Samotna gra w kręgle

Aktywność w organizacjach społecznych, w tym kościelnych, rozbudza motywacje sprzyjające uczestnictwu w wyborach. Naszej scenie politycznej przydałoby się więc więcej takich rodzin Radia Maryja.

ANNA MATEJA: - Czy 13 czerwca Polacy powiedzieli, że już nie chcą być w Unii? W wyborach uczestniczyli przecież nieliczni, a wśród tych, którzy poszli do urn, sporo było zwolenników opuszczenia Wspólnoty.

MATEUSZ FAŁKOWSKI: - To nie jest żaden sprzeciw wobec Unii, a jedynie sygnał, że wyborcy - zarówno w Polsce, jak w starych krajach członkowskich - nie uważają tych wyborów za ważne. W Polsce wybory do PE potwierdziły, że do urn chodzimy niechętnie, a politycy niewiele robią, by nas do tego zachęcić.

Zaś unijni politycy i urzędnicy odbiorą taki przekaz z niepokojem, ale bez zdziwienia - spodziewali się niskiej frekwencji. W “starej Unii" obawiano się nawet, że będzie ona niższa niż uzyskane 53 proc. W nowych krajach wyniosła ok. 40 proc. Po wyłączeniu z tej “zabawy w liczby" Cypru i Malty - krajów z ponad półwiecznym doświadczeniem wolnych wyborów - w ośmiu państwach Europy Środkowo-Wschodniej, nowowstępujących do Unii, poszło do wyborów tylko 31 proc. uprawnionych. W państwach Grupy Wyszehradzkiej - co do których mogliśmy mieć nadzieję, że skoro ich społeczeństwa mają doświadczenie protestów społecznych i opozycji, licznie stawią się przy urnie - frekwencja była o ponad połowę niższa niż w krajach Piętnastki - ok. 25 proc. Te liczby są dosyć przejmujące, ale czy jest w nich jakaś istotna informacja?

- Gdy Unia chciała przyjmować nowych członków sukcesywnie i Polska nie była brana pod uwagę jako pewny uczestnik pierwszej tury rozszerzenia, rozległo się w Polsce larum, że to niesprawiedliwe. W zeszłym roku stawiliśmy się tłumnie na referendum, a teraz większości z nas nie chciało się wybrać przedstawicieli. To musi być jakiś sygnał zarówno dla Brukseli, jak dla nas.

- Dla Polaków wybory do PE są czymś abstrakcyjnym. Wyborca lubi widzieć, lub choćby wyobrazić sobie, skutki wysiłku, jaki zadał sobie odwiedzając lokal wyborczy. Przecież wrócił wcześniej z weekendowego wyjazdu, przeczytał listy wyborcze, zagłosował. A wybory do PE nie dają spektakularnych efektów, np. powołania nowego rządu.

Często, jak widzieliśmy to w np. w Wielkiej Brytanii, głosują w wyborach do PE ci, którzy chcą zaprotestować przeciwko polityce rządu. Wykorzystują to i politycy, np. Edmund Stoiber z bawarskiej CSU inaugurując kampanię do europarlamentu, zaapelował: “Niech te wybory staną się okazją do pokazania czerwonej kartki rządowi Schrödera". Skupienie się na problemach krajowych może czasami zwiększyć frekwencję.

- Ale w Polsce nie zadziałało nawet to.

- Niestety. Według ostatnich badań CBOS-u 83 proc. Polaków uważa, że ludzie tacy jak oni nie mają wpływu na sprawy kraju. Nie pytano, czy mają poczucie wpływu na sprawy UE, bo za wcześnie na to. Ale można założyć, że sprawy Unii są dla nich jeszcze bardziej nieosiągalne.

Polacy chyba nie umieją sobie nawet tego wpływu wyobrazić. Kampanii informacyjnej prawie nie było. Nikt nie powiedział wystarczająco głośno, jaka jest rola PE. Swoje zrobiło zniechęcenie do polityki i polityków. Z jednej strony politycy wielokrotnie wyborców rozczarowali, z drugiej media interesowały się głównie tym, ile będą zarabiać deputowani, a nie, co będą w Brukseli robić. A teraz dziwimy się, że wyborca stwierdził: “Po co komu ten mój głos? Nawet nie wiem, jak ten Parlament działa. Na wszystkim skorzysta tylko Iksiński, na którego zagłosuję, bo dzięki diecie będzie miał wyższe dochody".

- W studiu wyborczym, gdy zdecydowano się cokolwiek powiedzieć o pracach nowo wybranego grona deputowanych, poinformowano, że pierwszym tematem obrad będzie zrównanie diet.

