To nie niewinność miała kolor biały

Wśród wybitnych osobistości życia publicznego w Niemczech, Polsce, Czechach i na Wegrzech trwa akcja zbierania podpisów pod apelem Markusa Meckela, który w ubiegłym roku zgłosił projekt usytuowania przyszłego Centrum przeciw Wypędzeniom we Wrocławiu.

20.07.2003

Czyta się kilka minut

"W 1944, wiosną 1945 roku byliśmy uciekinierami. Dopiero po latach nazwano nas wszystkich wypędzonymi z ojczyzny. Wyjąwszy tych, którzy opuścili Niemcy z powodu prześladowań rasowych i politycznych w latach 1933-1945, jeśli oczywiście im się to udało. Tych nazywa się u nas po dziś dzień emigrantami, jakby opuszczali kraj dobrowolnie". To słowa starszego pana wypowiedziane podczas publicznej dyskusji o tzw. Centrum przeciw Wypędzeniom. Odbyła się ona w końcu czerwca w Berlinie - już po referendach europejskich w Polsce i Czechach, w przededniu ratyfikacji układu akcesyjnego w Bundestagu. 

W tzw. kościele francuskim, niedaleko Bramy Brandenburskiej, zgromadziło się ok. 200 osób w różnym wieku. Sześciu panelistów miało im przedstawić argumenty za narodowym bądź europejskim charakterem postulowanego Centrum. Wśród panelistów byli Erika Steinbach, posłanka CDU, przewodnicząca Związku Wypędzonych, inicjatorka w 1999 roku niemieckiego Centrum-Muzeum Wypędzeń w Berlinie oraz Markus Meckel, teolog i pastor, enerdowski opozycjonista, od 1990 poseł SPD, od 1994 przewodniczący niemiecko-polskiej grupy parlamentarnej, pomysłodawca lokalizacji Centrum we Wrocławiu i rzecznik jego bezwarunkowej europejskości.

Byłam jedyną osobą z Polski zaproszoną do udziału w tym panelu. Wyraziłam przykre zdziwienie z tego powodu, wskazując na polskich polityków, historyków i publicystów, których głos w tej sprawie ma inny ciężar gatunkowy i uznałam dyskusję w tym składzie za wewnątrzniemiecką, co samo w sobie źle rokuje całemu projektowi. Ograniczyłam się więc do zreferowania tych argumentów i ostrzeżeń, które padają w Polsce oraz w prasie niemieckiej przeciw powstaniu Centrum przeciw Wypędzeniom w Berlinie. 

Niedźwiedzia przysługa 

Berliński Pomnik Wypędzeń - jeśli powstanie - będzie traktowany chcąc nie chcąc jako próba relatywizacji Holocaustu i innych zbrodni III Rzeszy. Będzie przywoływany jako wyraz odradzającego się niemieckiego nacjonalizmu. I jako zamiar wymuszenia ekspiacji na państwach i narodach ościennych. Przez wiele lat będzie postrzegany jako przejaw etnicznego i narodowego autyzmu, bez względu na humanitarne hasła i międzynarodowe imprezy, które już dziś się planuje. Stanie się niedźwiedzią przysługą dla Berlina, kpiną z wymarzonej roli tolerancyjnej i przyjaznej sąsiadom metropolii. Będzie nadużyciem uczuć wielu starych ludzi, którzy kiedyś utracili swoją ojczyznę i którym przyszło tęsknić za nią w powojennych Niemczech. Przejawem niefrasobliwości wobec młodych Niemców, którym Erika Steinbach chce zaoszczędzić jazdy do Wrocławia, bo to za daleko: berlińskie Centrum albo nauczy ich pogardy do sąsiadów, albo - skoro wszyscy byli zbrodniarzami - skłoni do odrzucenia historii w ogóle. Będzie przysługą dla nacjonalistów, populistów i frustratów nie tylko w Niemczech, ale także w Polsce, Czechach, Ukrainie, Rosji, Izraelu, byłej Jugosławii itd. 

Jeśli dojdzie do powstania Centrum Wypędzeń w Berlinie, te instytucje i ci ludzie w obydwu krajach, którym zależy na pomyślnym kształtowaniu stosunków polsko-niemieckich i którzy dla tego procesu od lat starają się coś robić, doznają bolesnego rozczarowania. A mowa o ludziach, którzy ani nie uważają przymusowych wysiedleń Niemców za sprawiedliwe, ani nie kwestionują ich cierpień, ani też nie zaprzeczają, że wśród Rosjan, Polaków, Czechów i tych, co przeżyli Holocaust, byli i tacy, którzy okrutnie mścili się na niemieckiej ludności cywilnej za lata wojny. 

