Typ marzyciela

Postanowiłam "zinwentaryzować" dzieciństwo mojego pokolenia i ludzi ciut starszych. Pretekstem do tego był pewien drobny epizod domowy.

18.02.2008

Czyta się kilka minut

Pewnego dnia napomknęłam w rozmowie z dziećmi, że w pierwszych latach szkoły podstawowej pisałam stalówką maczaną w kałamarzu. Gdybym powiedziała, że pisaliśmy gęsimi piórami, nie wzbudziłoby to większego zdumienia. Dzieci patrzyły na mnie z politowaniem. Uświadomiłam sobie, jak niewiele wiedzą o moim, nie tak odległym przecież dzieciństwie. I jak bardzo różnią się nasze dziecięce doświadczenia.

Nazwano mnie Jan Konstanty, ale "Jan" pozostał tylko w dokumentach. Mówiono do mnie Kot, zdrobniale Kocio, Kotek, ale rodzice nie używali spieszczeń. W szkole - Kostek (czego nie lubię) albo Przybora po prostu - takie były podówczas szkolne obyczaje. Kiedy kumple chcieli mi dokuczyć, nazywali mnie Kościotrupem - żart dosyć oczywisty przy mojej ówczesnej posturze.

Zabawki

Pamiętam pierwsze mieszkanie na Żoliborzu. Przejeżdżającą za oknem warszawę. Misia większego ode mnie. Łóżeczko z siatką i zdejmowanym stalowym pałąkiem. Blaszane autko przy placu Wilsona, którym można było za złotówkę pojeździć, kręcąc kierownicą. I swoją rozpacz, kiedy okazało się, że nie sięgam nogami do pedałów. Miałem zaledwie dwa lata, kiedy przeprowadziliśmy się do Śródmieścia.

Miś nazywał się Mruczanko. Był twardo-miękki, wypchany trocinami. W moich wspomnieniach jest wyższy ode mnie - musiał być zatem niewiele mniejszy od mojego dwuletniego synka Jasia. Mruczanko żył kilka lat, potem zniknął. Była też Małpa i inne pluszowe zwierzęta. Mama opowiadała mi o nich własne bajki. Najczęściej na wakacjach i kiedy byłem chory (często chorowałem). Głośnego czytania nie było. Od kiedy pamiętam, czytałem sobie sam. Dałbym głowę, że nauczyłem się czytać na długo przed pójściem do szkoły. Czytam bardzo szybko - "skanuję" książki.

Nigdy nie psułem zabawek - nie jestem typem niszczyciela. Oprócz pluszaków miałem węgierski tor wyścigowy dla samochodzików i skromny zestaw kolejki Piko. Przyjaciel zza ściany, Krzyś Brojek, miał nieporównanie więcej torów i wagoników, więc zwykle bawiliśmy się u niego. Miałem też pudełko żołnierzyków, w tym komtura krzyżackiego na pałąkowatych nogach, w rozkroku. Ten rozkrok wziął się stąd, że w komplecie z komturem był koń z malutkim siodłem. Toczyliśmy wojny. Z reguły wygrywał Zawisza Czarny. Moje żołnierzyki były już plastikowe, niestety. Takie prawdziwe, ołowiane, podarowała mi dopiero całkiem niedawno dla synka Joasia Krauze. Kupiła je w Indiach. Mnóstwo żołnierzyków - całe armie - miał Jaś Szancer, syn Jana Marcina Szancera.

Miałem też pióropusze indiańskie i plastikowe kolty. Nic jednak nie mogło równać się z prezentem od Marty, przyrodniej siostry. Któregoś dnia przywiozła mi z zagranicznych wojaży prawdziwą wiatrówkę - pistolet Bonda. Ten prezent mnie absolutnie uszczęśliwił. Na kolegach też zrobił piorunujące wrażenie. Nawet na Iwku, a jemu niełatwo było zaimponować. Do dziś dziwię się intuicji siostry, wówczas młodej dziewczyny, która odgadła moje marzenie. Nigdy nie uczestniczyłem w bójkach, ale giwera musiała być - niezbędny rekwizyt chłopięcych zabaw.

Kumple

Byłem chorowity i przeraźliwie chudy. W szkole migałem się od wuefu. Kiedy inni grali w nogę - ja zwisałem bezczynnie z najwyższej drabinki. Nauczyciel perswadował bez przekonania: "No weeeź, Przybora, złaź... Nieee rób sobie jaj...".