- Widać nawet po wyborach ta właśnie kwestia okazała się dla dziennikarzy najważniejsza... Po raz kolejny okazało się też, że ważniejsze od polityki europejskiej są skutki europejskich wyborów dla polityki wewnętrznej. Na wyniki patrzono nie z perspektywy Brukseli i Strasburga, ale krajowej sceny politycznej: zaraz przeliczano głosy, pokazując jak wyglądałby Sejm, gdyby 13 czerwca wybierano jego skład.

Przekonaliśmy się, że na niskiej frekwencji zyskują partie skrajnych opinii, co pokazała zarówno rodzima LPR, jak populiści z innych krajów UE. Oni mają zdyscyplinowany elektorat, owe “babcie", którymi chwalili się sztabowcy LPR. Sukces zawdzięczają “rodzinom Radia Maryja" i innym “rodzinom" - sieciom powiązań, umiejętności osiągania wspólnego celu.

Według badań amerykańskiego politologa Sidneya Verby’ego, właśnie aktywność w organizacjach społecznych, w tym kościelnych, rozwija umiejętności i motywacje sprzyjające uczestnictwu w wyborach. Naszej scenie politycznej i społecznej przydałoby się więc więcej takich “rodzin Radia Maryja". Być może działalność szkolnych klubów europejskich, które dość intensywnie się rozwijają, okaże się taką lokatą kapitału w wyższą frekwencję podczas wyborów?

Jeśli ktoś nie wierzy w taką zależność, niech sięgnie do książki z 2000 r. innego amerykańskiego politologa, Roberta Putnama, “Bowling alone", czyli “Samotnie grając w kręgle". Postawił on w niej m.in. tezę, że upadek sieci lokalnych stowarzyszeń w USA po wojnie przyczynił się do stopniowego obniżania frekwencji wyborczej.

- W wyborach brały udział znane partie, większość z nich wysunęła na pierwsze pozycje liderów. Czym jest parlament, można było wydedukować z krajowych doświadczeń. Wystarczyło postawić krzyżyk w odpowiedniej kratce. Czy do wykonania czegoś takiego potrzeba głośnej kampanii informacyjnej?

- Jeśli przy urnach znalazło się tylko 20 proc. wyborców i była to najniższa frekwencja w Polsce po 1989 r., to znaczy, że takiej kampanii zabrakło.

Polacy są zniechęceni do polityków i polityki. Czy sami liderzy partyjni mieli szansę zachęcić ich do udziału w wyborach? Kampania tłumacząca sens europejskiej elekcji była potrzebna, bo Polacy nie okazali żadnego zaciekawienia nowością. Trzeba ją im było dopiero pokazać, a tego nie mogli zrobić politycy. To powinien był zorganizować rząd czy UKIE z udziałem organizacji pozarządowych. Można było skorzystać z doświadczeń kampanii przed referendum, wprowadzając np. dwudniowe wybory oraz dłuższą i bardziej dynamiczną kampanię w mediach, przekonującą (choćby młodych ludzi, którzy głosowali po raz pierwszy), że warto pójść do urny.

Na Zachodzie stwarza się warunki sprzyjające wyższej frekwencji. Np. w Wielkiej Brytanii powstała tzw. Electoral Commission, której celem jest zwiększanie zaufania do demokracji i życia publicznego. Jest to niezależna organizacja powołana przez parlament, działająca m.in. na rzecz modernizacji procesu wyborczego np. przez wprowadzenie ułatwień dla niepełnosprawnych czy nowych sposobów głosowania, m.in. przy pomocy poczty lub internetu. Prowadzi też szeroką akcję docierania do młodych i zachęcania ich do głosowania.

Polscy politycy przez dużą część lat 90. byli zadowoleni z niskiej frekwencji. Uważali, że w wyborach nie biorą udziału osoby niechętne reformom, a że było ich jeszcze trochę do przeprowadzenia, więc po co przyciągać przeciwników do urn? Teraz okazuje się, że poziom zniechęcenia do polityki jest tak duży, że nawet zwolennicy reform zostają w domach.

- Retoryka LPR-u jest przewidywalna. Dlaczego jednak Donald Tusk, lider PO, zamiast docenić, że jego partia przyciąga zwolenników UE, twierdzi, że na Platformę zagłosowali ci, których przekonuje hasło "Nicea albo śmierć". Przecież nasi przedstawiciele będą w Brukseli eurodeputowanymi, a nie "reprezentantami interesów narodu polskiego".

- Nie mam danych, które potwierdzałyby skuteczność tego stanowiska dla przyciągnięcia zwolenników do urn 13 czerwca. Zwycięstwo PO, dobre wyniki Unii Wolności czy Prawa i Sprawiedliwości pokazują jednak, że głosów oddanych na partie proeuropejskie - które choć odmiennie, ale jednak mówią, jak realizować interes Polski w UE i interes UE jako całości - było więcej niż populistów czy eurosceptyków.

