To, czego nie ma, trzeba wymyślić

Pisanie tworzy przestrzeń, w której możemy się zakorzenić, możemy w niej zamieszkać, poczuć się jak u siebie. Z Jeanette Winterson rozmawiają Czytelnicy

05.11.2012

Czyta się kilka minut

Spotkanie z Jeanette Winterson, Pałac pod Baranami, 25 października 2012 r. / Fot. Grzegorz Ziemiański / WWW.FOTOHUTA.PL / KBF
Spotkanie z Jeanette Winterson, Pałac pod Baranami, 25 października 2012 r. / Fot. Grzegorz Ziemiański / WWW.FOTOHUTA.PL / KBF

JEANETTE WINTERSON: Dziękuję, że przyszliście tutaj, by posłuchać moich opowieści. To nasza wspólna przestrzeń, miejsce, które należy do nas wszystkich. Możecie zadać mi każde pytanie, które przyjdzie wam do głowy. Być może moje odpowiedzi nie będą celne, ale z całą pewnością będą prawdziwe. W debiutanckiej powieści „Nie tylko pomarańcze...” nawiązuje Pani do własnych doświadczeń: dzieciństwa spędzonego z przybraną rodziną, homoseksualizmu, braku akceptacji ze strony opiekunów i mieszkańców miasta, w którym Pani dorastała. Mimo wielu autobiograficznych wątków „Nie tylko pomarańcze...” to powieść. Do tamtych zdarzeń wraca Pani w swej ostatniej książce „Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna?”, jednak tym razem rezygnuje Pani z fikcji, tworząc coś w rodzaju dziennika. Co było trudniejsze do napisania: powieść z elementami autobiografii czy też dziennik, w którym opowiada Pani o sobie w sposób bezpośredni? Pisanie zawsze jest trudne, co nie oznacza, że przynosi mi ono uczucie przygnębienia czy smutku. Pisanie jest trudne, ponieważ stanowi dla nas wyzwanie – warto je podjąć. Napisałam gdzieś, że tylko to, co niemożliwe, jest warte wysiłku. Na tym w gruncie rzeczy polega pisanie. Pisząc, próbujemy stworzyć coś z niczego, czyli zajmujemy się czynnością niemożliwą. A jednak jakimś cudem raz za razem udaje nam się tę niemożliwość przezwyciężyć. Zaczynamy od pojedynczych słów, oderwanych fragmentów, strzępów doświadczenia, starając się nadać formę chaosowi naszej egzystencji. Powstaje coś, co z jednej strony nie jest chaotyczne, z drugiej zaś – nie ma gotowej formy, nie jest statyczne. W tym sensie pisanie tworzy przestrzeń, w której możemy się zakorzenić, możemy w niej zamieszkać, poczuć się jak u siebie. Do tej przestrzeni zapraszamy czytelników, którzy – tak jak my – poszukują sensu. Nie jesteśmy w stanie żyć bez ciągłego odkrywania i wynajdywania znaczeń – to fundament naszej człowieczej kondycji. Ze wszystkich stron słyszymy, że człowiek jest tylko wypadkową biochemicznych impulsów, że istnieje wyłącznie materia, natomiast Bóg, dusza, sens – wszystko to jest wytworem naszych umysłów. Nie zgadzam się z tą cyniczną opinią. Wracamy do literatury i sztuki właśnie dlatego, że tak nieustępliwie poszukujemy sensu. Należy właściwie zrozumieć tę potrzebę nadawania światu i życiu znaczeń. Nie szukamy bowiem odpowiedzi. Pesymiści, którzy uważają, że ostatecznych odpowiedzi nigdy nie udzielimy, są w błędzie, albowiem ostateczna odpowiedź do niczego nie jest nam potrzebna. Książki, które je formułują, można znaleźć na półce z poradnikami (i tam należy je zostawić). Literatura to nie samouczek typu „zrób to sam w weekend, w pięć dni, w dwadzieścia dni etc.”