W żadnej fizycznej konkurencji nie mogłem rywalizować z rówieśnikami, więc poczucie siły czerpałem skądinąd. Miałem paczkę przyjaciół aktywnych inaczej. To były dzieci z zaprzyjaźnionych domów, kumple z podstawówki imienia Wandy Wasilewskiej. Nasze zabawy były związane z wyobraźnią - konstruowaliśmy dowcipy, spisywaliśmy w zeszycie "teorię śmieszności" - liczbę dopuszczalnych powtórzeń, zanim dowcip przestaje śmieszyć itp. Były też mniej wyszukane wygłupy, przeznaczone dla pobłażliwych nauczycieli. Na przykład Leszek Rybarczyk kłaniał się w pas pani od geografii, a my w tym momencie kopaliśmy go w tyłek - taka ukartowana inscenizacja. Albo ślizgiem spod ściany korytarza wjeżdżaliśmy pod nogi przechodzących nauczycieli.

W liceum natomiast bawiliśmy się w wojnę na gazetki ścienne. Leszek Świstak, Tomek Dominik, Gwido Zlatkes, ja i inni "redaktorzy" drwili w nich z wieszczów i innych szkolnych świętych. My wieszaliśmy, nauczyciele zrywali... - sztubackie zabawy, bardzo w duchu "Wspomnień niebieskiego mundurka", chociaż epoka nie ta. Zresztą "Zamoyski" był szczególną szkołą - panował w niej nastrój przedwojenny, obowiązywały czapki, mundurki, krótkie włosy. Dyrektorował tu słynny z surowości Jan Gad. Podobno znakomity polonista, chociaż ja nie miałem okazji się o tym przekonać. Bałem się w tej szkole niemal wszystkiego. Nie wagarowałem, nie buntowałem się. Byłem chłopcem zastraszonym, bezpiecznie czułem się tylko wśród kumpli. Najlepszym przyjacielem był najpierw Leszek Rybarczyk, poznany w I klasie podstawówki, później Iwo Zaniewski, dzisiejszy wspólnik i partner zawodowy.

Tato

Rodzice rozstali się, kiedy miałem 10 lat. Nie uczestniczyłem w życiu Ojca tak, jakbym chciał. Owszem, widywaliśmy się, jeździliśmy na wakacje, ale miałem poczucie, że mam Taty ciągle za mało. Kiedy byliśmy razem - byłem szczęśliwy i ani mi w głowie postało, żeby zgłaszać jakieś pretensje. Ale kiedy rozstawaliśmy się - żal powracał. Dopiero w dorosłym życiu, w latach 90., spędziłem z Tatą blisko kilkanaście lat. Uchroniło mnie to przed smutkiem, którego doświadczają moi rówieśnicy, że rodzice odeszli, zanim zdołali się z nimi dogadać. Przynajmniej w połowie, bo Mama zniknęła już w roku 1979.

Byłem wychowywany staromodnie - zgodnie z zasadą, że dzieci nie powinny absorbować swoimi sprawami starszych. Kiedy Ojciec pracował - nie można było się do niego odzywać. Zresztą i tak by nie usłyszał. Nie zajmował się raczej dziećmi. Ale wystarczyło, jeśli miałem go w zasięgu ręki.

Szczególne wakacje to jedyne, które spędziłem sam na sam z Ojcem. Miałem wtedy 11, może 12 lat. Poczułem się absolutnie wolny, bez kompleksów i bez lęku. Skakałem do morza z najwyższych skał, nurkowałem jak foka z małymi Jugosłowianami - nagle okazało się, że mogę być beztroski i odważny. I chociaż wylądowaliśmy w miejscowości, gdzie była fabryka karbidu i śmierdziało nieludzko - były to, na sto procent, najszczęśliwsze wakacje w moim życiu.

Czasami (rzadko) Ojciec zabierał mnie na nagrania Kabaretu Starszych Panów. To było niesamowite, emocjonujące doświadczenie - świat, który nie miał nic wspólnego z tym, co na zewnątrz. Inny, ale nie egzotyczny - raczej środowisko naturalne. Wszystkie żarty były dla mnie czytelne, nie musiałem niczego "łapać", to było MOJE. Uroczy ludzie, gadające do mnie Kalina, Krafftówna... Do gmachu telewizji na placu Powstańców prowadziły strome schodki w dół. Na wprost był bufet, dalej szklany świetlik nad klatką schodową. Pamiętam zapach rozgrzanych reflektorów i kamery z obrotowym magazynkiem obiektywów. To były czasy telerecordingu - nagrania rejestrowano podczas emisji, więc wszyscy grali na żywo.

