Tajemnica zielonego promienia

Nie dotkniesz ich, nie włożysz palca, nie zobaczysz. A jednak dzieją się nieustannie. Przyczajone niczym kot, w każdej chwili gotowe do skoku z nieba na ziemię: cuda codzienne. O tym, jak odmieniają nasze życie, opowiadają bohaterowie tych historii.

15.02.2008

Czyta się kilka minut

Cud ulicznej kałuży

Przed cudem Magdalena Golanowska, z zawodu sekretarka, wiodła w Pruszkowie zwyczajne życie: ani ciężkie, ani lekkie. Było w nim miejsce na dwoje dzieci, męża i dwa psy. Za niezwyczajny w tym życiu można uznać tylko fakt, że starszą córkę urodziła, gdy miała 16 lat. Dlatego od małego wkładała dzieciom do głowy: - Wy mojego błędu nie zróbcie.

Jest wiosna 2005 r. Magda myje naczynia po kolacji. W drzwiach kuchni staje Adam, jej syn. "Mamo - mówi - poznałem dziewczynę. Wpadliśmy".

I tak ani ciężkie, ani lekkie życie Magdy w jednej chwili zaczyna ważyć tonę - talerz roztrzaskuje się o podłogę. - Powiedziałam: to dziecko nie może się urodzić.

Gdyż przed cudem przerwane życie nie wydawało się Magdzie mniejszym złem niż życie zrujnowane.

Ale Adam wpada w furię, komunikuje matce, że się wyprowadza. Z dziewczyną, Dorotą, wynajmują mieszkanie przeszło sto kilometrów od Warszawy. Żeby ich utrzymać, Adam jedzie na budowę do Anglii. Raz na dwa miesiące wraca, ale z matką się nie kontaktuje, honorowy jak diabli.

Tymczasem ważące już tonę życie Magdy staje się jeszcze cięższe. Wszystko przez sny. Jednej nocy widzi niemowlę, dziewczynkę płaczącą z głodu. Magda wie, że to jej wnuczka, chce ją nakarmić mlekiem z butelki, ale nie może, bo to dziecko nie ma twarzy. Spocona, budzi się z krzykiem. "Piotrek - mówi do męża - ja mam przeczucie: z tym dzieciakiem coś będzie nie tak". A on: "Nie kracz".

Jednak sen powraca, dręczy.

Latem Adam zawozi dziewczynę do Siedlec, do babci; nie chce, żeby Dorota była sama, gdy zacznie rodzić.

11 września, nękana snami Magda dostaje stamtąd wiadomość: ma wnuczkę. "Zdrowa?" - pyta. Syn przez dłuższą chwilę milczy. "Nie".

Adam wyjaśnia, że dziecko ma rozszczepione podniebienie i wargi. Leży w inkubatorze, bo lekarze podejrzewają ciężką wadę serca. Na to jej mąż: "Wykrakałaś. Bo komu się śni człowiek bez twarzy?".

Teraz życie Magdy ma co najmniej tony dwie. Bo taka myśl, jak katarynka natrętna, nie daje jej odtąd spokoju: nie chciałaś, żeby się urodziło, to twoja wina, twój wstyd. Nie wie jeszcze, że to dopiero początek, że ciężaru przybędzie. Bo ze szpitala przychodzą złowróżbne wieści: dziecko ma potworne ciśnienie, ponad dwieście, sinieje. A w Siedlcach nie ma kardiologa dziecięcego; kiedy wreszcie zjawia się po trzech dniach i robi małej echo serca, każe natychmiast wezwać karetkę i na sygnale przewieźć ją do specjalistycznego szpitala w Warszawie.

W tym samym czasie, gdy rodzice dziecka tłuką się pekaesem za karetką, Magda pędzi do szpitala taksówką. Jest przed nimi. - Tylko jedno miałam w głowie - mówi. - Jak najszybciej ją zobaczyć.

