991 r. w liście szefów MSZ dołączonym do traktatu zaznaczono, że dokument nie dotyczy kwestii majątkowych.
Jednak 2 maja 1998 r. przewodniczącą Związku Wypędzonych wybrana została Erika Steinbach, która ożywiła stare hasła obumierającej organizacji - w tym postulaty materialne. Słynne stało się jej zdanie z 1999 r., że nie trzeba wysyłać na Polskę lotnictwa (jak NATO posłało na Serbię), by wyegzekwować postulaty wysiedleńców: starczy weto wobec polskich aspiracji do UE. Potem spuściła z tonu, ale raz uruchomiony mechanizm trudno zatrzymać - tym bardziej, że w 1998 r. o "dekretach Benesza i Gomułki" mówiła nie tylko ona, ale też szef chadeckiej CSU Edmund Stoiber. Były to tylko słowa, jak mówią politolodzy: "negatywna instrumentalizacja" w walce politycznej. Ale słowa mają swoją moc: to także atmosfera, którą stworzyła Steinbach, skłoniła Rudiego Pawelkę do powołania Powiernictwa Pruskiego.
Jeśli więc były kiedyś powody, by domagać się od rządu Niemiec jasnego określenia swojego stanowiska w sprawie majątków wysiedlonych, to po roku 1998. I w końcu to się stało: występując 1 sierpnia 2004 r. na uroczystościach 60. rocznicy Powstania Warszawskiego, kanclerz Gerhard Schröder mówił: "My, Niemcy, wiemy bardzo dobrze, kto rozpętał tę wojnę i kto był jej pierwszymi ofiarami. (...) Ani rząd federalny, ani żadna inna poważna siła polityczna w Niemczech nie popiera indywidualnych roszczeń". Po czym dodał, że takie stanowisko rząd reprezentować będzie, w razie potrzeby, przed sądami międzynarodowymi. Deklarację tę, wspartą następnie ekspertyzą prawną (sporządzoną wspólnie przez fachowców z Polski i Niemiec), podtrzymał rząd Angeli Merkel.
Oczywiście reakcje polskie - nie tylko polityków, ale także zwykłych ludzi oburzonych skargą - można zrozumieć w kategoriach historyczno-emocjonalnych. Tym bardziej że spirala się nakręca: w wielu komentarzach polityków niemieckich zabrakło Fingerspitzengefühl - wyczucia. Wyczucia nie brakło przewodniczącemu niemieckiego Episkopatu: w wywiadzie dla polskiej sekcji Deutsche Welle kard. Karl Lehmann powiedział o skardze Powiernictwa, że "dla wszystkich, którzy od dziesięcioleci walczyli o pojednanie, jest to policzek".
Dziś fakty są takie, że i rząd w Warszawie, i rząd w Berlinie uważają roszczenia Powiernictwa za bezpodstawne. Co więc dalej robić? Oficjalnie nic. Nieoficjalnie zaś Warszawa i Berlin mogłyby - zamiast się ignorować lub stawiać żądania nie do spełnienia - porozumieć się co do tego, aby w przypadku, gdyby trybunał w Strasburgu przyjął wniosek Powiernictwa do rozpatrzenia, oba rządy wystąpiły wspólnie.
A jeśli trybunał skargę uzna? Cóż, wtedy problem miałyby nie tylko Polska i Niemcy, ale cała Europa - a także Stany Zjednoczone i Rosja...