Nie byłem zazdrosny o ludzi, którzy Ojca otaczali, tylko o czas, którego mi skąpił. Nie umiałem się upomnieć o więcej. Dopiero kiedy dorastałem, bardzo starałem się być blisko Ojca. Miał już wtedy nową rodzinę, więc te częste wizyty raniły uczucia mojej Mamy. Zrozumiałem to dużo później. Czułem się zawieszony pomiędzy Ojcem a Mamą. Mama była osobą głęboko nieszczęśliwą, Ojciec wydawał mi się radosny i pełen energii. Kontrast pomiędzy smutkiem na co dzień, a tym "odświętnym" Ojcem był pierwszą w życiu prawdziwą sytuacją bez wyjścia.

Edukacja

W przedszkolu zabawiłem jeden dzień - pamiętam, że ktoś gonił mnie w masce krowy. Dostałem histerii i więcej tam nie poszedłem. W harcerstwie byłem raptem dwa miesiące - nic z tego nie wyszło. Niezdarny, wątły... co ze mnie za harcerz. Raczej typ marzyciela, z nosem w książce. Czytałem ich niewiarygodnie wiele. Najpierw te dla dzieci i młodzieży, potem zacząłem grzebać w regale u Mamy. Ale chyba dopiero na studiach uświadomiłem sobie, że pisarz opisuje rzeczywistość, która go otacza. Dla mnie książki to był świat alternatywny, nie mniej ważny od realnego. Taka literacka schizofrenia.

W szkole - najpierw podstawowej, potem średniej - czułem się jak przedszkolak: kompletnie niedojrzały. Relacja uczeń-nauczyciel była sztuczna, hierarchiczna, pozbawiona spontaniczności. Świat rówieśników był mój własny i oswojony, szkoła była instytucjonalną opresją. W "Zamoyskim" czułem się jak w pruskim wojsku. Każde poranne wyjście do szkoły było okupione stresem. Chodziłem z gombrowiczowską gębą, którą sam sobie przyprawiłem. Czułem się małym dzieckiem i tak się zachowywałem. Nie pamiętam, żebym kiedyś pomyślał o nauczycielce: "fajna laska". Mam wrażenie, że z rozpędu nawet na studiach pozostałem niedojrzałym licealistą.

Nadzieje

Duże nadzieje wiązano z moją muzykalnością. Uczyłem się najpierw gry na skrzypcach (pierwszą moją nauczycielką była Rosjanka), potem na fortepianie. Lekcje trwały lata, ale nic z tego nie wyszło, poza tym, że potrafię śpiewać i akompaniować sobie, co bywa przydatne w pracy. Uczyli mnie wybitni muzycy, ale żadne z nich nie było pedagogiem. Nauczycielka skrzypiec grała w Fistulatores et Tubicinatores Varsoviensis, gry na fortepianie uczył mnie Sabolcs Esteny i przez chwilę sąsiad Taty Włodzimierz Nahorny, a na gitarze - młody muzyk Janusz Strobel. Nie miałem tej wewnętrznej energii, żeby ćwiczyć gamy, palcówki... Mimo to Bacha i Mozarta wciąż noszę przy sobie.

Marzenia

Sweterki robiła mi na drutach Mama. Szyła mi też (w latach licealnych) szkolne marynarki. Pamiętam siebie (patrząc na zdjęcia - zupełnie niesłusznie) jako szarą, bez wyrazu ubraną postać. Jak wszyscy w peerelu, marzyłem o dżinsach. Były bardzo drogie. W końcu Tato kupił parę dżinsów. Okazały się za duże. To była dla mnie prawdziwa tragedia.

Kiedy poznałem Iwka (nasi rodzice się przyjaźnili) - pojawiła się zazdrość o zagraniczne gadżety. Choćby o matchboxy, metalowe samochodziki - Iwek miał ich dużo. Twierdzi nawet, że był pierwszym dzieckiem w Polsce, które dostało flamastry. Bardziej jednak od flamastrów zazdrościłem mu ­atmosfery w domu. U nich stale byli jacyś ciekawi goście, cudzoziemcy... Xymena, mama Iwka - energetyczna osoba, bardzo ważna i dla mnie. Dużo się działo i było wesoło.

