Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tak powstały trzy wielkie obrazy, każdy utrzymany w odmiennej kolorystyce. Na najwyższym piętrze dominuje żółć, środkowe utrzymane jest w zieleni, dolne przyciąga czerwienią. Możemy zachować dystans i oglądać te trochę zaskakujące w formie malowidła z muzealnych krużganków. Jest też inna możliwość: wejście do środka, przemieszczanie się z piętra na piętro. Nie tylko przyglądanie się z bliska stworzonej przez artystę abstrakcyjnej plątaninie kształtów i barw, ale również fizyczny kontakt z obrazem. Chodzenie po nim, wyczucie pod butami jego nierówności i zagłębień.
Po raz kolejny Tarasewicz wychodzi poza płótno. Wypełniał już przestrzenie galeryjne korytarzami i rzędami kolumn, które następnie pokrywał malunkami. W 2003 r. w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej podłogę jednej z sal zakrył grubą warstwą zabarwionego cementu, a nawet pozostawił narzędzia, które mu służyły do wykonania tego swoistego obrazu (w tym betoniarkę). W 2006 r., przy okazji wielkiego przeglądu dzisiejszego malarstwa, w wielkie malowidło przekształcił schody Zachęty, zalewając je strugami wielobarwnych pigmentów.
Malarstwo staje się dla niego działaniem w przestrzeni, dialogiem z zastaną architekturą. We Wrocławiu naruszył spokój statecznego i dostojnego, utrzymanego w bieli wnętrza. Zmienił je, wprowadził nowy element, ale naruszył coś więcej: nawyki publiczności. Dał jej możliwość wyboru, której najczęściej pozbawiony jest widz muzealny, często bardziej tradycjonalistyczny niż bywalec galerii sztuki współczesnej. Ograniczenia narzuca przecież sama instytucja, skazując na podziwianie dzieł z powagą, z bezpiecznej odległości. Tu odwiedzający ma szansę na bezpośredni kontakt z pracą artysty.
W to dzieło Tarasewicza od samego początku wpisana jest zagłada. Zniszczenia przynosi każdy dzień. Przejście kolejnego zwiedzającego zaciera barwy. Nie przypadkiem tym razem artysta przywołał wspomnienia z dzieciństwa: własne rysunki, wykonane na ścieżkach i dróżkach, które następnie były niszczone przez kolejnych przechodniów.
Leon Tarasewicz pozostaje malarzem. Nie odżegnuje się też od tworzenia obrazów w bardziej tradycyjnym rozumieniu. Obok wielkiej konstrukcji pokazano we wrocławskim Muzeum wybór innych prac artysty. Tylko jedna pochodzi z 2003 r. Reszta to dzieła najnowsze. Niektóre z nich to niewielkie kwadraty, z których artysta tworzy większe całości. W innych przestrzeń płótna została podzielona na przenikające się pola. Przypominają wycinki z większych dzieł, powiększone fragmenty jakiegoś wielkiego obrazu, a może bardziej fresku, z jego chropawością, z pozostałościami nierówności po pracy szpachla i grudami (do stworzenia tych obrazów użył artysta tynku akrylowego).
We Wrocławiu po raz kolejny Tarasewicz sięga po cement i tynk. Odchodząc od obiegowych wyobrażeń o obrazie, wraca do tradycji malarstwa - sztuki w przestrzeni, i wiąże je na powrót z architekturą. Nawet jeżeli ceną za ten związek jest skazanie tych dzieł tylko na chwilowe istnienie, niczym dziecięcych malowanek na chodnikach.
LEON TARASEWICZ, MALARSTWO, Muzeum Narodowe, Wrocław, wystawa czynna do 24 marca 2008.