Siedem grzechów głównych polskiej demokracji

Przyzwoitego państwa nie przywróci ani szeryf, ani wódz, ani zwarta i kadrowa partia, ani profetyczne przekonanie rządzących, co do swego posłannictwa i niezłomnych racji. Takie proste przełożenie na postawy i preferencje obywatelskie nie istnieje.

27.03.2006

Czyta się kilka minut

rys.M.Owczarek /
rys.M.Owczarek /

W państwie przyzwoitym, mówiąc najkrócej, czujemy się dobrze. Obywatel nie tylko korzysta z gwarantowanych mu praw i wolności, ale zarazem czuje się współtwórcą otaczającej go rzeczywistości. Niestety, ani jedna, ani druga przesłanka przyzwoitości nie są w Polsce spełnione. Zastanawiam się, dlaczego.

Po pierwsze: bierność społeczeństwa

To najważniejsza bariera polskiej demokracji. Państwo, które realizuje wartości demokratyczne i w tym znaczeniu odzwierciedla postulat państwa etycznego, stoi siłą swych obywateli, chcących i zdolnych wziąć za nie odpowiedzialność. Państwo przyzwoite nigdy nie pojawia się jako "dar" grupy społecznej, ugrupowania politycznego czy akt dobrodziejstwa rządzących. Społeczeństwo albo zechce mieć demokrację i korzystać ze stwarzanych przez nią możliwości, albo też będzie się wobec niej zachowywać obojętnie i pasywnie. Josif Brodski w studium o tyranii tak opisał system niedemokratyczny: "(...) buduje za ciebie twoje życie. Czyni to możliwie jak najbardziej drobiazgowo, niewątpliwie znacznie dokładniej niż demokracja. Co więcej, robi to dla twojego dobra, bo w tłumie jakikolwiek przejaw indywidualizmu może być szkodliwy" ("Mniej niż ktoś inny").

Założenie scenariusza demokracji i moralności państwa jako daru władzy jest z gruntu fałszywe i niebezpieczne z powodu podtrzymywanej tą drogą iluzji. Dlatego zdania w rodzaju: "Chcemy przywrócić realną demokrację i moralność w życiu publicznym" przypominają obiecywanie ciastka, które zjadać będzie nie adresat obietnicy, a ktoś inny. Demokracja albo jest w świadomości ludzi, albo nie ma jej w ogóle, ponieważ nie może istnieć przymus bycia demokratycznym. Nie spełni się też etyczna wartość demokracji (a wierzę, że w tych kategoriach można o niej mówić), jeśli miałaby ona być wymyślona przez innych i bynajmniej nie szanowana przez tych, którzy mają ją praktykować. Demokracja w tej postaci stałaby się, w najlepszym przypadku, zbiorem reguł poprawności politycznej, z którymi zgadzano by się z czystego oportunizmu, na pewno jednak nie przejawiano by chęci do poświęceń.

Polskie społeczeństwo jest w swojej większości odwrócone tyłem do państwa i nie rozumie, co więcej: nie chce zrozumieć mechanizmów jego funkcjonowania. Dopóki więc nie upowszechnimy świadomości istnienia prostej zależności między demokracją a etycznym nakazem aktywności obywatelskiej, nie zmienimy rzeczywistości. Być może w tym celu potrzebne są też negatywne doświadczenia - takie, które obudzą w nas przekonanie, że ani władza, ani jakakolwiek partia polityczna, ani inne państwo lub organizacja międzynarodowa nie mają mocy przywracania demokracji i moralności publicznej, bowiem nikt nie może nas zastąpić w sprawowaniu obywatelskiej powinności. Przyzwoitego państwa nie przywróci ani szeryf, ani wódz, ani zwarta i kadrowa partia, ani profetyczne przekonanie rządzących, co do swego posłannictwa i niezłomnych racji. Takie proste przełożenie na postawy i preferencje obywatelskie nie istnieje.