Rysowałem trochę, ale kiedy poznałem Iwka - dałem sobie spokój, bo on był zawsze w rysowaniu lepszy. To był właśnie ten podział ról - Iwo był utalentowany manualnie, od spraw artystycznych, ja miałem wiedzę nabytą z książek, kompletnie niepraktyczną. Taka ciemięga inteligencka. Nie, nie Ananiasz, bo z całym moim oczytaniem byłem członkiem klanu, równorzędnym partnerem w wygłupach. Szczerze mówiąc, zachowywaliśmy się, jakbyśmy byli pod wpływem mocnych narkotyków albo alkoholu (a zupełnie bez). Byliśmy zabawni, śmieszni - to zjednywało nam sympatię. Nie gnębiono nas, nie było potrzeby dawać nam wycisku. Nie próbowałem z nikim konkurować ani tym bardziej dominować. Dużo radości, zero rywalizacji.

Bałem się tylko chuliganów - raz dostałem od takiego w papę na ulicy. Niemniej nasze poczucie bezpieczeństwa było nieporównanie większe niż dzisiaj. Wystarczyło unikać ryzykownych miejsc. No i chuligani byli inni...

Dom

Mieliśmy fajne mieszkanie w wieżowcu spółdzielni "Dziennikarz" u zbiegu Tamki i Kopernika. Mieszkali tam artyści, aktorzy, pisarze - Irena Kwiatkowska, Wanda Chotomska, Zofia Nasierowska, która robiła mi zdjęcia... VI piętro, piękny widok. Duża kuchnia, w kuchni gosposia, pani Katarzyna - starsza, nieduża. Miałem swój pokój, matę słomianą nad łóżkiem, radio "Szarotka". To było całkiem zwyczajne mieszkanie, ale mnie wydawało się ogromne. Stół, telewizor... świat po prostu.

Po rozwodzie Mama postanowiła przenieść się do innego lokalu w tym samym budynku. Mogliśmy stać, ale Mama chciała zmiany. Straciłem swój ulubiony pokój - jedyny, jaki miałem naprawdę. Już nigdy w życiu nie czułem, że mam własny kąt. Zamieszkaliśmy w małym mieszkanku - mikroskopijna kuchenka, pokój Mamy i ciasna klitka, gdzie ledwo mieściło się moje łóżko, półka i małe biureczko Ładu. Ogarnęła mnie totalna klaustrofobia. Nienawidziłem tego miejsca. To był właśnie moment wygnania z raju.

Wigilia

Choinka, barszcz, śledź, makowiec, książki pod choinką. Ja i Mama - we dwoje. Tata pojawia się... i wraca do siebie. Mama smutna. To nie był miły okres - Święta. Potem, kiedy pojawił się Iwo, jego dom i nowa rodzina Taty - Alicja i jej córka Agata, bywało weselej. Ale wtedy wyłonił się kolejny problem - że moja Mama do tego nie należy.

Rodzina

Mama nie miała już żadnej rodziny. Tylko Asię - przybraną córkę z czasów wojny, którą pamiętam jako miłą, daleką ciocię. Przyjaźnimy się do dziś. Niekiedy rolę rodziny zastępczej spełniali Mania i Jerzy Wasowscy - podczas pobytu Mamy w szpitalu mieszkałem u nich na Wilczej. Do teraz z Manią łączą mnie więzy rodzinne, a nie towarzyskie.

Nie miałem dziadków. Jakieś mgliste wspomnienie babci - matki Ojca, w domu moich wujostwa w Bydgoszczy. Potem przeprowadzili się pod Warszawę, do dworku kuzyna, i tam się do nich jeździło. Te pobyty były dla mnie bardzo ważne. Tęsknię za atmosferą domu wujostwa. Za dźwiękiem zegara gdzieś z głębi korytarza. Za cudownym, lekkim zapachem gazu z niezbyt szczelnej kuchenki, kiedy w zimowy poranek Ciocia opalała bułki nad płomieniem. I za węglowymi fajerkami w Opypach, na których w nieskończoność grzała się po południu "świeża, poranna" herbata na czajniku.

