Święty spokój

Wiktor Sedlak, psychoanalityk: Bardzo kibicuję piłkarzom Evertonu. Jak wchodzą na boisko, to zawsze grają im hymn. Więc poprosiłem syna, żeby ten hymn puszczono, jak moją trumnę będą wnosić do kościoła.

27.07.2020

Czyta się kilka minut

Warszawa, styczeń 2020 r. / MIKOŁAJ GRYNBERG
Warszawa, styczeń 2020 r. / MIKOŁAJ GRYNBERG

JUSTYNA DĄBROWSKA: Ile masz lat, Wiktorze?

WIKTOR SEDLAK: W listopadzie skończyłem 69.

Spieszysz się do emerytury?

Dużo o tym myślę. Trzymam się z grupą kolegów, z którymi studiowałem psychologię – było nas dwanaście osób, co parę lat się spotykamy. Oni wszyscy dziesięć lat temu zaczęli już marzyć o emeryturze. Z naszej grupy tylko ja pracuję. Teraz jestem psychoanalitykiem szkoleniowym, czyli takim, który przygotowuje innych analityków do zawodu, i mam ich teraz troje. Zanim odejdę na emeryturę, muszę zakończyć pracę z nimi.

Mój syn mieszka w Turcji, córka w Portugalii, czasami myślę: ale byłoby fajnie pojechać do każdego z nich na sześć, osiem tygodni. Rano bym spokojnie pił kawę, wygrzewał się w słońcu… Tak, w ostatnich latach coraz wyraźniej mnie ciągnie do tej emerytury.

Do czego konkretnie?

No właśnie, dobre pytanie. Obawiam się, że do rezygnacji. Myślę wtedy o mojej matce. Przeżyła wojnę, wysiedlenie na Syberię, armię Andersa, w końcu wylądowała w Anglii. Dużo mówiła o tym, że „marzy o świętym spokoju”. Jak tylko się pojawiały jakieś trudności, nie mogła ich znieść, zaczynała się bać i marzyła, żeby „to się szybko skończyło”. Coś z tego jest i we mnie, dlatego myślę, że to nie jest do końca zdrowe. Ale jestem tego świadom, świadomie się z tym borykam.

A jak wygląda „zdrowa emerytura”?

Wyobrażam to sobie tak: nie mam pacjentów, ale codziennie przez kilka godzin prowadzę superwizję poprzez Skype. Mógłbym to robić z różnych miejsc na świecie. Kilka lat temu mieliśmy okazję pojechać do Japonii na sześć miesięcy, zostałem zaproszony jako profesor wizytujący na uniwersytecie w Kioto. Moja żona była już wtedy na emeryturze. W ciągu dnia trochę pracowałem, a ona sprawdzała, co jest w mieście ciekawego do zobaczenia, wracałem do domu i razem gdzieś szliśmy. Nie byliśmy turystami, nie spieszyliśmy się, bo żyliśmy tam spokojnie przez kilka miesięcy. Bardzo nam się to podobało. Myślę, że moglibyśmy pojechać na trzy, cztery miesiące do Berlina, do Warszawy czy do Rio de Janeiro. Ale jednocześnie obawiam się, że w tych pomysłach jest jakiś grząski grunt. Na emeryturze mógłbym dłużej pospać, myślałbym: a po co tak rano wstawać, potem byłaby już 11.00, to za późno, żeby pójść biegać… A potem jest 16.00 i można już wypić gin... Tak to się będzie pewnie rozłazić.

Myślisz o tym psychoanalitycznie, badasz swój wewnętrzny, nieświadomy konflikt.

To badanie samo się narzuca. Myślę o popędzie życia i popędzie śmierci. Hanna Segal, psychoanalityczka polskiego pochodzenia, pisała, że jak niemowlę się rodzi, to najbardziej chce żyć, ale przecież w każdym życiu jest zawsze też jakiś ból. Dziecko jest głodne albo wściekłe, gdy przez chwilę nie ma przy nim matki. Segal pisała, że kiedy doświadczamy frustracji, to coś nas ciągnie w stronę tego „świętego spokoju”, żeby się już skończyło, żeby już nie bolało, żeby już się dłużej nie męczyć. Ja ten kawałek pragnący rezygnacji dobrze dziś w sobie czuję.