. „Nie tylko pomarańcze...” zaczęłam pisać, mając 23-24 lata. Poszczególne rozdziały nawiązywały do kolejnych ksiąg Biblii, a to dlatego, że chciałam napisać swą własną biblię, własną opowieść, w której będzie miejsce dla wszystkich moich uczuć, pragnień i przekonań. Powróciłam do tej historii 25 lat później tylko dlatego, że tymczasem odkryłam dokumenty adopcyjne, które skłoniły mnie do przeprowadzenia śledztwa w poszukiwaniu mojej biologicznej matki. Gdyby nie to przypadkowe znalezisko, zapewne nigdy nie napisałabym dziennika. Nie wiem, która z dwóch książek była łatwiejsza do napisania. Wydaje mi się, że każda z nich była dla mnie ogromnym wyzwaniem, spotkaniem z niemożliwością, którą musiałam przezwyciężyć. Jak powstawał dziennik „Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna”? Praca nad nim – podobnie jak praca nad każdą z moich książek – przebiegała nielinearnie. Nigdy nie zaczynam od pierwszego rozdziału, do którego następnie dopisuję drugi, trzeci, czwarty... Skoro nie myślimy linearnie, skoro nasza pamięć nie układa się w spójną narrację, to dlaczego mielibyśmy w ten sposób pisać? Dziennik składa się z dwóch części, które powstawały symultanicznie. Opowiada historię dwóch matek: dojmująco obecnej matki adopcyjnej (pani Winterson) i dotkliwie nieobecnej matki biologicznej. Adopcja narzuca nam pewne narracyjne ograniczenia. Przypomina to nieco lekturę książki, z której ktoś wytargał kilka pierwszych stron. Uczucie braku, wrażenie, że coś zostało utracone, nigdy cię nie opuszcza. Nie możesz się od niego uwolnić. Nie powinieneś nawet próbować. Dlaczego? Ponieważ z tego braku rodzi się opowieść. Nieobecny początek zmusza cię do twórczego działania. To, czego nie ma, trzeba wymyślić. Przymus tworzenia alternatywnej opowieści jest dla mnie zrozumiały – bez tej narracji nigdy nie uwolniłaby się Pani z matni rodzinnego domu, jego konwenansów i stereotypów. Musiała Pani opowiedzieć tę historię po swojemu. Ale dlaczego zdecydowała się Pani pokazać ją całemu światu? Podzielić się z innymi własnym doświadczeniem? Pisarz musi się uporać z presją, którą odczuwa za każdym razem, gdy przystępuje do pisania kolejnej książki. Ona musi się ukazać drukiem, czekają na nią wydawcy, czytelnicy, krytycy. Nie wiadomo z góry, jak ta nowa opowieść będzie wyglądać, więc zarówno jej wymyślanie, jak i zgoda na druk są aktem wiary i zarazem aktem odwagi. Przypomina to nieco sytuację, w której ktoś poddawany jest testowi na wykrywaczu kłamstw. Tym kimś jest oczywiście autor, bo to on musi sobie zadać pytanie, co chce powiedzieć innym, co chce przed nimi ukryć... Pisanie jest trudne nie dlatego, że trzeba wymyślić ładne zdania, lecz dlatego że polega na nieustannym zadawaniu pytań samemu sobie. Bez świadomości, że te pytania i odpowiedzi będą czytane przez kogoś innego, cały proces byłby skazany na fiasko. Obecność czytelnika, odbiorcy, rozmówcy jest nieodzowna, by pytania zostały skierowane pod właściwy adres, dotknęły najważniejszych problemów. Mój dziennik wykiełkował z pomysłu na esej. Pewnego dnia postanowiłam napisać tekst do jednej z brytyjskich gazet na temat adopcji. Prawo obowiązujące w moim kraju do 1976 roku nakazywało utajnienie wszystkich dokumentów adopcyjnych, by uniemożliwić dzieciom i ich biologicznym rodzicom ewentualne spotkanie. Później sytuacja uległa zmianie – dziś prawo gwarantuje każdemu adoptowanemu dziecku wgląd w papiery, które pozwalają mu z łatwością odszukać matkę czy ojca. Chciałam opowiedzieć o śledztwie w poszukiwaniu prawdziwych rodziców, żeby ludzie dowiedzieli się, jak to naprawdę wygląda. W dwa tygodnie napisałam piętnaście tysięcy słów. Przeczytałam ten tekst – nikt go u mnie nie zamawiał, więc nie musiałam go posyłać dalej – i po jakimś czasie doszłam do wniosku, że ta historia domaga się rozwinięcia, trzeba ją napisać do końca, a potem wydać w postaci książki, pokazać ją światu. Do dziś przełożono ją na trzydzieści dwa języki. Ta zawrotna popularność wynika z