Świat według Faraga

Mimo retoryki antyizraelskiej i antyamerykańskiej Egipt, ten najludniejszy kraj arabski, prowadzi politykę jak najbardziej pragmatyczną. Położony strategicznie nad sueską bramą Europy i Azji, szerokim łukiem omija bliskowschodnie plagi, zwłaszcza fundamentalizm.

08.08.2004

Czyta się kilka minut

Farag był starszym robotnikiem z mapą zmarszczek na twarzy. Przygarbiony przy pracy, w kombinezonie i szarym zawoju na głowie. Potem zakładał szarą galabijję, a zawój zmieniał na nowy, biały. Choć niepiśmienny, miał doświadczenie życiowe: pochodził z Gift w południowym Egipcie, skąd już za brytyjskiego protektoratu werbowano do wykopalisk archeologicznych. Miał robotę we krwi i był autorytetem nawet dla wykwalifikowanych kolegów.

Jeśli spod skuwanego tynku w konserwowanym XIX-wiecznym budynku wyszedł kabel, Farag bez wahania sprawdzał, czy płynie nim prąd: zewnętrzną stroną palców, tak by ręka nie zamknęła się na końcówce.

Nad przedmieściem Kairu, gdzie osiadł, leciały bociany. Farag splunął:

- Nic dobrego.

- Czemu?

- Nie da się ich jeść.

Tu słowa, tam czyny

Egipcjanie to ludzie praktyczni. Po socjalistycznych eksperymentach Nasera i dramatycznym zwrocie na Zachód Sadata, rządom obecnego prezydenta Hosniego Mubaraka można zarzucić wiele, ale nie brak praktycyzmu i umiarkowania.

W centrum Kairu stoi Uniwersytet Amerykański, podczas gdy Uniwersytet Kairski znajduje się w Gizie. Kairska ambasada USA zatrudnia 7 tys. ludzi (to największe przedstawicielstwo Stanów w świecie) i jest nazywana qal’at amrika (twierdza Ameryka). Jednocześnie władze pozwalają na demonstracje antyamerykańskie, reglamentując ekspresję gniewu większości obywateli wobec tego, co dzieje się w Palestynie.

O ile ogólnoarabski sprzeciw wykluczył nawet dyskusję nad poparciem dla obecności USA w Iraku, to w 1991 r. Egiptowi, jednemu z filarów Busha-seniora, darowano 7 mld dolarów długu. A od porozumienia egipsko-izraelskiego w Camp David w 1979 r. Amerykanie przekazują Kairowi co roku kilka miliardów w postaci bezzwrotnych pożyczek.

Czasem, na fali entuzjazmu, Egipt działał szybciej niż myślał. Jak wtedy, gdy Naser i jego generałowie w 1967 r. dostali od Izraela nauczkę, pamiętaną nad Nilem do dziś. Ale teraz, mimo wojowniczej niejednokrotnie retoryki, położony na styku Azji i Afryki Egipt unika bliskowschodnich plag, zwłaszcza zacietrzewienia religijnego.

Od wybuchu drugiej intifady w 2001 r. rząd w Kairze przymyka oko na kopane przez Palestyńczyków tunele, którymi z Egiptu do Strefy Gazy przemyca się broń - i jednocześnie utrzymuje kontakty z izraelskim wywiadem. Ludowi “sprzedawany" jest triumfalny obraz: tylko dzięki umiłowaniu pokoju Egipt nie zepchnął jeszcze państwa Żydów do morza... Studenci do zdarcia gardeł krzyczą jak kibice: “Raz dwa, raz dwa, dokąd idzie egipska armia?!".

Ale Kair wie, że gdyby złamał postanowienia z Camp David, gdyby przerzucił swoje jednostki pancerne - dozbrajane także przez USA - na drugą stronę Kanału Sueskiego, byłby to gol samobójczy.

Fundamentalnie religijni

Wyruszyliśmy pick-upem po wapno. Farag jechał, by się za nas targować, bo cudzoziemiec jest prawie bezbronny. Rozmowa zeszła na demokrację w Polsce. Farag zadumał się. “Demokracja..." - rzekł zamyślony. Tego dnia wydawany na Cyprze i swobodnie kolportowany nad Nilem “Cairo Times" ironizował na temat jedynowładzy rządzącej Egiptem Partii Narodowej Demokratycznej (NDP), w dozowanym towarzystwie “stronnictw sojuszniczych".