I oto w biegu na spotkanie z cudem następuje być może decydujący przystanek: Magda wpada na oddział, otwierają się drzwi sali zabiegowej, wiozą jej wnuczkę. W ciągu tych paru sekund, zanim znów włożą dziecko do inkubatora i zatrzasną kolejne drzwi, prawdopodobnie rozstrzyga się kluczowy dla tej historii spór między egoizmem i miłością. Bo, nie wiadomo dlaczego, to podłączone do niezliczonych kabli stworzenie wielkości kurczaka, o zniekształconej twarzy, wydaje się Magdzie najcenniejsze na świecie. - To było jak dotknięcie czegoś niewiarygodnie ciepłego i promiennego. Nie - poprawia się - nie dotknięcie. Szarpnięcie.

I kiedy Magda tak stoi porażona tym doznaniem, zbliża się do niej doktor Wieteska, kardiolog. Wylicza: dziecku zamyka się aorta, ma nieprawidłową budowę serca, a przede wszystkim nieuleczalnie powiększony pień płucny, rozszczepienie twarzy przy tym to pestka. Od tej litanii Magdzie kręci się w głowie. Pyta: "Przeżyje?". "Nie wiem".

I tak życie Magdy waży już pewnie tony trzy.

Tymczasem dziecko jest przygotowywane do operacji, która ma przywrócić właściwą pracę serca; trzeba mu przeszczepić kawałki tętnicy szyjnej do aorty płucnej. Bez tego umrze. Ale mimo że karmione sondą dożołądkową, nie przybywa na wadze. Magda tak opisuje widok w inkubatorze: - Pod obojczykiem miała wbitą półcentymetrową rurę, która prowadziła bezpośrednio do serca, zapobiegając zamknięciu aorty. Jak otworzyła buzię, zamiast gardła widać było tylko kable. Nie można jej było wziąć na ręce, przytulić. Leżała w samotności, nieruchomo, jakby rozpięta na krzyżu splecionym z kabli.

W życiu Magdy sprawdza się wtedy porzekadło, że nieszczęścia chodzą parami: mąż traci pracę, a same pampersy kosztują fortunę. Do ciasnego mieszkania w Pruszkowie sprowadzają się Adam z Dorotą, żeby być bliżej szpitala. Życie Magdy waży już najmniej tony cztery.

Ale, nie wiedzieć czemu, zaczynają się w nim pojawiać cudowne przebłyski. Bo naraz okazuje się, że ta bieda, ta ciasnota w przedziwny sposób wyzwala jakąś odświętną, rzec można uroczystą energię. Magda dla wszystkich gotuje, Dorota myje gary, rodzina organizuje zrzutkę na pieluchy, Piotr zajmuje się transportem do szpitala. Przedtem, gdy życie było lżejsze, Magda nie doświadczyła takiej codziennej celebracji najprostszych czynności - wszystko w jakiejś solidarnej, wypełnionej oczekiwaniem ciszy.

I w tę ciszę, w tę odświętność pada grom z jasnego nieba: dziecko zachorowało na sepsę, antybiotyki nie zaskakują, oddycha za nie respirator. Jest w śpiączce. Magda: - Nie wydawała już żadnego dźwięku, bo podczas intubacji uszkodzili jej struny głosowe. Taki ludzki kłębek, jakby już nie z tego świata.

To agonia.

Tego dnia Magda w pracy pochlipuje po kątach. Na to koleżanki: - Trzeba dziecko ochrzcić. Niech nie wraca do nieba bezimienne.

Chrztu dokonuje szpitalny kapelan. Nadają imię Joanna. Zaledwie parę godzin po tym wydarzeniu zaczynają działać antybiotyki, dziecko samodzielnie oddycha, wkrótce przybiera na wadze.

Doktor Wieteska: "To cud".