Ciało mi o tym przypomina. Lubię uprawiać sport: biegam, jeżdżę na rowerze. I widzę, że teraz coraz trudniej jest mi się zebrać. Budzę się w niedzielę, myślę: o, fajna pogoda, pojadę gdzieś na rowerze. A potem biorę gazetę do ręki, czytam, o, już jest 11.00, już nie warto wyjeżdżać.

Można z tym coś zrobić?

Trzeba być świadomym tego, że są w nas różne siły. Prowadzę seminaria w Niemczech, w Polsce. Za każdym razem, gdy mam wyjechać, to myślę: a po co mi to, przecież potem będę zmęczony, lepiej już z tego zrezygnować. Potem jednak jadę i jest bardzo fajnie, i cieszę się, że jestem.

Jest trud, żeby się dźwignąć.

No właśnie. I ten trud rośnie wraz z upływającymi latami. Ciało mdłe i duch też nie taki wyrywny. Ale nie każdy tak ma. Tak jak ci mówiłem, dużo jest w tym z mojej matki. Widziałem, jak zrezygnowała z życia. Mój ojciec umarł dość wcześnie i od tego czasu mieszkała już sama. Była młodą, atrakcyjną kobietą. ­Interesowali się nią jacyś mężczyźni, ale ona nie była nimi zainteresowana. Mieszkaliśmy więc sami, we dwoje. Nie mam rodzeństwa.

W jakiej formie rodzice byli po wojnie?

Matka miała 14 lat, jak ją wywieźli z Wilna na Syberię. Była inteligentną kobietą, ale nie poszła już do szkół, pracowała jako krawcowa. W innych warunkach może by została lekarką albo nauczycielką. Ojciec był ranny pod Monte Cassino, potem chorował na serce. Moim zdaniem był zniszczony przez wojnę. W Anglii pracował w fabryce, czasem pilnował banku w nocy jako ochroniarz.

Mentalnie wyszli pokaleczeni.

I to też mnie ciągnęło do analizy. Czułem, że jest we mnie coś z tego pragnienia „świętego spokoju” mamy. Taka identyfikacja z tymi, którzy już nie chcą naprawdę żyć, bo nie mają siły borykać się z tym wszystkim.

My jesteśmy drugim pokoleniem, niesiemy to.

Tak. Ale możemy przynajmniej być tego świadomi. W obozie dla repatriantów cała nadzieja była w dzieciach. Byliśmy okropnie biedni, każdy z nas miał najwyżej jedną parę butów, ale ja naprawdę nie mogłem narzekać. Mieliśmy bardzo dużo swobody, biegaliśmy po łąkach, po polach. Było nas bardzo dużo. Nie byłem sam jeden.

Zastanawiałem się, czy moi rodzice mieli depresję. Pamiętam, że pędzili wódkę. Kiedy miałem osiem lat, zamieszkaliśmy w małym miasteczku. Na każdym rogu był mały sklep. Jak miałem dziewięć lat, to już mogłem rowerem jeździć, ten rower miał bagażnik z tyłu, i raz na miesiąc w sobotę rano ojciec mówił: synku, potrzebujemy cukru, tylko pamiętaj, kupuj po jednej paczce w każdym sklepie, nie więcej, bo policja może cię złapać. Czasami w niedzielę po południu ludzie przychodzili, pili, więc to nie mogła być bardzo ciężka depresja.

A jaki był ojciec?

Ojciec był katolikiem, ale miał trzy żony, więc nie wiem, jaki to katolik…

Na swój sposób poszukujący.

Niech będzie. Zmarł, jak miałem 17 lat. To bardzo dziwne, ale jego testament znalazłem w papierach ciotki, kiedy miałem 37 lat. Przeczytałem, że ojciec zostawia mi młyn w Polsce. Pomyślałem: ale fajnie! I postanowiłem wziąć syna i pojechać, szukać tego młyna. Mama się przestraszyła, mówi: „Nie jedź, wezmą cię do armii i już cię nie zobaczę”. Ja mówię: „Nie, mogę spokojnie jechać, przecież mam brytyjski paszport, pojedź ze mną”. Nie dawała się namówić. W końcu dzwonię i mówię: „Słuchaj, jutro kupuję bilety na statek, bo autem jechałem”. A ona na to: „Nie znajdziesz tam żadnego młyna, ale może znajdziesz Janusza”. To ja pytam: „Kto to jest Janusz?”. Ona: „A, to twój brat”. „Jak to brat!? Mam brata? Mam tyle lat i nic o tym nie wiem?”, ale ona mówi: „To ojca syn”.

