Szekspir wśród jaskiniowców

Kenneth Branagh: Może okrucieństwo bywa dobre? Jest drogą do oczyszczenia? W końcu emocje nigdy nie są oczywiste. Rozmawiał Krzysztof Kwiatkowski

28.10.2008

Czyta się kilka minut

Krzysztof Kwiatkowski: Pański "Pojedynek", który pojawił się w Polsce na DVD, jest remake’iem "Detektywa" nakręconego w 1972 r. przez Josepha L. Mankiewicza. Adaptacji dokonał laureat literackiej nagrody Nobla, Harold Pinter. Myśli Pan, że dzięki niemu ten tekst nabrał nowych znaczeń?

Kenneth Branagh: "Detektyw" Mankiewicza jest filmem wciągającym. Ale od jego powstania minęło 30 lat. W tym czasie świat stracił resztkę niewinności. Dzisiaj już mało kogo interesują poprawne obrazy zrealizowane zgodnie z prawidłami gatunków. Tymczasem nikt tak jak Pinter nie umie się bawić konwencjami, unikając przy tym banału. Jest on chyba jedynym pisarzem, który potrafi zaproponować relaksujący i zabawny thriller. Pewnie nie umiałbym w pełni docenić jego pracy, gdybym nie był aktorem. Teksty Pintera mają wyraźny, poetycki rytm. W stworzonym przez niego świecie zdanie "Pragnę cię zabić" wygłasza się z namaszczeniem - powoli i bez emocji. Potem następuje długa pauza, w czasie której drugi bohater zastanawia się, co odpowiedzieć.

"Pojedynek" nie był Pańskim pierwszym spotkaniem z Pinterem...

Ten film jest klamrą w moim życiu zawodowym. Zdawałem do szkoły teatralnej, mając 16 lat. Musiałem wygłosić dwa monologi - klasyczny i współczesny. Byłem wystraszony, niezdecydowany, zagubiony. Wybierając pierwszy tekst, poszedłem na łatwiznę i sięgnąłem po "Hamleta". W poszukiwaniu drugiego odwiedziłem tanią księgarnię. Zobaczyłem przecenioną pozycję z nazwiskiem Pinter na stronie tytułowej oraz ze zdjęciem Harolda w pozie "jestem cierpiącym artystą". I tak wcieliłem się w postać Micka z "Caretakera" ["Dozorcy"]. Po raz pierwszy w życiu przeczytałem sztukę, w której odnalazłem bohaterów z krwi i kości. Momentami odrażających, ale w swojej podłości bardzo ludzkich. W "Pojedynku" Pinter świetnie uchwycił moment, kiedy w pozornie niezobowiązującej zabawie traci się umiar i dopuszcza do głosu najniższe instynkty. Okazuje się, że są chwile, kiedy najbardziej dystyngowani dżentelmeni zachowują się jak jaskiniowcy.

Będąc reżyserem słynnych adaptacji sztuk Szekspira, czuje Pan w sobie jaskiniowca?

Oczywiście. W każdym z nas tkwią olbrzymie, irracjonalne i niezrozumiałe namiętności. Zresztą, może okrucieństwo bywa dobre? Jest drogą do oczyszczenia? Emocje nigdy nie są oczywiste. Tacy ludzie jak Szekspir i Pinter potrafią przyjrzeć się im z bliska.

Jaka jest różnica między ekranizowaniem Szekspira i Pintera?

Szekspir nie może przyjść na plan. To stwarza pokusę, by odnaleźć w sztuce siebie i daleko odejść od oryginału. Jedynym ograniczeniem staje się pokora. Pinter zaś strzegł swojego tekstu jak lew. Jest człowiekiem piekielnie inteligentnym, ale i wymagającym. Oczekiwał ode mnie dokładnej wiedzy o tym, co i dlaczego chcę zrobić. Długo rozmawialiśmy i pozwolił mi wejść w swój świat. Takie doświadczenia są dla mnie ważne, bo sztuki dramatyczne, także film, opierają się na rozmowie. Dlatego nie boję się zarzutu, że w filmie pada zbyt dużo słów. Znakomity aktor może sprawić, że nawet obraz w całości oparty na dialogu nie wyda się przegadany.

Pan nigdy w kinie nie odżegnywał się od teatru i literatury. Czy te dziedziny mogą w ogóle istnieć bez siebie?

Przyjaciel zapytał mnie: "Robisz »Pojedynek«? Czy to nie jest po prostu dwóch facetów gadających w pokoju?". "Tak - odpowiedziałem. - Ale może też z tego wyjść film". Dla mnie ważniejsze od tego, co dzieli odmienne rodzaje twórczości, jest to, co je łączy. Sam wychowałem się na kinie, potem zacząłem pracować w teatrze i cały czas czuję się niespełniony. Kiedy staję za kamerą, brakuje mi żywego kontaktu z widownią. Na deskach tęsknię za celuloidem. Staram się osiągnąć taką równowagę jak Bergman, który odkrył naturalną dynamikę między teatrem a kinem. Ale jeszcze długa droga przede mną.

Powraca Pan myślami do jej początku?

Bardzo często, bo wciąż nie mogę się nadziwić, że zostałem filmowcem. Długo odkrywałem tę pasję, bez której chyba nie umiałbym żyć. Aż nabrałem pewności, że chcę stanąć za kamerą. Kiedy zaczynałem pracę nad "Henrykiem V", chciałem podzielić się ze światem swoją fascynacją Szekspirem. Udowodnić, że ten klasyczny dramaturg wciąż może powiedzieć nam bardzo dużo o nas samych. Że zamiast opowiadać o rzeczach banalnych i miałkich, można sięgnąć po tematy największe - mechanizmy władzy, prawa historii, ludzkie żądze i emocje. I robić to tak, by nie być anachronicznym.