Po cudzie Magda znowu miewa sny. Ale przyjazne, łagodne. Śni się jej, że rozmawia z Asią, choć ona, dziś dwuletnia, jasnooka, z blond lokami jak u Magdy, przecież nie mówi. Albo śni się jej, że z Asią biega, choć nie wiadomo, czy kiedykolwiek biegać będzie. Jak wykazały badania, Asi brakuje długiego odnóża czwartego chromosomu X, stąd te straszne wady.

Po cudzie życie Magdy wcale nie stało się lżejsze - waży już chyba z pięć ton. Ono się zrobiło, powiada, rozumniejsze. Kiedy widzi np., jak z Asią bawią się psy, jak ona się śmieje, a jakimś cudem śmieje się bardzo często, to Magda czuje, że wszystko: kałuża na ulicy, gwizd lokomotywy, śnieg - ma sens. I z tej kałuży, z tego śniegu się cieszy.

Niedawno wyczytała, że najdłużej na świecie z taką wadą, jak ma Asia, człowiek żył 30 lat. - Proszę pomyśleć - mówi Magda z błyskiem w oku, biorąc Asię na ręce - jakie wspaniałe lata przede mną, jakie ja mam szczęście.

Cud pięknych nóg

Jadwiga Has, pisarka, autorka tekstów przebojowych piosenek, twierdzi, że żyć z cudem to znaczy nie bać się. Ona nie boi się śmierci, jest pogodzona z jej istnieniem. Wszystko przez ojca, Czesława, który dwa razy wyskoczył z nieba.

Pierwszy raz po swoją Marię, Jadwigi matkę.

Czesław, ekonomista, był dyrektorem w różnych przedsiębiorstwach. Silny typ, twardy, dominujący. W Marii zakochał się od pierwszego wejrzenia, dwa tygodnie później się oświadczył. Jadwiga: - Nigdy nie widziałam tak kochającego się małżeństwa. Nam się zawsze z bratem wydawało, że jesteśmy na drugim planie. Boże, jak oni na siebie patrzyli!

Gdy Czesław nie był w pracy i nie zajmował się Marią, brał strzelbę i szedł polować. Poza tym bardzo o siebie dbał. Aż pewnego dnia, zaraz po sześćdziesiątce, dostał krwotoku. Lekarze postawili diagnozę: rak płuc.

Maria, delikatna, urodziła się w Rosji, dla Czesława przeszła na katolicyzm z prawosławia. Miała piękne nogi i słabe zdrowie. Gdy doznała pierwszego wylewu, bardzo ciężkiego, Czesław już chorował, ale żeby jej nie dobić, Jadwiga prawdę o stanie ojca ukryła. Przed nim zresztą też: z lekarzami załatwiła, żeby dostał fałszywą kartę choroby.

Długo to oszustwo nie trwało - ojciec umarł po pół roku. Cicho, bez męki, bo rak płuc nie boli.

Trzy lata później, Maria po kolejnym wylewie leży w szpitalu. Jadwiga czuwająca przy łóżku naraz słyszy: "Jagódka, sprowadź mi pedicurzystkę" (przychodziła tam pani, która za opłatą zajmowała się kosmetyką pacjentów). "Pedicurzystkę?". "Chcę pójść do Czesława na pięknych nogach".

Następnego dnia Maria budzi się rankiem, patrzy na Jadwigę łagodnie. "Wiesz - mówi - śnił mi się tata. Powiedział, że ja za długo się męczę, i że on mnie zabierze". W dwie godziny później już nie żyła.

Jadwiga: - Ja się z początku przeraziłam. Ale potem zrozumiałam: to był sygnał, że on nad nami czuwa. Bo gdyby jej wtedy nie zabrał, za kilka dni zamieniłaby się w roślinkę. Może i te nogi nie byłyby już takie piękne.

Jednak przez następne 17 lat Czesław, najwyraźniej zaabsorbowany Marią, na ziemię nie zagląda. W każdym razie nic pewnego o tym nie wiemy.