Egipcjanie żywo interesują się polityką zagraniczną. Dziesięciolecia dominacji w świecie arabskim, wysoko - aż do 1967 r. - niesiony sztandar panarabizmu (arabskiego nacjonalizmu, który w latach 50. i 60. postulował jedność wszystkich Arabów, jednoczenie państw i znoszenie granic - red.) oraz niezmienne przewodnictwo w dość bezradnej, co prawda, Lidze Państw Arabskich zrobiły swoje. Nawet prości ludzie miewają wyrobienie polityczne i ciekawość świata. A przy tym Egipcjanie, mimo swej liczebności i powszechnego ubóstwa, nie dołączyli do arabskich mas migrujących: Marokańczyków, Algierczyków, Libańczyków czy (z innych względów) Palestyńczyków. Dziesiątki kawiarni z koślawymi krzesełkami i stolikami pełne są zatopionych w lekturze mężczyzn, mimo że większość prasy nieodmiennie poświęca pierwsze strony osobie prezydenta.

Egipcjanie są też głęboko religijni - nie tylko muzułmanie, także kilka milionów tutejszych chrześcijan. Cudzoziemcy często widzą w tym fundamentalizm, ale - po tym, jak oswoją się ze spolegliwością i tolerancją większości Egipcjan - zwykle zmieniają zdanie. Głęboką religijność Egipcjan cechuje raczej zakorzeniony konserwatyzm, trwanie przy pryncypiach, choćby bardziej przy literze niż duchu, przy jednoczesnym braku zainteresowania dla wdrażania ich w życie polityczne czy wręcz narzucania inaczej myślącym.

To, oczywiście, tylko jedna strona medalu, bo ktoś jednak strzelał kilka lat temu do turystów w Luksorze, a między Koptami a muzułmanami co jakiś czas dochodzi do krwawych porachunków (Egipcjanie twierdzą wówczas, że masakry prowokują obce służby specjalne, w odwecie za zbyt aktywne działania Egiptu na arenie bliskowschodniej).

Religia jest więc ważna, ale inaczej w większości państw muzułmańskich. Niewyobrażalnym zjawiskiem jest ateista. Owszem, można nie chodzić do meczetu, pić alkohol i jeść wieprzowinę, jednak niewiara w Boga nie mieści się w głowie. W potocznym rozumieniu Bóg działa w życiu Egipcjan w sposób, o którym na Zachodzie dawno zapomniano.

Jedziemy z Faragiem ulicę As-Sabtija. Jak w średniowiecznych miastach, w Kairze wiele dziedzin wytwórczości czy handlu koncentruje się w jednym miejscu 17-milionowej metropolii. Jeśli potrzeba rur, prętów zbrojeniowych, drutu - to na Sabtiję. Rozmowa w samochodzie toczy się wokół ciężkiej doli Palestyńczyków za synajską miedzą.

Powszechna sympatia dla intifady jest zarazem obciążona arabskimi zaszłościami: w 1973 r. podczas “wojny Jom Kippur", gdy armia egipska szturmowała brzeg Kanału Sueskiego, Palestyńczycy nie zadali Izraelczykom ciosu od tyłu. Z kolei Palestyńczycy palili wielokrotnie portrety prezydentów Sadata i Mubaraka, za ich “kolaborację" z władzami izraelskimi.

Demokracja, czyli kłopot (dla Zachodu)

Nierozwiązanym od lat problemem Egiptu jest nielegalna, choć tolerowana organizacja “Braci Muzułmańskich", założona w 1928 r. przez nauczyciela Hasana al-Bannę. Jej bojownicy walczyli w 1948 r. przeciw powstającemu właśnie Izraelowi i przeciw Brytyjczykom w strefie Kanału Sueskiego. Potem w kairskim ZOO przywódcy “Bractwa" spotykali się z “Młodymi Oficerami" Nasera; efektem sojuszu było obalenie monarchii w 1952 r. Jednak późniejsze próby tworzenia “alternatywnego społeczeństwa" i działalność Sajjida Qutba, teoretyka “islamu politycznego", poróżniły “Braci" z socjalistą Naserem.

Dla odmiany Anwar as-Sadat dał “Braciom" ich “15 minut", gdy z pomocą tej organizacji próbował zredukować wpływy organizacji lewicowych, zwłaszcza na uczelniach. Obróciło się to przeciw niemu, gdy w 1977 r. Sadat zdecydował się na słynny lot do Jerozolimy, aby przełamać polityczno-militarny impas na Bliskim Wschodzie. Lot, o którym król Arabii Saudyjskiej powiedział potem, że lepiej, by nie dotarł do celu... Wśród religijnie indoktrynowanych studentów, kadetów i młodych oficerów zawrzało bowiem - i we wrześniu 1981 r. zamachowiec Khaled al-Islambuli zabił Sadata podczas parady wojskowej, z okrzykiem: “Zabiłem faraona!". Islambuli został stracony, a fakt, że do dziś patronuje ulicy w Teheranie, komplikuje nieco stosunki irańsko-egipskie.