Oczywiście może mieć rację Klaus Bachmann, wieloletni korespondent niemieckiej prasy w Polsce, który twierdzi, że inicjatywa Eriki Steinbach od chwili powstania skazana jest na obumarcie jako anachroniczna i marginalna. Że skupiać będzie ona tylko funkcjonariuszy do spraw wypędzeń i grupkę starych zgorzkniałych ludzi. Że skompromituje tych niemieckich polityków, którzy poddadzą się dyktatowi funkcjonariuszy Związku Wypędzonych - powodowani nadzieją zdobycia nowych głosów w wyborach, nie mówiąc już o wykorzystaniu na ten cel środków znajdujących się w budżecie federalnym z tytułu ustawy Bundestagu o Wypędzonych, obowiązującej od 1953 r. 

Nieprzypadkowo jednak tacy znawcy problematyki niemieckiej, jak Władysław Bartoszewski, Anna Wolff-Powęska, Janusz Reiter, Włodzimierz Borodziej biją w tej sprawie od dawna na alarm. Niestety, nie przełożyło się to dotąd na działania naszych polityków i dyplomatów, którzy widać uznali, że to tylko przedwyborcze gry funkcjonariuszy Związku Wypędzonych. Tymczasem zeszłoroczna Ustawa Bundestagu w istocie przesądziła o powstaniu Centrum, co jest bezdyskusyjnym politycznym sukcesem Eriki Steinbach. Rzecz nie idzie już bowiem o to, czy Centrum przeciw Wypędzeniom (jak głosi oficjalna nazwa) ma w ogóle powstać, a jedynie gdzie i jakie. Ustawa podkreśla tylko, że przyszłe Centrum ma mieć europejski charakter, zaleca podjęcie prac nad jego koncepcją w międzynarosowym składzie i szczęśliwie nie określa jego lokalizacji. 

Instrumentalizacja przeszłości

O lokalizacji zdaje się chcieć decydować metodą administracyjnych posunięć minister spraw wewnętrznych RFN, Otto Schily z SPD. Przyjąwszy w maju b.r. nagrodę Związku Wypędzonych "za ponowne ożywienie dialogu między socjaldemokratami a niemieckimi Wypędzonymi", opowiedział się za powstaniem Centrum w Berlinie. Można sądzić, że miałoby ono odpowiadać oczekiwaniom Eriki Steinbach i drugiego inicjatora projektu, Petera Glotza, syna Czeszki i sudeckiego Niemca, prominentnego członka SPD. Ich zdaniem, Centrum ma mieścić się w reprezentacyjnym, pozyskanym nieodpłatnie od rządu budynku o jedenastu tysiącach metrów kwadratowych powierzchni, położonym w centralnej części Berlina. Warto wiedzieć, że warunki te szefowa Związku Wypędzonych formułuje dziś subtelniej niż w 1999 r., gdy żądała lokalizacji Centrum w sąsiedztwie powstającego właśnie monumentalnego Pomnika Pamięci Wymordowanych Żydów Europy, a jako wzór koncepcyjny podawała Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. 

To wcale nie żart. Tak było. I, jak sądzę, jest tak dalej - a późniejsza, redakcyjna, korekta wynika z chęci obejścia najczęstszego i najpoważniejszego zarzutu stawianego projektowi niemieckiego Centrum Wypędzeń w Berlinie, a mianowicie relatywizacji Holocaustu i innych zbrodni III Rzeszy. 

W lutym b.r. sformułował ten zarzut przewodniczący gminy żydowskiej w Pradze, Tomas Jelinek, sprzeciwiając się uczynieniu pisarza Franza Werfla (1890-1945) patronem nowej nagrody Związku Wypędzonych - dedykowanej prawom człowieka (!). Urodzony w Pradze Werfel musiał jako nie-aryjczyk uciekać z Austrii po jej przyłączeniu do III Rzeszy w 1938 r. Gdy Niemcy zajęły Sudety, Werfel pisał w Paryżu: "Już od tygodni mały naród czeski jest atakowany przez Niemców sudeckich w sposób tak przebiegły, okrutny i cyniczny, jakiego historia do tej pory nie znała". Steinbach i Glotz, którzy do jury nowej nagrody pozyskali kilka ważnych osobistości (w tym - choć podobno nie bez oporów - dwóch pisarzy podkreślających swe żydowskie pochodzenie: Ralpha Giordana i Györgi Konrada), odpowiedzieli Jelinkowi listem otwartym. Pisali, że nie kwestionują „wyjątkowości masowego mordu na Żydach dokonanego przez narodowych socjalistów”, w dalszej części listu argumentując jednak, że chodzi im „także o pamięć niemieckich ofiar”. 