Pojechałem do Polski i odnalazłem go. W Sosnowcu. Przyjechałem, pukam a tu… drzwi otwiera mój ojciec. Tak byli do siebie podobni. To było naprawdę coś. Mówi: „Moja mama jeszcze żyje”. Pojechałem do niej i ona tak ciepło wspominała mojego ojca. Ja mówię: „Proszę pani, ale...”, a ona na to: „Wiesz, on miał tylko jedną wadę – za dużo kochał”. Potem szybko zmarła po naszym spotkaniu.

Chciałem się dowiedzieć więcej o ojcu, pisałem do Londynu, do stowarzyszenia żołnierzy armii Andersa, i dostałem dużo informacji. Wiem, że był zawodowym żołnierzem, że miał jeszcze trzecią żonę. Po wojnie, jak wielu z armii Andersa, wylądował w Anglii i zrobił się bardzo podejrzliwy, paranoidalny. Uważał, że papież może dowiedzieć się, co zrobił, i bał się, że będzie miał problemy. Wymyślił, że jest luteraninem. Ale nigdy nie chodził do żadnego kościoła, tylko mnie wysyłał. Był związany z Polską. Ja też zawsze wiedziałem, że jestem polskiego pochodzenia, byłem dumny, jak Anglia grała z Polską.

Komu kibicowałeś?

Kiedyś – zawsze Polsce, ostatnio najpierw patrzę, kto ma większe szanse. Ale jak jest w miarę równo, to jestem jednak za Polską.

Z czym tu się czujesz związany?

Z językiem, z ludźmi. Pamiętam, jak przyjechałem pierwszy czy drugi raz do Polski i wsiadłem do tramwaju. Siedzę, patrzę w te twarze dookoła mnie i czuję się dobrze, spokojnie. Nagle zrozumiałem, że to są te same twarze, które widziałem w obozie dla tych, którzy się szykowali do repatriacji. Byłem wtedy, w tym tramwaju, bardzo poruszony i jak widzisz, teraz też się wzruszam. Te same twarze...

Udało się odnaleźć ten młyn?

On nie istnieje. Miał stać koło Zielonej Góry. Pojechałem tam z synem, szukamy. Widzę, jakiś staruszek idzie, zatrzymujemy się, opowiadam całą historię, pytam, czy tu była rodzina Sedlaków. On mówi: „Nie, ale znam jednego starszego pana, który wszystko pamięta, urodził się w 1910”. Jedziemy do niego. Staruszek siwiutki, ale głowa pracuje. Mówi: „Nie, Sedlaków tu żadnych nie było”. Nie wiem, czemu ojciec to wymyślił. Miał jakieś fantazje. Ale był dobrym ojcem. Mam tego świadomość.

Czy analitykowi trudno jest być ­optymistą?

Jak ktoś jest wyłącznie optymistyczny, to jest chory, w manii.

Czy wiesz, że ­psychoterapeuci, psychoanalitycy pracują i żyją najdłużej? Dlaczego tak jest, jak myślisz?

Widocznie jednak jest w nas jakiś nieprzesadny optymizm i chęć do życia. Mnie się zdaje, że to ma wpływ także na ciało.

Opowiem ci historię. Niedawno mój dobry kolega Graham musiał odejść na emeryturę. Nie chciał, ale miał kłopoty kardiologiczne, nie było rady. Mieszkam i pracuję w Leeds, na północy Anglii, tam jest niewielu analityków i zasmuciło mnie, że on odszedł, że przestaliśmy mieć taki ścisły kontakt. Mieli mu wstawiać rozrusznik i przed operacją musiał odbyć rozmowę z kardiologiem. I ten kardiolog mówi tak: „Zobaczysz, jaka to będzie fantastyczna zmiana, teraz trudno jest ci wejść po schodach, a jak ci wstawię ten rozrusznik, będziesz biegał z góry na dół. Nic się nie martw, ja takich operacji robię pięć, sześć dziennie”. A Graham mówi: „Pan sobie nawet nie wyobraża, jak ja panu zazdroszczę. Ja pracuję dziesięć lat z pacjentem, żeby mu się coś poprawiło w życiu, a tu w pół godziny przychodzi taka spektakularna zmiana”.

Z tej historii widać, że do analizy trzeba mieć zapał i cierpliwość. Analityk nie co dzień przeżywa wzloty. Ja mam może jedną taką sesję w tygodniu, po której czuję, że była fantastyczna. U nas nie ma spektakularnych rezultatów. Ale jest codzienne zainteresowanie tym, komu pomagam.