Aż nadchodzi rok 1996. W swoim warszawskim mieszkaniu Jadwiga ślęczy nad słowami nowej piosenki, coś dopisuje, coś skreśla. Około północy gasi światło. Śni jej się ojciec. Stoi bardzo blisko i krzyczy: "Ty zawsze wszystko robisz na ostatnią chwilę! Ty zawsze się spóźniasz!". Jadwigi nie dziwi, że krzyczy, za życia nieraz się z nim kłóciła. Tylko dziwi ją, że gniewa się za niepunktualność, bo przecież punktualna była zawsze. Ale nic nie mówi, czeka. I widzi, jak zagniewany ojciec otwiera drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, a tam leży skulona z bólu siostra Marii, ciocia Zina, która umarła na raka piersi. Czesław zwracając się do Jadwigi wykrzykuje: "Popatrz!".

I w tym momencie ona się budzi. Siada na łóżku, zapala światło, szuka ojca, tak był we śnie kształtny, prawdziwy. Ale nic: cisza.

Z samego rana jedzie na mammografię, której nie robiła od trzech lat. Po tygodniu ląduje na stole operacyjnym. Lekarze nie mają wątpliwości: to ostatnia chwila, już się szykowały przerzuty.

Tak ojciec uratował Jadwidze życie. I już nigdy później się jej nie przyśnił. - Ale zostało przekonanie, że ktoś nade mną czuwa, że jak trzeba się będzie z tego świata ewakuować, to on mnie przeprowadzi jak mamusię, i że potem będziemy wszyscy razem.

I ma jeszcze Jadwiga takie przekonanie, że ziemia jest pełna wędrujących aniołów, co to - jak Czesław - rozglądają się, jaką by tu oddalić niedolę. Tylko człowiek, niemądry, zahukany, ich nie dostrzega. Nie słyszy. Jadwiga, przeciwnie, po wyskokach ojca ma ten słuch wyostrzony. Żeby go nie stracić, codziennie wieczorem odmawia modlitwę za zmarłych i do anioła stróża. Potem zasypia.

Cud trudnego scenariusza

Gdy Roman Graczyk, dziennikarz, rozmyśla o cudach, przywołuje filmy Kieślowskiego: "Dekalog", "Podwójne życie Weroniki" albo "Trzy kolory". Ich bohaterowie spotykają na swej drodze takich, a nie innych ludzi, w ściśle określonym czasie, i z tych przypadków wynikają znaczące wydarzenia, jakby ktoś je z góry zapisał w niewidocznym scenariuszu.

Czy zatem Kieślowski mógłby nakręcić film o Krzysiu, synu Romana? Czy zaciekawiłby go scenariusz odtwarzający trzy ostatnie lata z ich życia?

Jest 31 grudnia 2004 r. Roman wybiera się z 15-letnim wówczas synem na sylwestrowy, dziesięciokilometrowy bieg. Krzyś ma do sportu smykałkę (rodzice długo zastanawiali się, czy nie posłać go do szkoły sportowej, ale zrezygnowali, żeby nie zamienił się w mięśniaka - faceta, który nie czyta i niewiele umie). Ten dystans to dla niego pestka - regularnie trenuje pod okiem fizjologa.

Tamtego sylwestra Roman przybiega na metę kilka minut po Krzysiu. Widzi, jak ten siedzi na ławeczce z taką miną, jakby już był gdzie indziej, z odlotowym uśmiechem. Obok stoi dziewczyna ze służby medycznej. Roman myśli: "pewnie mu się spodobała". A Krzyś już wtedy tracił świadomość. Później Graczykowie dowiedzą się prawdy: ich syn, prawdopodobnie z przyczyn genetycznych, miał uszkodzoną tętnicę szyjną, jedną z czterech doprowadzających krew do mózgu, która dotąd nie dawała o sobie znać. Aż w końcu jej ścianki się rozwarstwiły i zablokowały dopływ krwi. Nastąpił udar.