Po drugie: przyzwolenie na zło

A także na podłość, zakłamanie, korupcję, nieprzejrzystość zasad, nierówne traktowanie, niesprawiedliwość i powstawanie kolejnych kategorii "równiejszych" wśród równych obywateli. W Polsce

AD 2006 uprawiamy w szerokim zakresie grę pozorów i fikcji, rytualny taniec oddawania czci zasadom i wartościom, które są obiektem zewnętrznego uwielbienia, ale nie codziennej praktyki. Jesteśmy mistrzami poprawności politycznej i politycznego makijażu, z przymrużeniem oka i wyrozumiale traktując niegodziwości zadawane nam przez innych oraz innym przez nas. W państwie, w którym szerzy się korupcja i działają nieprzejrzyste reguły rekrutacji na stanowiska, uczestnictwo w grze pozorów jest powszechne, co wynika z masowości autentycznych postaw ludzi. To my, obywatele III RP, dajemy łapówki, załatwiamy sobie wejścia, korumpujemy policjantów, korzystamy, jak tylko się da z przywilejów zajmowanych stanowisk i pełnionych funkcji. Poszukiwanie istoty zła w tajnikach nieczystej władzy, demoralizującej "bezradny lud", jest nie tylko błędem w diagnozie, ale i wyrazem pogardy dla nierozgarniętego społeczeństwa, zwiedzionego przez nieuczciwą władzę, której usunięcie automatycznie przywróci publiczną moralność.

Problem jest daleko bardziej złożony niż wydaje się twórcom nowych i globalnych wręcz metod zwalczania korupcji. Trzeba tu powtórzyć tezę dość banalną: walka z patologiami wymaga przede wszystkim zmian w sferze postaw i nawyków społecznych, myślenia o państwie i zależnościach między wyborami jednostkowymi a podejmowanymi na szczeblu publicznym.

Po trzecie: stan elit

Czyli ludzi lepiej rozumiejących rzeczywistość, przygotowanych do wskazywania celów i strategii państwa. Współczesne elity intelektualne, w tym akademickie, są w zastanawiającym stopniu pasywne, w ogromnej większości nie włączają się do życia publicznego, czym same siebie spychają na margines. Znacznie większą odwagą i aktywnością wykazywały się w czasach władzy komunistycznej, kiedy znakomicie przygotowywały społeczeństwo do nierychłego wzięcia spraw w swoje ręce. Nie rozumiem, dlaczego obecnie elity nie reagują na niektóre niepokojące zjawiska na scenie publicznej: na jaskrawą demagogię (choćby dotyczącą oceny siedemnastu lat III RP) czy brak szacunku wobec podstawowych wymagań zasad przyzwoitości. W naszych środowiskach tkwi chyba sporo oportunizmu, a świat wartości nam bliski i werbalnie deklarowany, ustępuje na rzecz świata władzy i interesów. Można jednak skonstatować z pewnym optymizmem, że wydarzenia ostatnich tygodni obraz ten nieco zmieniają.

Po czwarte: brak debaty publicznej

Nieskrępowana debata to jedna z tych wartości demokracji, bez których trudno byłoby o niej mówić - wszak przez ścieranie się autentycznych i przeciwstawnych racji kształtują się stanowiska, idee i praktyczne rozwiązania. Debata zapewnia też rzetelność podnoszonej publicznie argumentacji. Kilkanaście lat temu ks. Józef Tischner tak pisał o tej wartości: "Alternatywą dla społeczeństwa monologu jest społeczeństwo dialogu. Zasadą tego społeczeństwa jest przekonanie, że prawda o życiu społecznym ujawnia się przed każdym myślącym członkiem społeczeństwa. Ma swoją prawdę władza i ma swoją prawdę poddany, podobnie jak władza i poddani mają swoją iluzję. Nikt nie może przypisywać sobie monopolu na prawdę. Przekonanie to otwiera drogę do społeczeństwa dialogu" ("Etyka solidarności").

Państwo, w którym debata publiczna się nie toczy (albo toczy się w postaci skarlałej i wykoślawionej), w którym prawie nigdy argumenty publicznie podnoszone nie są traktowane w kategoriach merytorycznych, ale prawie zawsze personalnych - nie jest w stanie wypracować standardów demokratycznych. Odpowiedzialność za lichy stan debaty publicznej jest podzielona i nie da się łatwo zidentyfikować winnego, jest ich bowiem wielu. Winne są nie tylko media i redaktorzy programów publicystycznych, ale i uczestnicy "debaty" realnie się toczącej, jak też ci, którzy z oportunizmu, poczucia wyższości lub zwykłego lenistwa nie chcą brać w niej udziału. Winni są wreszcie sami politycy - nielubiący z natury rzeczy dyskusji, w których operuje się racjami merytorycznymi.