Obecny prezydent Mubarak (wiceprezydent za czasów Sadata) wielokrotnie przekroczył już dopuszczalną konstytucyjnie liczbę kadencji. Cóż z tego, skoro nawet dzieci w przedszkolach - jak relacjonował reporter prestiżowej gazety “Al-Ahram", ukazującej się od 1875 r. - chciały, aby pozostał na stanowisku... (“A macie lepszego?" - miała zapytać 5-letnia dziewczynka).

Od 1981 r. nieprzerwanie trwa też nad Nilem stan wyjątkowy, co pozwala sądzić cywilów przed sądami wojskowymi, a turyści jeżdżą w wojskowych konwojach.

Wprowadzenie jakichkolwiek reguł demokratycznych jest odkładane do czasu, gdy - jak mawiają Egipcjanie - “Sfinks przemówi" albo “piramida ruszy się z miejsca".

Kłopot w tym, że gdyby w Egipcie przeprowadzono dziś wolne wybory, mogliby je wygrać “Bracia Muzułmańscy". A sukcesu “islamu politycznego" w 65-milionowym Egipcie (sąsiedni Izrael liczy 6 mln), który nie tylko leży nad Kanałem Sueskim, ale jest też sojusznikiem Zachodu, nie chce nikt na Zachodzie.

A że bez udziału opiniotwórczych “Braci" nie ma mowy o partycypacji znacznej części narodu w polityce, więc w egipskiej walce o demokrację trwa pat.

Od 1995 r. o legalizację stara się rozłamowa grupa “Braci", pod nazwą “Al-Wasat" (Środek), odżegnująca się od radykalizmu. Choć “Bracia" oskarżają rozłamowców o zdradę, to władze twierdzą, że to tylko kamuflaż “Bractwa", które w ten sposób chce “tylnymi drzwiami" wejść do legalnej polityki. I choć wśród stu założycieli “Al-

-Wasat" jest siedmiu Koptów, to już dwukrotnie odmawiano legalizacji tej organizacji, jako zagrażającej świeckiemu charakterowi państwa i porządkowi publicznemu.

Dylematy następcy

Gdy kilku zachodnich pracowników wybierało się w weekend na Synaj, Farag ostrzegał: “W Dahab i Szarm esz-Szejch jest dużo dziewczyn. Bawcie się, ale uważajcie na Żydówki. To agentki. Umyślnie przynoszą do Egiptu choroby". To nie tylko opinie ludzi prostych. Nawet naukowcy z Kairu potrafią zaprzeczać istnieniu komór gazowych, a Holokaust uważają za mistyfikację, mającą usprawiedliwić istnienie Izraela. Z drugiej strony “Al-Ahram" przestrzega piórem redaktora naczelnego, że entuzjastyczne przyjęcie przez egipską inteligencję książki Normana Finkelsteina “Przedsiębiorstwo Holokaust" tylko zaszkodzi prestiżowi autora.

Niedawno Egipcjanie mogli oglądać Hosniego Mubaraka w niezwykłych okolicznościach: media, dbające o nieskalany słabością wizerunek prezydenta, pokazały go w piżamie w monachijskiej klinice, dokąd 76-latek poleciał na operację kręgosłupa. Premier i minister zdrowia zapewniali wprawdzie, że przywódca cieszy się dobrym zdrowiem, ale sam fakt pokazania “silnego człowieka" w takiej sytuacji zrodził plotki.

Co prawda, kwestia następstwa wydaje się jasna. Egipt to jedno z autorytarnych arabskich państw, które - choć formalnie są republikami - charakteryzuje zjawisko “personifikacji stabilności państwa": gdy generacja starych przywódców wymiera, następstwo władzy dokonuje się drogą sukcesji z ojców na synów. Tak było w Syrii w 2000 r. (po śmierci Hafeza Al-Assada prezydentem został jego syn Baschar) i tak stanie się zapewne w Jemenie i Libii. Oraz w Egipcie, gdzie po śmierci Mubaraka sukcesję ma objąć jego syn Gamal.

Po czym prezydent Gamal Mubarak stanie przed problemem, który dziś spędza sen z powiek jego rówieśników, rządzących już Marokiem, Syrią i Jordanią. Wszyscy oni studiowali na Zachodzie i choć nie zamierzają wprowadzać demokracji, to wiedzą, że problemy gospodarcze i społeczne w państwach arabskich ściśle wiążą się z problemami politycznymi.

I że prędzej czy później jakieś reformy będą musieli podjąć.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2004