To mogło zdarzyć się w szkole albo we śnie - w każdej chwili i wszędzie. Ale jest sylwester, ludzie szykują się na bale, w szpitalu, do którego przywozi Krzysia pogotowie, też nastrój międzyświątecznego rozluźnienia. Lekarze robią badania, lecz nie stawiają jednoznacznej diagnozy i Krzyś leży w czymś w rodzaju poczekalni na obserwacji.

Dziś już wiemy, że gdyby tę diagnozę postawili szybko, dostałby standardowe leki rozpuszczające skrzep i po paru dniach wróciłby zdrowy do domu.

Ale autor tego scenariusza nie założył happy endu, bo cóż to byłby za film, który ledwie się zaczął, a już się kończy, cóż to za scenariusz bez stopniowania dramaturgii i punktów zwrotnych?

Jesteśmy zatem w krakowskim szpitalu przy Krzysiu, który stracił już mowę i połowę zmysłów. Ale oto na drugim planie zaczyna toczyć się równoległa akcja: widzimy, jak Roman z żoną, Krystyną Czerni, stają na głowie, żeby wieść o tragedii ich syna dotarła do Papieża i żeby on się w jego intencji pomodlił. Przez znajomych docierają do Wandy Półtawskiej, przyjaciółki Karola Wojtyły.

Wracamy na pierwszy plan. Mamy noc z 8 na 9 stycznia. Stan chorego gwałtownie się pogarsza. Lekarze do Graczyków rano, dziewiątego: - On umiera.

Tymczasem na drugim planie (który, jednakże, pozwolimy sobie przeplatać z pierwszym) śledzimy pełną napięcia podróż. >

> Odbywa ją z Krakowa do Lublina siostra Romana i ich para przyjaciół (zwróćmy szczególną uwagę na kobietę o imieniu Danuta, ona w tym scenariuszu odegra jeszcze istotną rolę). Potwornie się spieszą, wyjeżdżają przed świtem 10 stycznia. Nie mają ze sobą najnowszych badań tomograficznych Krzysia, bo w weekendy szpitalny dział dokumentacji jest zamknięty. Liczą na to, że wyniki dotrą do Lublina internetem. W tutejszej Akademii Medycznej pracuje jeden z najwybitniejszych neurochirurgów, prof. Tomasz Trojanowski - podróżni chcą się dowiedzieć, czy dla Krzysia jest jakiś ratunek. Ale młyny szpitalne mielą powoli. Kiedy Romanowi w Krakowie udaje się wreszcie te wyniki wydębić, jest już jedenasta. Pomagają mu inni przyjaciele: ktoś przyjeżdża do szpitala po płytę CD, jedzie taksówką przez zakorkowany Kraków do "Gazety Wyborczej", gdzie ktoś inny zawiesza jej zawartość na serwerze. Obserwujemy profesora pochylonego w gabinecie nad zdjęciami mózgu Krzysia i słyszymy jego radę: "Trzeba natychmiast trepanować czaszkę". Lekarze w Krakowie opierają się, Trojanowski do nich telefonuje: "To naprawdę nie takie trudne, dacie radę".

Ale ci komunikują rodzicom Krzysia: "Ten zabieg to na 99 procent śmierć pacjenta".

"A co państwo proponują?".

Milczenie.

Jest czternasta. Krzyś ma dramatycznie wysokie ciśnienie, wydaje się, że za chwilę obrzęk mózgu go dobije.

Ale tego samego dnia, może nawet o tej samej godzinie w Watykanie Papież modli się za Krzysia.

Wówczas, 10 stycznia, Graczykowie jeszcze nie mają pojęcia, że w tym scenariuszu owe dwa wydarzenia dzieją się jednocześnie. Dopiero później otrzymają potwierdzenie, że tak było naprawdę. Na razie znów widzimy ich w krakowskim szpitalu, gdzie - po odebraniu wieści z Lublina - wymuszają na lekarzach, żeby wykonali synowi trepanację czaszki.