Po piąte: niezrozumienie funkcji prawa

Nie można mówić o kształtowaniu się standardu demokratycznego w społeczeństwie, którego członkowie, a przede wszystkim elity, mają kłopoty ze zrozumieniem, czym jest prawo, czemu ma służyć i w jaki sposób realizowane są jego funkcje, funkcjonariusze różnych szczebli zaś nie potrafią prawa racjonalnie stosować. Ciągle, niestety, charakterystycznym podejściem do prawa pozostaje uproszczone (by nie powiedzieć sprymitywizowane) jego rozumienie, ograniczające sens poszukiwanej normy do dosłownego jej brzmienia - bez względu na to, jak bardzo absurdalne czy nawet szkodliwe albo nieprzyzwoite mają być in casu konsekwencje takiego podejścia. Interpretacja oparta na zasadzie reductio ad absurdum zdaje się święcić triumfy, niestety nie tylko wśród nie-prawników i przedstawicieli świata polityki. Z tych też może powodów mamy tak wiele zdumiewających przypadków stosowania prawa, które burzy nasze (choćby tylko przeciętne) poczucie słuszności i racjonalności (np. związane z aplikacją norm prawa karnego, czego wymownym przykładem były akty oskarżenia przeciwko mieszkańcom wsi, którzy nie osobiście, lecz za pośrednictwem członków rodzin, wybierali lekarza rodzinnego).

Dobre prawo wymaga właściwych wykonawców. Tylko niesprawiedliwość znajduje się zawsze we właściwych rękach. Z niedostrzegania tej zależności wynikają nasze problemy z rozumieniem i stosowaniem instrumentów prawa publicznego, czego charakterystycznym przejawem były dyskusje o prawie do wolności zgromadzeń czy terminach rozwiązania parlamentu, mimo że ten zakończył prace nad projektem budżetu. Stąd też wynika tak mocne przekonanie dużej części polityków, że jeśli reguła prawa wprost i literalnie czegoś nie przewiduje, to znaczy, że w tym nieuregulowanym zakresie istnieje pełna dowolność. Dotyczy to m.in. rozumienia i aplikacji przepisów ustawowych odnoszących się do wyboru przez parlament członków ważnych instytucji publicznych, jak choćby członków Trybunału Konstytucyjnego czy Rzecznika Praw Obywatelskich. Zasada konsultacji wyboru z gremiami niepolitycznymi nie musi bezpośrednio wynikać z treści odpowiednich regulacji, wystarczy, że uznamy istnienie takiego standardu wpisującego się w pojęcie demokratycznej kultury prawnej.

Potrzeba nam więc dobrej wiary i przyzwoitości w stosowaniu prawa. Jak pisał John Rawls w "Teorii sprawiedliwości": "Ustawodawcy, sędziowie i inni funkcjonariusze systemu muszą mieć przekonanie, że uchwalonych praw można przestrzegać; muszą też przyjmować, że każde wydane zarządzenie może być wykonane. Dalej, nie tylko władze muszą działać w dobrej wierze, lecz nadto ich dobrą wiarę muszą uznawać ci, którzy podlegają ich postanowieniom. (...) Jeżeli istnieje co do tego wątpliwość, można przypuszczać, że poczynania władz mają na celu coś innego niż wyznaczenie ram postępowania".

Owa dobra wiara przy stosowaniu reguł prawa odnoszących się do funkcjonowania państwa i jego instytucji, ogranicza nadużywanie kompetencji. Jest też wyrazem dążenia do rzetelnej realizacji celu normy. Ich wykładnia i kierowanie się przede wszystkim wartością dobra wspólnego wymaga też nieustannej pamięci o tym, że każdy instrument jest tylko jednym z wielu składników systemu podporządkowanego wspólnym celom i zasadom.

Po szóste: uznawanie regulacji prawnej za fetysza, zastępującego inne, nawet bardziej racjonalne instrumenty działania na rzecz dobra wspólnego

Jest naruszeniem standardu demokratycznego, kultury prawnej i politycznej nieustanne wmawianie społeczeństwu (co zdarzyło się wszystkim ekipom rządzącym), że problemy życia publicznego wynikają głównie z wadliwej legislacji. Ustawy bywają różne, także bardzo niedoskonałe. Jednak przekonywanie społeczeństwa, że nowe, lepsze ustawy, w tym także Ustawa Zasadnicza, zmienią rzeczywistość jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, jest tyleż cyniczne, co groźne. Takie myślenie o państwie prowadzi do szukania dróg naprawy w miejscach, przez które nigdy one nie przebiegały; przeoczamy natomiast te, które mogą nas zaprowadzić do celu. Rzecz bowiem w przyzwoitym stosowaniu prawa i kulturze prawnej oraz politycznej, a nie w nowych instytucjach, które często mogą jedynie utrudniać osiągnięcie tego, na czym nam zależy.