Teksty klasyka uwspółcześniał Pan na wiele sposobów. Nie bał się Pan do dramatów Szekspira dopisywać scen ani ich usuwać. Zaś Pański "Hamlet" dzieje się w XIX w.

Diagnozy Szekspira nie zdezaktualizowały się ani trochę. Ale świat się zmienił. Potrzebni są ludzie, którzy będą tłumaczyć myśl dramaturga na współczesny język. Nasza kultura straciłaby wiele, gdyby istnieli tylko ortodoksyjni badacze, walczący o każdy przecinek postawiony przez mistrza. Ale musimy też uważać na hochsztaplerów gwałcących tekst, by był bardziej efektowny. Staram się znaleźć miejsce między tymi biegunami: uczciwie czytać dramaty, przetrawić je przez swoje doświadczenie i zastanawiać się, co dla mnie znaczą. Zresztą, wciąż odnajduję w nich nowe sensy. Inaczej rozumie się "Romea i Julię" w pogrążonym w konfliktach Belfaście, inaczej w zatraconych w konsumpcji Stanach. Ale myślę, że jeśli artysta pozostaje w zgodzie ze sobą, może się czuć rozgrzeszony z zabiegów na tekście.

Więc adaptując teksty Szekspira, nie czuje Pan wobec nich pokory?

Oczywiście, że czuję. Zawsze składam Szekspirowi hołd. Mam też nadzieję, że dzięki mojej pracy przynajmniej kilka osób zdecydowało się sięgnąć po "Hamleta" czy "Makbeta" i dokładniej go przeczytać. Ale sztuka przenoszenia literatury na ekran polega na zacieraniu śladów. Chodzi mi o tworzenie filmów, które nie przypominałyby na każdym kroku o swoim pierwowzorze. Nie lubię wiernych ekranizacji. Kino posługuje się własnym językiem, musi oczyścić teatr z teatru i odrzeć operę z opery.

Operę "Czarodziejski flet" też Pan ekranizował.

Gatunek ten interesuje mnie wyłącznie w kinie. Wtedy mam co przy nim robić - przetłumaczyć ten specyficzny styl wypowiedzi na język filmu. W prawdziwej operze jako reżyser czułbym się niepotrzebny. Tylko bym denerwował ludzi, którzy naprawdę znają się na muzyce i śpiewie.

Pan sam często wychodzi z filmów i spektakli zdenerwowany?

Bardzo. Dlatego właśnie oglądam więcej filmów niż spektakli. Z kina wychodzę, otrząsam się i idę dalej. A po okropnym przedstawieniu mam poczucie zmarnowania kawałka życia. Zwłaszcza że mam świadomość, iż sam w ten sposób zabrałem wielu ludziom kilka godzin z ich biografii.

Swoją sztukę adresuje Pan zwykle do wąskiej grupy odbiorców. Jak Pan sobie radzi ze współczesnym rynkiem?

Wydarcie ze studiów pieniędzy na moje filmy zawsze było olbrzymim kłopotem. Pierwsze starcie to produkcja filmu. W "Pojedynku", kiedy bohaterowie spotykają się po raz pierwszy, widz także ich nie zna. Dlatego kamera obserwuje ich z oddali. Amerykańscy koproducenci nie chcieli się na to zgodzić. "To Jude Law i Michael Caine, a pan nie pokazuje ich twarzy?" - grzmieli. Nie uległem. Później przychodzi nie mniej trudny etap - dystrybucja. W Stanach "Jak wam się podoba" pokazano tylko w telewizji HBO. Gdybyśmy chcieli wprowadzić go w dwóch kinach w Los Angeles i w Nowym Jorku, razem z promocją kosztowałoby to dwa miliony dolarów. Taka suma zwraca się miesiącami. "Henryk V" zarobił, ale głównie dzięki cierpliwości kiniarzy. Cieszę się za to z doświadczenia, jakim był "Czarodziejski flet". Okazał się sukcesem w kilku krajach - choćby w Skandynawii czy w Hiszpanii. Ale największym - w kochającej muzykę poważną Japonii. Nie wierzyłem własnym oczom, gdy widziałem wyniki.

Są na świecie fantastyczni widzowie. Tyle że oni nie chodzą do kina w pierwszy weekend po premierze. Nie są już nastolatkami - mają pracę, dzieci, obowiązki. Imponuje mi to, że w ogóle wydzierają z ułożonego życia dwie godziny, aby zobaczyć film. Ale dostarczenie im dobrych tytułów wymaga mądrości decydentów. Zaangażowania się w stworzenie ciekawej kampanii promocyjnej obrazu, który i tak nie przyniesie im sto milionów dolarów. A tego nikomu nie chce się robić. Ledwie wczoraj zadzwonił znajomy z Hollywood. Zrozpaczony opowiadał, że jeśli jego film nie zbije odpowiedniej kasy w ciągu dwóch dni, to zejdzie z ekranów. Dwa dni i koniec. Ciężko się żyje ludziom spoza biznesu "Piratów z Karaibów". Ale można. I tej wersji będę się trzymał.

KENNETH BRANAGH (ur. 1960 r. w Belfaście) jest aktorem, reżyserem i scenarzystą, autorem m.in. znakomitych adaptacji filmowych dramatów Szekspira ("Wiele hałasu o nic", "Henryk V", "Hamlet").

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2008