I Krzyś nie umiera.

Ale to nie koniec historii, bo tu są potrzebne dalsze cuda. Bo choć przeżył, jest w stanie głębokiego kalectwa: ma sparaliżowaną połowę ciała, nic nie mówi, niemal nic nie rozumie - to efekt dewastacji połowy mózgu. Pewnego razu rodzice przynoszą mu do szpitala film rysunkowy dla paroletnich dzieci. Obserwują wysiłek, jaki wkłada, żeby coś zrozumieć, powiązać skaczące obrazki w chronologiczną całość. I raptem Krzyś zaczyna wyć, jakby z samego środka duszy wydobywa się ten głos, z samego jądra rozpaczy. Roman Graczyk: - Nigdy wcześniej ani nigdy potem czegoś podobnego nie słyszałem. Jestem przekonany, że w tamtym momencie Krzyś uświadomił sobie, co się z nim stało.

Czy Pan Bóg usłyszał ten krzyk?

W naszym scenariuszu czas na scenę tak wymowną, że aż surrealistyczną. Oto jakiś miesiąc później w kościele dominikanów ma być odprawiona Msza w intencji Krzysia. Wybiera się na nią przyjaciółka Graczyków, Danuta, ta sama, która wcześniej była w Lublinie. Nagle za szybą mijanej cukierni dostrzega znajomą postać: profesor Trojanowski stoi z żoną w kolejce, jakby nigdy nic.

Roman: - Myśmy z Krysią i Danusią uznali, że to znak, żeby się Trojanowskiego trzymać, zrobić, co nam powie.

I wkrótce wiozą syna do Lublina na operację załatania czaszki. Tuż przed nią znów szukają dojścia do papieskiego serca. I tak jak poprzednio dociera do nich, tym razem przez księdza Bonieckiego, zapewnienie: tak, modlił się w dniu operacji, 24 marca. A przecież był już nad grobem.

Później w naszym scenariuszu następuje sekwencja zdumiewających scen. Oto za radą Trojanowskiego, po wielkich trudach udaje się umieścić Krzysia w klinice prof. Członkowskiej w warszawskim Instytucie Psychiatrii i Neurologii. W maju, gdy go wypisują, kuśtykając, wychodzi o własnych siłach.

I oto widzimy, jak niebawem robi z ojcem na tandemie kółko wokół ogrodu, następnego dnia dwa, i jak za parę tygodni wypuszczają się w kilkukilometrową trasę. Widzimy, jak chłopiec rozpędza się lewą nogą, i jak ona nadaje impet prawej, martwej. I oto Krzyś, który nie mówił, z mozołem, uparcie, próbuje łączyć sylaby w proste wyrazy. Nie czyta, ale myśli. Nie pisze, ale czuje. Nie trzeba go obsługiwać: sam się ubierze, wysika, zje.

"On ma niewyczerpane pokłady optymizmu i pokory. Jest pogodny. Kiedy patrzę, jak walczy z kalectwem, i ile go ta walka kosztuje, myślę, że jest to jego droga do świętości" - powiedziała Krystyna "Newsweekowi". I dodała: "A my staramy się za nim nadążać".

Nadążają. Na filmie, o którym mowa, konieczne byłoby zbliżenie twarzy Romka. W niej bruzdy - skutek uboczny nadążania. Krysia mówi: - Nie mam zaufania do gładziutkich. Jak jesteś pomarszczony, to znaczy, że życie przygięło cię do ziemi, otarłeś się o jakąś tajemnicę, o coś, co innych ominęło.

Na to Roman, że jednak wolałby tego krzyża nie doświadczyć. Dlatego nieustannie proszą Boga: "Daj Krzysiowi szansę, niech jeszcze bardziej do nas wróci, wszystko w Twoich rękach". Te ręce Roman wyobraża sobie jak wielki wysięgnik z łyżką, niczym w koparce. W tej łyżce są nasze losy. Bóg nią czerpie i każdemu przeznacza inny, sami tego losu nie ukujemy.