To nieprzypadkowa instrumentalizacja przeszłości: gdy mowa o sprawcach, wymienia się bliżej nieokreślonych nazistów, jakichś narodowych socjalistów. Upominając się o ofiary, podkreśla się ich niemiecką narodowość. Niestety, także liczbę niemieckich wypędzonych zbyt łatwo się maksymalizuje. Podczas panelu w Berlinie, profesor historii Hans Lemberg - znawca tematu i bynajmniej nie przeciwnik przewodniczącej Steinbach - wymienił ponad 10 milionów niemieckich ofiar wypędzeń. W publikacjach popularnych liczba ta waha się między 12 a 15 milionami, ale na stronie internetowej Związku Eriki Steinbach czytamy już o „więcej niż 15 milionach”. Nie kłóci się towidać z podkreślanym przy wielu okazjach hołdem dla cierpienia każdego pojedynczego człowieka. 

Raz wyraża się stanowczy sprzeciw wobec kategorii kolektywnej odpowiedzialności Niemców i Niemiec za zbrodnie czasów wojny, sugerując w innym miejscu kolektywną odpowiedzialność innych narodów i państw za wypędzenia Niemców. Trudno w tym kontekście nie uznać za symbol, że podczas berlińskiego zjazdu organizacji wypędzonych 1 września 2002 roku (przy okazji obchodów tzw. dnia ojczyzny) nikt - z Eriką Steinbach na czele - nie zająknął się, iż jest to dzień wybuchu II wojny światowej, mimo że bez niej w ogóle nie doszłoby do wypędzeń. 

Skuteczność metod 

Zdumiewające są zresztą nie tyle metody, ile podatność na nie w politycznym establishmencie Republiki Berlińskiej. Bo nie w społeczeństwie niemieckim, które żyje innymi problemami. Przekonuje o tym nikły oddźwięk takich debat jak ta w Berlinie, albo analogiczna, która dzień później odbyła się we Frankfurcie nad Odrą, w niemieckich mediach - inaczej jest tylko wtedy, gdy podobne debaty toczą się w ramach bezpośredniej walki wyborczej.

Polityczne lobby wypędzonych ma charakter ponadpartyjny: opiera się na działalności funkcjonariuszy związkowych walczących o swoje być albo nie być i zakorzenione jest w aparacie administracyjnym RFN wszystkich szczebli. Niemniej nagła gotowość części SPD i Zielonych do poparcia inicjatywy berlińskiego Centrum Wypędzeń wydaje się w dużej mierze skutkiem starzenia się generacji 1968 roku, której protest w Niemczech wyrażał się m. in. w zbiorowym osądzeniu i odrzuceniu pokolenia ojców. Te zrewoltowane dzieci - pokolenie obdarzone „łaską późnych narodzin” i wyposażone w patriotyzm konstytucyjny, będące dzisiaj u szczytu władzy - dojrzewają teraz do "łaski późnych przeprosin" za moralną urawniłowkę, której wówczas poddali rodziców. 

Tym bardziej, że z desperackiej energii „nowego początku” niemieckich uciekinierów i przymusowych przesiedleńców z krajów nadbałtyckich, Rosji, Polski, Czechosłowacji, Węgier zrodziła się - o czym w Polsce mało kto wie - ich znaczna rola w sukcesie Republiki Federalnej. Ważny jest także niezwykły i udany wysiłek zintegrowania tej znacznej, a ogołoconej ze wszystkiego grupy ludności w społeczeństwie zachodnioniemieckim, a także -mimo odmienności - w Niemczech Wschodnich. W tych ostatnich zresztą określenie się jako ofiara wypędzeń stwarza dziś dla wielu "Ossis" szansę identyfikacji z grupą społeczną postrzeganą przychylniej niż „enerdowcy”. 

Można i trzeba pokłonić się tym ludziom, przedstawić ich złożone i tragiczne losy, a także zasługi dla powojennych Niemiec - ale powinno sie to czynić w kontekście dwudziestowiecznej niemieckiej historii, a więc np. w Niemieckim Muzeum Historycznym w Berlinie, skądinąd właśnie odremontowanym. Traktowany w izolacji temat upamiętnienia wypędzeń Niemców może w swej ahistoryczności rodzić fatalne skutki. Wystarczy przywołać wyniki prac niemieckich badaczy, którzy ostrzegają przed rozbieżnością publicznego i prywatnego postrzegania historii najnowszej w pokoleniu młodych Niemców, a więc w pokoleniu wnuków. 