- Czy Hiszpanie, Portugalczycy czy Grecy w pierwszych po wejściu do Unii wyborach do PE okazali podobny do naszego brak zainteresowania?

- W Grecji nie można sobie na to pozwolić, bo zignorowanie wyborów grozi grzywną. Frekwencja w pierwszych wyborach wyniosła prawie 80 proc. W Hiszpanii i Portugalii, gdzie nie ma obowiązku głosowania, ok. 70 proc. (w 2004 r. zagłosowało 46 proc. Hiszpanów i 38 proc. Portugalczyków). Analizując czas po 1945 r. widać jednak, że frekwencja wyborcza spada, zarówno w wyborach krajowych, jak europejskich (w eurowyborach jest ona z reguły niższa).

W Polsce duże znaczenie ma kryzys polityczny. I wyborcy, i politycy są bardziej skupieni na zbliżających się wyborach parlamentarnych i rozwiązaniu kryzysu politycznego niż na wyborach europejskich.

- Czeka nas wprowadzenie obowiązku głosowania?

- Politycy i spora grupa ekspertów nerwowo reaguje na takie propozycje. Nawet eksperci z komisji sejmowej oburzają się, jak można argumentować, że w jakimś kraju jest wysoka frekwencja, skoro wprowadzono tam przymusowe głosowanie. Obowiązkowe głosowanie to temat tabu prawdopodobnie dlatego, że politycy nie chcą myśleć: “zmuszamy wyborców do głosowania".

Kampania sprzed referendum unijnego była rodzajem przymusu - aby było ważne, musiało wziąć w nim udział 50 proc. uprawnionych. I okazało się, że “nóż na gardle" działa. I media, i eksperci, i politycy się sprężyli. Ale frekwencja szybko zeszła z pierwszego planu i nikt nie znalazł czasu, aby rozpocząć dyskusję na jej temat: może zmienić ordynację wyborczą, wprowadzić na stałe dwudniowe głosowanie? Może szczegółowo opracować kampanię informacyjną, która zaangażuje różne oddolne inicjatywy? Być może jakiś okres przymusowego głosowania okazałby się przydatny. We Włoszech, gdzie frekwencja w eurowyborach jest wysoka, do 1994 r. głosowanie było przymusowe.

W wielu krajach inspiracja do zmiany ordynacji wyborczej przychodziła właśnie po wyborach do PE, przy których większą uwagę zwraca się na problem frekwencji niż na to, kto wygrał, a kto przegrał. Wybory te były też wiele razy okazją do przeprowadzania eksperymentów z nowymi sposobami głosowania: pocztą, via internet.

- Jakie sygnały dali Europejczycy swoim politykom w wyborach do Parlamentu Europejskiego?

- Przegranymi okazały się partie rządzące np. w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, Polsce. Labourzyści Tony’ego Blaira w wyborach krajowych otrzymali ponad 40 proc. głosów, teraz nieco ponad 20. Gaullistowska partia Jacquesa Chiraka w krajowych miała 30 proc. poparcia, teraz dostała 17 proc. W Polsce 9 proc. dla SLD też jest wymowne. Za wygranych można zaś uznać eurosceptyków i populistów. Nie tylko LPR czy Samoobronę. Brytyjska Partia Niepodległościowa zdobyła 12 miejsc. W Austrii i Holandii eurosceptycy też osiągnęli dobry wynik.

Po tych wyborach widać też coraz wyraźniej, że frakcje poselskie w PE dalekie są od jednorodności. Poglądy deputowanych często różnią się w zależności od narodowości, perspektyw i doświadczeń krajowych. Kampania Zielonych, kierowana przez Daniela Cohn-Bendita, pomyślana jako wszecheuropejska, z tymi samymi hasłami i plakatami w całej Unii, chyba nie znajdzie szybko naśladowców.

W Europie 25 krajów wypracowanie wspólnego stanowiska przez frakcje będzie jeszcze trudniejsze. W cenie będzie więc doświadczenie i siła przekonywania eurodeputowanych, którzy przy takim zróżnicowaniu będą w stanie przeforsować określony punkt widzenia. Wybór przedstawicieli do PE miał więc znaczenie niebagatelne. Nie będzie ważne to, jak zaprezentują się na forum parlamentu, ale jak skutecznie będą przekonywać kolegów z frakcji do własnego stanowiska, które będzie mogło być przedstawione jako wniosek grupy posłów: liberałów, chadeków czy socjalistów.

MATEUSZ FAŁKOWSKI jest politologiem i socjologiem. Pracuje w Instytucie Spraw Publicznych w Warszawie. Niedługo, w ISP, ukaże się pod jego i Jacka Kucharczyka redakcją książka “Polska droga do referendum europejskiego".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2004