Niech więc scenariusz naszego filmu nie kończy się ostatecznym rozstrzygnięciem. Dajmy pole do popisu Najwyższemu Scenarzyście; tak by pewnie uczynił Kieślowski.

Cud żółtej łodzi

Gdy Anna Sobolewska, historyk literatury i pisarka, autorka m.in. "Mistyki dnia powszedniego", rozmyśla o cudach, to przywołuje XX-wiecznego fizyka Jamesa Jeansa. Mędrzec ów twierdził, że nie ma zdarzeń niemożliwych - są tylko niezwykle mało prawdopodobne. Wyobraźmy sobie, dajmy na to, że woda w czajniku na gazie zamiast się zagotować, ścina się w lód. Czy to się może zdarzyć? A i owszem - przekonywał Jeans - choć szanse są znikome. - W moim życiu - mówi Sobolewska - było wiele takich zdarzeń, które zbliżały się do bieguna nieskończenie małego prawdopodobieństwa.

Spróbujmy prześledzić jedno z nich.

Oto jesteśmy w Izraelu, gdzie Anna przez pewien czas wykłada język polski. Jej córka, Cela, chce koniecznie zobaczyć Morze Czerwone, nade wszystko zaś popłynąć na jego dno żółtą łodzią podwodną, jak najbardziej prawdziwą. Łódź znajduje się w kurorcie Ejlat.

Dzień jest przejrzysty, słońce jaskrawe, cienie czarne, wyraziste. W autobusie, który wyrusza z Jerozolimy, Anna i Cela rozmawiają o czekających je atrakcjach. Nic nie zapowiada, że coś te plany pokrzyżuje.

W Ejlacie Anna kupuje bardzo drogie bilety na żółtą łódź podwodną, przez chwilę zastanawia się, która z wejściowych bramek do niej prowadzi. Wtedy nagły podmuch wiatru porywa bilety, unosi i pogrąża w wodzie. Słychać westchnienie Celi. Ale już pojawia się uśmiechnięta bileterka: - Widziałam panie przy kasie, proszę się nie martwić, proszę wejść - i wskazuje drogę do jednej z bramek; tuż po jej przekroczeniu wąskie schodki wiodą na jakiś stateczek.

Anna: - Pomyślałam, że pewnie trzeba nim do tej żółtej łodzi podwodnej dopłynąć w głąb morza.

Ale stateczek płynie godzinę, półtorej - i już wiadomo, że do żadnej łodzi nie zmierza. A w oddali czerwienieją góry, bo tak naprawdę to one są czerwone, nie morze, i Annie przemyka myśl: "ciekawe, jak daleko stąd do Egiptu".

Wreszcie stateczek zawraca. Anna i Cela znowu są na nabrzeżu. Upewniają się, że żółta łódź podwodna ma jeszcze jedno zanurzenie, więc znów kupują bilety. Anna chowa je do portfela.

Ale nie zapominajmy: jesteśmy w orbicie bieguna nieskończenie małego prawdopodobieństwa, tu nie ma rzeczy niemożliwych, tu się za chwilę coś niebywałego wydarzy. Anna zerka na zegarek, do ostatniego rejsu żółtej łodzi zostało trochę czasu. I raptem, tuż obok, dostrzega stragan z półszlachetnymi kamieniami (takimi, jakie kolekcjonuje od lat). Więc podchodzi tam, dotyka, patrzy, jak się mienią, puszą, zachwalają, szczególnie te tutejsze, wyjątkowe kamienie Eljat - połączenie chryzokoli z malachitem. A czas umyka niepostrzeżenie.

"Pora iść do żółtej łodzi?" - pyta Cela. "Tak. Pora".

Lecz kiedy Anna sięga do torebki, nie ma już portfela, nie ma już biletów. Żółta łódź podwodna odpływa w ostatni tego dnia rejs bez dwóch pasażerek na pokładzie. Cela płacze.