W Republice Federalnej szkoła, uczelnie, media publiczne, muzea, miejsca pamięci i sale wystawowe - wydawać by się mogło wzorowo, a niekiedy aż do przesytu - wbijają wiedzę o zbrodniach III Rzeszy, Holocauście w ramach tzw. wychowania do demokracji i przezwyciężenia przeszłości. A jednak ponad 70% młodych Niemców - nie kwestionując tej wiedzy - wyklucza z niej swoich dziadków jako tych, ktorzy nie uczestniczyli w tym dokonywanym wspołnie złu. Gdyby w oparciu o ten prywatny obraz rekonstruować udział obywateli Niemiec w realizacji polityki Trzeciej Rzeszy, okazałoby się, że ogromna większość Niemców była przeciwna reżimowi, a bardzo wielu uczestniczyło w ruchu oporu, pomagało żydowskim współobywatelom, przymusowym robotnikom i więźniom obozów koncentracyjnych. Doprawdy nie wolno bezkarnie, a w dodatku świadomie pogłębiać takiej schizofrenii. Tymczasem planowane Centrum Wypędzeń wydaje się do tej roli wymarzone. 

Można by zrozumieć powstanie w Niemczech (nawet w Berlinie) instytutu naukowego, prawdziwie międzynarodowego i w pełni apolitycznego, badającego fenomen przymusowych wysiedleń i czystek etnicznych w Europie XX w. Rację ma bowiem prof. Jerzy Holzer, mówiąc, że jedynie w perspektywie naukowej można tę tematykę traktować w oderwaniu od ludobójstwa, gwałtów, konfiskat i innych zbrodni oraz skutków działań wojennych. 

W takim instytucie długoletnie - dobre i złe - zachodnioniemieckie badania na temat niemieckich wypędzeń mogłyby być wielką, także metodologiczną pomocą. Tym bardziej, że we wszystkich krajach byłego bloku wschodniego, także w NRD, badania takie były niemożliwe. Kilkanaście lat, jakie minęły od upadku muru, mimo znacznego zainteresowania tymi tematami historyków Europy Środkowo-Wschodniej, zapoczątkowały dopiero prace w tej dziedzinie. Taki instytut mógłby nosić imię Marion Gräfin Dönhoff. 

Nie ma potrzeby zapewniać, że projektowane Muzeum Wypędzeń, zwane oficjalnie Centrum przeciw Wypędzeniom z siedzibą w Berlinie nie mogłoby nosić imienia tej wielkiej Niemki. Gräfin Dönhoff zbyt dobrze wiedziała i dowiodła tego swoim życiem, że ból i pokutę przeżywa się samemu, a dla świata trzeba z tego wynieść szczodrą obywatelską dzielność. 
 

*

Starszy pan z berlińskiej dyskusji podszedł do mnie po jej zakończeniu. Wręczył mi swój wiersz. Oto jego ostatnia zwrotka: 

 

Długo się sprzeczano 
Czy Crossen pisze się przez C czy przez K 
Zdecydowano się na K 
I teraz miasto nazywa się Krosno. 
Opuściłem je podczas śnieżnej zimy 
To nie niewinność miała kolor biały.

(Wilfried C. Reinicke „Moje żydowskie wspomnienia”, przeł. Paulina Schulz) 


Fragment apelu

„Wspólna pamięć jako krok w przyszłość. Na rzecz Europejskiego Centrum przeciw Wypędzeniom, Przymusowym Przesiedleniom i Deportacjom - uczmy się wspólnie w Europie z historii”:

„Opowiadamy się za utworzeniem Europejskiego Centrum przeciwko Wypędzeniom jako ośrodka dokumentacji, badań i spotkań. Decydujące znaczenie ma myśl, by koncepcja Europejskiego Centrum przeciwko Wypędzeniom od początku wypracowana została wspólnie przez różnych partnerów europejskich. Wspólnie powinna być również podjęta decyzja o przyszłej siedzibie takiej instytucji, jej źródłach finansowania i strukturze organizacyjnej.

Ukształtowanie takiego centrum jako projektu w przeważającej części narodowego, jak to w Niemczech planuje Fundacja Wypędzonych, wywołuje nieufność sąsiadów i nie może leżeć we wspólnym interesie naszych krajów. Kryje to w sobie niebezpieczeństwo przeciwstawienia cierpień jednych ludzi cierpieniom drugich i zlekceważenia bardzo zróżnicowanych przyczyn i kontekstów wypędzeń, przymusowych przesiedleń i deportacji”.

Lipiec 2003

Nawojka Cieślińska jest historykiem i krytykiem sztuki; w l. 1991-1995 była radcą ambasady RP w Kolonii i dyrektorem Instytutu Polskiego w Düsseldorfie, w l. 1996-1997 dyrektorem Muzeum Sztuki w Łodzi. Jest współzałożycielką Forum Doradczego ds. Rozproszonych Dzieł Sztuki. Mieszka w Warszawie i pod Monachium.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2003