Czyli napędza Cię ciekawość?

Właśnie odkryliśmy tajemnicę długowieczności! Zaciekawienie ma o wiele większe znaczenie niż to, że czuję się komuś potrzebny. I to jest szczególny rodzaj ciekawości.

Kiedy natrafiamy na coś trudnego w naszym pacjencie, to to samo musimy zidentyfikować w sobie i jakoś opracować. Inaczej nie możemy pomóc. Kiedy analityk rozpozna w sobie ten kawałek, to w rozmowie z pacjentem może go opisać. Poza tym ta praca nieustannie nas konfrontuje z jakimiś trudami. Na przykład analityk złości się na swojego pacjenta, bo ten głosował za brexitem. Ale przecież nie może się zatrzymać na tym poziomie, musi zrozumieć, co się za tym kryje, co jest głębiej, co go tak naprawdę złości. Zazwyczaj, jak coś opisuję, to nie tylko zmienia się coś w pacjencie, ale także i we mnie. Poza tym to również oddziałuje na życie osobiste. Teraz z żoną nam się o wiele lepiej żyje niż kiedyś.

Ile lat Wam to zajęło?

Jakieś 48, tyle jesteśmy razem. Moja żona właściwie uratowała nasz związek. Na początku mieszkaliśmy na północy. Potem dostałem pracę w klinice, w Londynie, przeprowadziliśmy się. Miałem bardzo małe doświadczenie jako psychoterapeuta, ale pracowałem z samymi gwiazdami: Johnem Steinerem, Davidem Malanem. Pomyślałem, co to za fantastyczne miejsce, co ja robiłem na tej północy, po co ja tam czas traciłem. W tym czasie urodził nam się syn i moja żona była z nim w domu. W Londynie mało kogo znała, spędzała całe dnie z dzieckiem, a ja w tym czasie byłem z tymi gwiazdami i to mi się bardzo podobało!

Jej pewnie nie?

Zacząłem myśleć o niej, że jest nudna, nic tylko w domu siedzi. W tym samym czasie jej koleżanki mówiły, że to ja jestem okropny, bo ją tak zostawiam. Ale ona, zamiast mnie zostawić, zobaczyła, że to nie tylko moja wina, że i ona ma w tym swój udział. Poszła na swoją analizę i zaczęła się zmieniać. I ja też zacząłem się zmieniać. Stawaliśmy się bardziej cierpliwi, łagodni, wyrozumiali. To nie przyszło od razu, musiało potrwać. Potem mieliśmy drugie i trzecie dziecko, wróciliśmy na północ, bo nie chcieliśmy dzieci wychowywać w Londynie. Kupiliśmy większy dom z dużym terenem, żeby dzieci miały swobodę. Mieszkaliśmy wśród przyrody. Istnienie dzieci też pomaga, żeby się chcieć dogadać.

Skąd wiedziałeś, że chcesz zostać psychoanalitykiem?

Nie od razu wiedziałem. Najpierw byłem psychologiem behawioralnym. W tamtych czasach wszyscy byli tacy. Ale miałem szczęście, bo dość wcześnie poznałem analityka Ronalda Markilliego i zwróciło moją uwagę, że zazwyczaj jak mam jakiś kłopot, to chcę iść do niego, pogadać, i że to mi pomaga.

Miałem pacjentkę z agorafobią. Bała się, że jak wyjdzie z domu, to może zobaczyć kogoś, komu brakuje ręki albo nogi. Leczyłem ją behawioralnie, uczyłem, jak ma się relaksować, „odwrażliwiać”. Mówiłem na przykład: niech pani wyobrazi sobie, że spotyka kogoś, komu brakuje tylko małego palca. Nagrałem dla niej specjalną taśmę z treningiem autogennym, żeby jej słuchała w domu, żeby mogła się relaksować. I pewnego dnia ona przychodzi do mnie na sesję i mówi, że ta taśma jest rzeczywiście fantastyczna, że zaprosiła koleżanki, włączyła ją i wszystkie koleżanki się strasznie śmiały. Po tej sesji opowiedziałem to Ronaldowi, a on też się zaczyna śmiać. Pytam, co jest w tym takiego śmiesznego, a on mówi: „Zobacz, jak ona ciebie kastruje, zupełnie się nie dziwię, że się boi, że zobaczy kogoś, komu czegoś brakuje – ręki, nogi czy penisa...”.

I co to miało znaczyć?