Po siódme: brak poczucia odpowiedzialności za własne zachowania i za konsekwencje decyzji publicznych

Jeśli rządzący chcą być odpowiedzialni, powinni myśleć w kategoriach dobra wspólnego, racjonalności i przewidywalności używanych środków, jak też posiadać taką hierarchię wartości i celów, w której cel bieżący, dobro jednego środowiska czy ugrupowania nigdy nie będzie preferowany kosztem dobra państwa i społeczeństwa. W tej odpowiedzialności mieści się też odwaga mówienia społeczeństwu prawdy, unikania demagogii, przyznania się do błędu i nieporadności w rządzeniu.

Etyka odpowiedzialności w państwie prawa w nie mniejszym stopniu dotyka też rządzonych. Wolność, tak dla nas ważna, jest silnie uwarunkowana odpowiedzialnością obywatelską, której perspektywa musi wykraczać poza rodzinę, krąg znajomych i własną aktywność zarobkową. Nie ma państwa prawa bez społeczeństwa obywatelskiego, a społeczeństwa obywatelskiego - bez wspólnej odpowiedzialności za wspólny los, czego tradycję, tak przejmującą, odnaleźliśmy w "Solidarności". Dobrze byłoby i dzisiaj odwołać się do tamtych doświadczeń, by móc z przekonaniem powtórzyć za ks. Tischnerem, który pisał w "Etyce solidarności": "Nasza demokracja nie jest - jak niektórzy podejrzewają - jakąś »demokracją mieszczańską«. Jest to po prostu demokracja etyczna (...). Stąd właśnie z etyki bierze się zdumiewająca siła, z jaką perswaduje [ona] swe racje".

***

Historia lubi się powtarzać... Ronald Dworkin w pracy "Biorąc prawa poważnie" przypomina następujące wydarzenie: "Kiedy Richard Nixon ubiegał się o urząd prezydenta, obiecał, że mianuje do Sądu Najwyższego ludzi podzielających jego poglądy w zakresie filozofii prawa, tj. ludzi, których nazwał »rygorystycznymi interpretatorami« (...). Ci ludzie, jak powiedział, będą egzekwować prawo takim, jakim jest, bez jego przekręcania lub wykrzywiania w celu dopasowania go do osobistych przekonań (...)". Odpowiedź Dworkina na pytanie, czy jest możliwa interpretacja "prawa takim, jakim jest", wpisuje się w dzisiejsze rozważania o państwie i wartościach etycznych: "W prawie konstytucyjnym nie może dokonać się rzeczywisty postęp, jeżeli nie wyodrębni ono zagadnienia praw wobec państwa i nie uczyni go przedmiotem swojego zainteresowania. Przemawia to za połączeniem prawa konstytucyjnego i teorii moralności; połączeniem, które, w co trudno uwierzyć, jest ciągle przed nami. Można łatwo zrozumieć, że prawnicy obawiają się zanieczyszczenia prawa filozofią moralności, a szczególnie boją się tych filozofów, którzy mówią o prawach, ponieważ pobrzmiewające głosami duchów echa tego pojęcia grożą pogrzebaniem rozumu (...). Prawnicy nie muszą jednakże pozostawać bierni, jeżeli chodzi o rozwijanie teorii moralnych praw względem państwa, tak jak nie pozostawali bierni w przypadku rozwijania socjologii czy ekonomii prawa. Muszą zrozumieć, że prawo nie jest bardziej niezależne od filozofii, niż od innych wspomnianych dziedzin".

Tekst jest fragmentem wykładu wygłoszonego na konferencji "Polityka i prawo", zorganizowanej na Wydziale Prawa i Administracji UW w lutym 2006 r.

Prof. MAREK SAFJAN (ur. 1949) jest prezesem Trybunału Konstytucyjnego, autorem blisko 150 publikacji naukowych, w tym 18 książek z zakresu prawa cywilnego, medycznego i europejskiego. Ostatnio wydał m.in. "Odpowiedzialność odszkodowawcza władzy publicznej" (2004) i "Prawa Polska" (2005).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2006