Dlaczego tak musiało się zdarzyć? Czyżbyśmy mieli tu do czynienia z jednym z tych cudownych przypadków ocalenia? Czyżby łódź zatonęła? Otóż nie, wynurzyła się zgodnie z planem. Jednak Anna Sobolewska nic a nic nie ujmuje cudowności tamtych wypadków. - Tego typu zdarzenia - mówi - wskazują na jakiś inny, ukryty wymiar życia. Bo gdy tak spiętrzają się w dziwny sposób, możemy ten, na co dzień nieczytelny wymiar, uchwycić. Po to, żebyśmy się zatrzymali w biegu, żeby życie stało się przedmiotem zamyślenia, a nie tylko konsumpcji.

I te cuda powszednie, błahe, czasem przykre, a czasem zabawne, rewanżują się człowiekowi za ich poszanowanie. One się mu odpłacają za nawyk uważnej obserwacji - tak jak w ulubionym filmie Anny, "Zielony promień" Erica Rohmera. Jego bohaterka cały czas otrzymuje różne znaki. Np. znajduje pojedyncze karty do gry, które zapowiadają rozwój fabuły jej duchowego życia. I to życie staje się pełnym pokory oczekiwaniem na cud, bo ona pragnie choć raz ujrzeć ostatni promień zachodzącego słońca, który przybiera kolor zielony. I cud się spełnia. I już wiemy, że czeka ją szczęście, spełnienie - gdyż te znaki nigdy nie wywołują lęku. One nas wzmacniają, budzą radość ze świadomego obcowania ze światem.

Gdy Anna Sobolewska obejrzała ten film po raz pierwszy, zaczęła szukać informacji, czy ten promień naprawdę istnieje, czy też reżyser go sobie po prostu wymyślił. Dotąd nic na ten temat nie znalazła, więc szuka dalej.

***

Kiedy zastanawiałam się, jaką klamrą spiąć te doświadczenia cudów codziennych, tak różne przecież, jak ich bohaterowie, dostałam list od Agnieszki Holland, autorki "Trzeciego cudu" - filmu o wierze i niedowiarstwie.

"Przy pewnym stanie łaski - pisze Holland - wszystko może wydać się cudem: świt, wschód słońca, układ cieni na wodzie, narodziny i uśmiech dziecka, spełnienie miłosne... I nie musimy pytać, czy te zjawiska są cudem, czy cud realizuje się w naszym nimi zachwyceniu. Sama wiara jest swego rodzaju cudem. Co i rusz zdarzają się rzeczy obiektywnie niezwykłe, przedziwne zbiegi okoliczności, antycypacje, jasnowidzenia. Możemy odczytywać je jako znaki, sygnały wysyłane przez Boga, los lub jako przypadki. Uznanie ich za cud zależy więc od naszej interpretacji. Mogłabym wyliczyć wiele takich drobniejszych i ważniejszych zdarzeń, ale nie kolekcjonuję ich, traktuję je jako świadectwo mojej potrzeby ładu; skoro dzieją się rzeczy cudownie niewytłumaczalne, to znaczy, że w przebiegach zdarzeń istnieje głębszy sens. Taka postmodernistyczna teologia ludzi bez prawdziwej religii. W procedurze kanonizacyjnej za cud uznawane są zwykle uleczenia, których nie da się wytłumaczyć racjonalnie. Traktuje się je jako dowód: cud jest uwiarygodniony poprzez napięcie między naukowo zapisanym stanem destrukcji organizmu i łaską wyleczenia. Ale dla mnie największy i najzwyklejszy cud ma miejsce, gdy udaje się nam przezwyciężyć swe ograniczenia i stworzyć coś, co przekracza granice naszej ziemskiej egzystencji: fakt artystyczny, dziecko, ogród...".

I tak została mi podarowana klamra.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2007