Uzmysłowiłem sobie, że ona nie tylko śmiała się z tej mojej taśmy, ale ciągle podważała wszystko, co jej proponowałem. Wtedy dotarło do mnie, że dzięki analizie można zobaczyć w sobie coś ważnego, czego się na co dzień nie widzi. Postanowiłem, że sam pójdę na analizę.

Ronald polecił mi Enid Balint, wtedy 70-letnią. Wszedłem do niej do gabinetu i poczułem okropny lęk, pomyślałem, że za nic się nie położę na kozetce. Na pierwszej sesji nie mogłem, na drugiej nie mogłem, przed trzecią pomyślałem, że muszę. Idę do niej na tę trzecią sesję i mówię, że się położę, a ona: „Nie, nie położy się pan, bo ja myślałam o panu i doszłam do wniosku, że pan będzie się chciał szkolić, a ja już jestem za stara, żeby być szkoleniowym analitykiem, i przepraszam, ale to jest nasza ostatnia sesja”. Byłem wściekły, bo przecież się przygotowałem. Ale ona była nieugięta. I powiedziała wtedy coś ważnego dla mnie: „Raz pana przeprosiłam i wystarczy”. Była mocna, ale nie okrutna. Pomyślałem: ależ ona to musi być doświadczona, że potrafi mi coś tak trudnego powiedzieć, jest naprawdę czujna, też bym tak chciał.

Robisz już jakieś podsumowania, bilanse?

Ostatnio trochę chorowałem, miałem kłopoty gastryczne, a przecież pamiętam, że mój ojciec zmarł tak młodo właśnie na nowotwór żołądka, więc dużo myślałem o podsumowaniach.

W szpitalu powiedzieli, że wszystko jest w porządku, ale ja i tak miałem obawy i zacząłem się zastanawiać, czy to nie jest początek mojej wielkiej kariery jako pacjenta. Myślałem: pewnie coś znajdą, pewnie będą dalsze badania, leczenie, operacja…

A kiedy nie jesteś w szpitalu, to myślisz o śmierci, porządkujesz sprawy?

Dość często. Napisaliśmy z żoną testamenty. W Anglii, gdy rodzice umierają, to spadkobiercy muszą płacić 35 procent podatku, ale jeśli rodzice obdarują dzieci na siedem lat, zanim umrą, to żadnego podatku nie ma. Więc jakieś trzy lata temu zaczęliśmy rozdawać to, co mamy. Teraz zarabiam o wiele więcej, niż potrzebujemy, więc resztę dajemy dzieciom.

A o swoim pogrzebie myślisz?

Myślę, co o mnie powiedzą.

I co powiedzą?

Mam nadzieję, że dobre rzeczy. Że ktoś coś powie o zawodowym życiu, że dzieci coś powiedzą. W Anglii jest tak, że najpierw wszyscy się zbierają w kościele, a potem dopiero wchodzi trumna. Bardzo kibicuję klubowi Everton. Jak wchodzą na boisko, to zawsze im grają hymn. Poprosiłem więc syna, żeby ten hymn puszczono, kiedy trumnę będą wnosić do kościoła. Nie chcę smutku.

Co jest najbardziej warte starania?

Miłość i pasja oczywiście. Nie tylko do bliskich, ale także do zawodu. Mogę powiedzieć bardzo serio, że kocham analizę! Ona naprawdę może pomóc. Bardzo pomału, ale bardzo realnie. I to mi się podoba. To są małe kroki, dzięki którym przez lata buduje się coś solidnego, trwałego.

Kiedyś miałem pacjenta, który chorował na depresję po śmierci swojego ojca. Okropnie bał się śmierci. Pewnego dnia jechałem do pracy i tak sobie myślałem, że już tak bardzo się nie boję jak ten mój pacjent, a tu nagle w radiu ktoś mówi, że jakiś antropolog odkrył, że po trzech pokoleniach to zwykle nikt już o nas nie pamięta. Pomyślałem: wnuki będą mnie pamiętały, ale ich dzieci już nie. Wyobrażasz to sobie – po trzech pokoleniach nikt już o nas nie myśli, nie ma śladu. I to mnie jednak bardzo dotknęło. Myślałem, że jestem przygotowany na śmierć, ale przecież nie na wieczne zapomnienie. ©

WIKTOR SEDLAK jest analitykiem szkoleniowym w Brytyjskim Towarzystwie Psychoanalitycznym, honorowym członkiem Polskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego, mieszka w Leeds.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2020