tego, że nie jest to tylko historia Jeanette Winterson, lecz uniwersalna opowieść o stracie, poszukiwaniu tożsamości i pytaniach, jakie sobie stawiamy. Wiek XX i początek wieku XXI to czas egzulów, czas wypędzenia, wielkich migracji, czas diaspory. Każdy z nas ma na swym koncie podobne doświadczenia. Jeśli sami nie zmieniliśmy miejsca zamieszkania, to uczynił to któryś z naszych znajomych lub przyjaciół, ktoś z rodziny wyjechał za granicę. Ta sytuacja zmusza nas do przedefiniowania pojęcia tożsamości – tradycyjne narzędzia, które służyły do tego celu, są dziś nieprzydatne. Jak reagują na tę książkę czytelnicy? Podam jeden – bardzo znaczący – przykład. Podczas podróży do Chin spotkałam się z grupą kobiet, które nie były adoptowane, a jednak znalazły w dzienniku obraz własnego życia. One także mają problem z rodziną, z matką, z jej ambiwalentną obecnością. Nieustannie zadają sobie pytania, kto lub co jest dla nich najważniejszym punktem odniesienia. Czy powinny być lojalne wobec rodziców? Wobec państwa? Wobec siebie? Na tym polega wielka siła opowieści – potrafią połączyć ludzi o różnych doświadczeniach, uświadamiając im, że są sobie bliscy. Pani podróż w głąb siebie polegała na zdzieraniu etykiet: adoptowanego dziecka, homoseksualnej kobiety... Co zostało, gdy te wszystkie etykiety opadły? Czy pojawiły się odpowiedzi? Czy też nowe – drażniące – pytania? Istnieje różnica między etykietą a tożsamością. Nasze główne zadanie polega na odrywaniu takich upraszczających etykiet – i nie myślę w pierwszej kolejności o tych, które inni przyklejają nam, lecz o tych, które my przyklejamy innym. Im więcej wysiłku wkładamy w neutralizowanie etykiet, im częściej kwestionujemy zasadność własnych pospiesznych sądów na temat innych, tym silniejsza jest nasza pozycja w świecie, tym pewniej się czujemy we własnej skórze. W ten sposób wzmacniamy naszą tożsamość. Wspomniała Pani o uniwersalnym wymiarze swej opowieści. Ale czy istnieje w tej historii coś absolutnie jednostkowego, coś tak prywatnego, że nie sposób tego przełożyć na inne języki, nie można tego przekazać ludziom pochodzącym z innych kultur, innych krajów? W dobie globalizacji i tzw. literatury światowej poszukujemy tego, co wyjątkowe, co partykularne, niepowtarzalne, a ostatecznie nieprzetłumaczalne. Wydaje mi się, że tym czymś jest głos pisarza – głos, który bezbłędnie rozpoznajemy, sięgając po kolejną książkę danego autora. Zmieniają się tematy, postaci, ich przygody, ale głos pozostaje niezmienny i właśnie z nim identyfikuje się czytelnik, który powraca do powieści napisanych przez tego samego pisarza. Co ma wpływ na wyjątkowość – niepodległość – pisarskiego głosu? Doświadczenie pisarza, miejsce, z którego pochodzi, otoczenie, w którym przebywa, jego pasje i namiętności – wszystko to ustawia głos. Z drugiej strony, jeśli dzieło jest naprawdę wybitne, te partykularyzmy ustępują miejsca powszechnemu doświadczeniu. Nikt przecież nie sięga po teksty Goethego czy Rilkego po to, by dowiedzieć się czegoś na temat warunków historycznych, w których powstały, lecz po to, by z ich pomocą zrozumieć własne życie. W dzienniku pisze Pani o dwóch rodzajach pisania. Są opowieści, nad którymi ma Pani pełną kontrolę. Ale też takie, które „piszą Panią”. Te ostatnie są niebezpieczne, ponieważ wiodą nas tam, gdzie nie chcemy się zapuszczać. Czy to znaczy, że zwalcza Pani impuls mogący Panią skłonić do podporządkowania się językowi, rytmowi opowieści? Jeśli pisarz nie ma odwagi, by podążyć za impulsem języka czy narracji w nieprzewidywalną stronę, powinien natychmiast zmienić pracę. Co