Bezdzietni wujostwo traktowali mnie jak syna. To była miłość absolutna, bezwarunkowa. Wujek Zimek (Zygmunt Mianowski) grał ze mną w warcaby, uczył gier karcianych. Kiedyś wracam ze szkoły, a na drzwiach wizytówka zrobiona przez wujka: "Konstanty Przybora - znawca plemion indiańskich". Znał na pamięć niemal całą "Trylogię", ale także historię powszechną, scenariusze bitew razem z ruchami wojsk... Był kawalerzystą w wojnie 1920 roku. Ciocia Halina to taka pani z dobrego domu, żyjąca w świecie przed- i powojennych amerykańskich gwiazd filmowych. Za młodu była spikerką radiową, pracowała razem z Ojcem w radio bydgoskim. Potem zajęła się domem. Kiedy ich odwiedzałem - cała ich uwaga koncentrowała się na mnie.

Religia

Jeśli mowa o praktyce religijnej, nie było jej wcale. Wnętrza kościołów napawały strachem i zaduszną atmosferą smutku. Ale też i kościoły w moich okolicach to nie było np. Sant Antimo. Dużo baroku, mało romańskiej prostoty. Rytuały religijne wydawały mi się doświadczeniem spoza mojego świata. Istniały za to religie świata, pod postacią książek. "Filozofia indyjska" Radhakrisznana, "Opowieści biblijne", "Mity greckie", traktaty teologiczne, "Historia filozofii"...

Tabu

Seks był tabu. Temat kompletnie nieistniejący. O tym się nie mówiło z dzieckiem - to nie było comme il faut.

Kindersztuba? Tak. Zwracano nam uwagę, że mówi się "tę", a nie "tą", "włóż sweter", a nie "załóż swetr", "dokąd", a nie "gdzie" idziesz, że siedzi się prosto i nie siorbie... Chamstwo? Było nie do pomyślenia. Nie pamiętam, żebym był karany, ale i nagradzany nie często. Mój największy wybryk to chlapanie na przechodniów atramentem z balkonu.

Wakacje

Przez pierwsze lata jeździłem z Mamą nad morze i do pensjonatu Orlik w Zakopanem. Na Kalatówkach uczył mnie nart pięknie opalony pan Dulski, który wyglądał jak ze starych reklam alpejskich miejscowości. I który podobno, w co chętnie wierzę, nadal uczy. Potem wakacje spędzałem bez rodziców w Bukowinie Tatrzańskiej. To był pensjonat "dla dzieci z rozwiedzionych rodzin", jak mawiał Tata. Pełne dwa miesiące latem i ferie zimowe. Na początku zawsze pisałem rozpaczliwe listy, żeby mnie Mama stamtąd zabrała. Czułem się samotny, opuszczony, nieszczęśliwy... A jednak po dwóch miesiącach powrót do szarej, zakurzonej Warszawy i znienawidzonej szkoły odczuwałem jak wygnanie z raju. Brakowało mi włóczenia się po łąkach, wspinaczki. Pamiętam nastrój letniego popołudnia, zapach skoszonych łąk, dźwięk kosy ostrzonej osełką... "Mikrus" pana Siemaszki, którym jeździł rano po pieczywo. Kawa zbożowa w dni powszednie i kakao w niedzielę. Bułki z dżemem i serem zabierane na polanę (zawsze kombinowałem, żeby trafić na tę z serem). Pieczenie podpłomyków na rozgrzanym kamieniu. Nocne wyprawy do pachnącej spiżarni po kwaszone ogórki. Zasypianie po lekturze "Winnetou" przy dźwiękach góralskich wielogłosów z oddali. Atmosfera gór tkwi we mnie głęboko.

Pieniądze

Nie byłem dzieckiem nastawionym pieniężnie. Czułem się niezamożny. Niezamożny jak wszyscy. Mama często mówiła, że nie ma pieniędzy. Był taki smutek finansowy w domu. Nie potrzebowałem pieniędzy, nie zabiegałem o nie, nie zazdrościłem. Chciałem natomiast bardzo wyrwać się w inny świat i zobaczyć Zachód. Udało się to dopiero po maturze. Pilnie uczyłem się języków - ze względu na Beatlesów i anglojęzyczną literaturę dla dzieci. Czytałem w oryginale "Kubusia Puchatka", "Alicję w Krainie Czarów", "Mary Poppins", "Gałkę od łóżka"... Nie, nie wstydziłem się do tego przyznać - to była moja mania.