nie znaczy, że ta wędrówka jest niewinna. Czytelnicy i krytycy narzekają często, że kolejna książka ich ulubionego pisarza nie jest tak dobra, jak poprzednie. Zapominają przy tym, że warsztat pisarski to nie fabryka, z której wypuszcza się wciąż te same modele książek. Owszem, każdy piszący próbuje przejąć kontrolę nad tym, co tworzy, ale nie zawsze się to udaje. By uniknąć tych kłopotów, niektórzy pisarze próbują opowiedzieć różne historie w ten sam sposób. Ale takie chodzenie na skróty przynosi opłakane rezultaty. Każda nowa opowieść jest zarazem nowym wyzwaniem językowym, nad którym staramy się zapanować, raz po raz tracąc kontrolę i wydając się na łup języka. Młodzi ludzie pytają mnie często, co mają robić, by zostać pisarzami. Piszcie – odpowiadam. Piszcie i ufajcie sobie i swej opowieści. Dopiero później powróćcie do niej, by spojrzeć na nią krytycznie i ją zredagować. Czy po napisaniu dziennika zrozumiała Pani, dlaczego adopcyjna matka traktowała Panią w tak zły sposób, dlaczego była tak okrutna? Myślę, że ona nie była okrutna. Mam wrażenie, że ostatecznie p. Winterson po prostu nie da się nie lubić. W książce piszę, że była potworem, ale była MOIM potworem. To wielka różnica. Tak, zrozumiałam ją, mam dla niej wiele współczucia, potrafiłam jej wybaczyć. Funkcjonowała w określonych warunkach, które nie pozwalały jej zachowywać się w inny sposób. Nie sądzę, by chciała mnie świadomie skrzywdzić. Ale była kobietą bardzo religijną, wręcz dewotką, miała depresję, mieszkała w północnej Anglii, należała do pokolenia kobiet, które nie mogły liczyć na nic, które były pozbawione jakichkolwiek perspektyw, dlatego całą swą energię wydatkowały na wychowanie dzieci, zwłaszcza córek, pragnąc, by się wyzwoliły, a równocześnie podświadomie wtłaczając je w te same ramy, do których przywykły. Złe relacje między matkami a córkami to w Anglii efekt wielopokoleniowego procesu. Moja matka była nieszczęśliwą kobietą, okropną, ale to także dzięki niej jestem dziś pisarką, to dzięki niej możliwa była moja walka z językiem, walka o własną opowieść. Wiele jej zawdzięczam. Często zadaję sobie pytanie, czy bez p. Winterson stałabym się tą samą osobą? Nie, byłabym kimś innym. Tak wiele zależy od otoczenia, w jakim dorastamy, a także grupy ludzi, którzy na nas oddziałują. W latach 80. XX wieku – w czasach Reagana i Thatcher – stało się coś strasznego. Władza uznała, że to nie otoczenie, lecz jednostkowe predyspozycje odpowiadają za tożsamość człowieka. W ten sposób problem społeczny został niejako sprywatyzowany, zniknął z przestrzeni publicznej, rodzinę uczyniono narzędziem służącym do jego rozwiązania. Moja matka dorastała i żyła w czasach, w których kobiety nie miały prawie żadnych możliwości na emancypację. To był straszny okres w historii Anglii. Smutne jest to, że p. Winterson miała szansę zmienić nieco swe życie. Tą niewykorzystaną szansą byłam ja.
JEANETTE WINTERSON (1959 r.), pisarka odznaczona Orderem Imperium Brytyjskiego. Za swoją pierwszą autobiograficzną powieść „Nie tylko pomarańcze...” otrzymała Nagrodę Whitbreada. Kilka lat później książka została przeniesiona na mały ekran, a adaptację wyróżniono nagrodą BAFTA. W polskim tłumaczeniu ukazały się dotychczas: „Nie tylko pomarańcze...”, „Namiętność”, „Płeć wiśni”, „Zapisane na ciele”, „Sztuka i kłamstwa”, „O sztuce”, „Wolność na jedną noc”, „Podtrzymywanie światła”, „Brzemię”, „Dom na krańcu czasu”, „Kamienni Bogowie” i „Dyskretne symetrie”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2012

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad 2012 - relacja