Popkultura

Nie wyklejałem plakatami ścian mojego pokoju. Obwiesiłem go cytatami z... "Muminków". Przez chwilę hippisowałem, ale bezpiecznie, nic ryzykownego. Chodziłem boso latem, nosiłem pacyfkę. Alkohol? Nie istniał, papierosy też nie. Może dlatego, że Mama dużo paliła - nie cierpiałem tego. Z czasem polubiłem zapach gauloises’ów, które Tata palił od wielkiego dzwonu. I zapach fajki Mariusza - ojczyma Iwka, w ich domu.

Co do muzyki, to przede wszystkim Beatlesi. Potem Simon i Garfunkel, Ella Fitzgerald, Sinatra. Z polskich piosenkarzy - Grechuta, Magda Umer, Skaldowie. Wychowałem się z refrenami Edith Piaf, Aznavoura, Charlesa Treneta... Z zachwytem słuchałem w radio "Rewii piosenek" Lucjana Kydryńskiego; do dziś sygnał "Rewii" przywołuje najprzyjemniejsze wspomnienia. Trochę później Iwo, któremu nota bene słoń na ucho nadepnął, zainteresował się jazzem. I, o dziwo, zaraził mnie entuzjazmem dla Milesa Davisa. On był od awangardy, ja od łagodnego rocka.

Irena

Znajomi rodziców bywali egzotycznymi, ciekawymi ludźmi. Przyjaciółka Mamy, Irena Grosz, urocza, starsza pani, tym różniła się od innych, iż zdawała się nie zauważać w ogóle, że jestem dzieckiem. W rozmowie z nią czułem się tak swobodnie jak z rówieśnikami. Dziwna to była osoba... stara przyjaciółka dziecka. Podarowała mi niejedną płytę, np. "Mingus plays Mingus" - zupełnie inną w charakterze od beatlesowskich klimatów, których słuchałem. Nowojorska awangarda... to było coś nowego.

Dzięki Irenie podczas pierwszego w życiu wyjazdu na Zachód poznałem małżeństwo Themersonów ("Przygody Pędrka Wyrzutka" miałem już wtedy za sobą). Zasługą Ireny było też spotkanie z Feliksem Topolskim w jego pracowni pod londyńskim mostem. Zapadła mi w pamięć uwaga słynnego artysty, z którą zwrócił się do nas - dwóch młodzieńców widzianych pierwszy raz w życiu. Patrząc na pewną gwiazdę filmową oglądającą jego obrazy, powiedział: "Ale cyce, nie?".

Peerel

Polityka w ogóle nie przenikała do mojej dziecięcej świadomości. Nie pamiętam żadnych konkretnych rozmów. Rodzice widocznie uważali, że to nie jest temat dla mnie. Miałem jednak świadomość, że żyjemy w kraju absurdalnym. Czasem Tata mówił: "Co też znowu wykonał nasz kochany Związunio". Pamiętam nastrój niepokoju i strachu w sześćdziesiątym ósmym. Smutek w powietrzu, kiedy na zawsze wyjeżdżała przyjaciółka Mamy. I widzę siebie w szoku, kiedy czytam w gazecie leżącej przy tapczanie rodziców, że zastrzelono Kennedy’ego.

Moim życiem rządziły wyłącznie przypadki, połączone jednak zawsze z wyraźną przychylnością otoczenia. Nigdy nie udało mi się dokonać czegoś, co bym sobie wcześniej zaplanował. Łącznie z tym, co robię teraz. Gdyby nie moi szkolni przyjaciele, Leszek i Iwo, którzy w latach 80. zajęli się reklamą, gdyby nie to, że Iwo ściągnął mnie z Ameryki, gdzie zamierzałem pozostać - moje losy potoczyłyby się zupełnie inaczej.? h

KOT PRZYBORA (ur. 1956) jest anglistą. Syn Jeremiego Przybory, współtwórcy wraz z Jerzym Wasowskim Kabaretu Starszych Panów. Urodził się i spędził dzieciństwo w Warszawie. W 1981 r. wyjechał do USA na rok, a wrócił po kilkunastu latach, namawiany do tego usilnie przez przyjaciela Iwo Zaniewskiego. Siedem lat później założył wraz z nim agencję reklamową PZL. Jest jej prezesem i dyrektorem kreatywnym. Agencja stworzyła m.in. reklamy z kabaretem "Mumio" dla Plusa i piwa "Żubr".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2007