Ruchome maski

SIRI HUSTVEDT, pisarka: Mówi się, że jesteśmy tym, co jemy. Dodałabym, że jesteśmy także tym, co czytamy. Każdy, kto czyta, zyskuje umysłową elastyczność, nieosiągalną w inny sposób.

20.11.2017

Czyta się kilka minut

 / ALEJANDRO GARCIA / EPA / PAP
/ ALEJANDRO GARCIA / EPA / PAP

GRZEGORZ JANKOWICZ: ­Bohaterkę swojej ostatniej powieści zatytułowanej „Świat w płomieniach” wyposażyłaś w znaczące nazwisko: Burden (ang. ciężar, brzemię). Jakie brzemię ona nosi?

SIRI HUSTVEDT: Podwójne: jest marginalizowana jako artystka i ma poczucie, że jej dzieła nie są doceniane, ponieważ jest kobietą.

To dlatego decyduje się na założenie maski?

Zakłada maski, które za Sørenem Kierkegaardem nazywa pseudonimami, nie po to, by się za nimi ukryć, lecz po to, by za ich pomocą odkryć pewne aspekty własnego doświadczenia. Wynajmuje trzech mężczyzn, za pośrednictwem których prezentuje swoje projekty artystyczne. Pierwszy z nich to młodziutki artysta, który dopiero co skończył akademię sztuk pięknych. Drugi to performer, czarnoskóry gej. Trzeci – celebryta, doskonale znany na międzynarodowej scenie artystycznej. Jak widać, bardzo się od siebie różnią, ale doświadczenie Harriet również jest zróżnicowane, dlatego potrzebuje ich wszystkich.

A dla kogo sama jest ciężarem?

Dla siebie, a ciężar ten polega na zmaganiach z własną ambicją. W rzeczywistości moja opowieść to tragedia, jej głównym tematem zaś jest doskonale znana z kultury greckiej hybris – nieposkromiona pycha, przesadna duma, która prowadzi do zuchwałości i arogancji. Tradycyjnie cecha ta była przypisywana mężczyznom. U mnie jej nosicielką jest kobieta.

Dlaczego uczyniłaś Harriet artystką, a nie pisarką?

Cóż, fascynacja sztuką i światem artystycznym towarzyszy mi od dawna i… nie jest dla mnie ciężarem. Wydaje mi się, że umieszczenie w powieści opisów dzieł sztuki pozwala na wyartykułowanie czegoś, czego artystki czy artyści nie mogą przekazać.

Co nie znaczy, że sztuka jest bezradna. Doskonałym przykładem może być założona w połowie lat 80. grupa artystyczna Guerrilla Girls, do której należą zachowujące anonimowość kobiety – podczas publicznych wystąpień zawsze zakładają maski goryla.

Mieszkałam w Nowym Jorku, gdy grupa rozpoczęła działalność. Wywrotowe projekty artystyczne, o ile rzeczywiście mają zmienić świadomość odbiorców, muszą zawierać odpowiednią dawkę humoru. Guerrilla Girls uczyniły z humoru swój podstawowy oręż. Doskonale pamiętam mieszankę zaskoczenia, rozbawienia i oburzenia, gdy pod koniec lat 80. podczas nocnych spacerów po Soho trafiałam nagle na wyprodukowane przez grupę plakaty z listą galerii prezentujących dzieła tworzone wyłącznie przez mężczyzn. To dawało natychmiastowy wgląd w strukturę pola sztuki z jego wykluczającymi mechanizmami determinującymi sytuację amerykańskich (i nie tylko!) artystek.

Kierkegaard wykorzystywał pseudonimy aby inaczej uprawiać filozofię. Twoją powieść można określić mianem filozoficznej.

Moja książka jest próbą uprawiania filozofii za pomocą powieści. Zależało mi na zmianie sposobu myślenia. W kulturze zachodniej kobieta utożsamiana jest z naturą, umieszcza się ją po stronie cielesności. Dla odmiany mężczyzna zasiedla królestwo intelektu. W zasadzie cała kultura – jako pojęcie i jako praktyka – jest domeną mężczyzn. To był cel mojego uderzenia.

Powieść poprzedzona została wstępem autorstwa redaktorki/redaktora, która/ /który zebrała/zebrał dokumenty na temat Burden. W języku angielskim płeć tej osoby pozostaje nieokreślona…

W polskiej edycji mamy redaktora…

Ale ci, którzy czytają książkę w oryginale, muszą sami zdecydować, kto do nich mówi, kto zajął się spuścizną po Harriet Burden, kto próbuje nam ją przybliżyć. Chciałam wytworzyć napięcie między rozumem a ciałem. „Świat w płomieniach” jest filozoficzny o tyle, o ile uruchamia pracę tych dwóch opozycyjnych kategorii.

Powieść, nawet filozoficzna, niczego nie tłumaczy, lecz ukazuje nam zjawiska za pośrednictwem fabuły i postaci. Harriet jest utalentowaną i doskonale wykształconą artystką, o niebo inteligentniejszą niż wszyscy, którzy ją otaczają. Powoduje nią ambicja. Jest niezwykle ponętną kobietą, na dodatek – matką. Stworzyłam bohaterkę tragiczną, która swoją postawą i swoimi decyzjami podważa wspomnianą opozycję rozum-ciało. Uważam, że ten sposób myślenia, wciąż nawiedzający naszą kulturę, jest niezwykle niebezpieczny.

Tradycyjnie w ten sam – upraszczający i pełen uprzedzeń – sposób przedstawiano relację między słowem a obrazem. Język był atrybutem męskości, obrazy zaś były utożsamiane z kobiecością – milczącą i wystawioną na zawłaszczające spojrzenia.

W przypadku sztuki sytuacja jest bardziej skomplikowana, przynajmniej od XIX wieku. Od romantyzmu możemy mówić o maskulinizacji i/lub feminizacji poszczególnych obszarów sztuki. Przestrzeń artystyczna przynajmniej częściowo ogranicza samorzutność stereotypowych ujęć. Inaczej jest w przypadku nauk ścisłych, które mimowolnie postrzegane są jako dziedziny męskie. Fakt, że jakaś kobieta zajmuje się fizyką, nie ma wpływu na nasz sposób myślenia. Zamiast feminizacji fizyki doświadczamy – niestety – maskulinizacji kobiety-profesorki.

W Twojej powieści są też jednak mężczyźni z trudem radzący sobie ze swoimi obciążeniami.

Stworzyłam kilkanaście różnych głosów, z których każdy daje nam inne świadectwo na temat Burden. Jedną z moich ulubionych postaci jest poeta o imieniu Bruno, kochanek Harriet, który chce się nią „zaopiekować”, chce ją „ocalić”. Pisząc fragmenty powieści, przyjęłam perspektywę, wcieliłam się w niego, odczuwałam to, co on mógłby odczuwać. Polubiłam go, nie zmienia to jednak faktu, że jest seksistą, co przejawia się właśnie w nadmiernej opiekuńczości.

Jego postawa świadczy o głębokim kryzysie męskości. Przejął pewien model zachowania, ale warunki, w których przyszło mu żyć, sprawiają, że model ten jest nieadekwatny. Okazuje się, że biały, heteroseksualny mężczyzna musi potwierdzić swą tożsamość i pozycję. Inny bohater – wyemancypowany homoseksualista – nie ma podobnych problemów. Niczego nie musi ukrywać, nie musi uspójniać tego, co nazywamy formą życia.

Powiedziałaś kiedyś, że powieściopisarki i powieściopisarze nieustannie doświadczają rozdwojenia albo nawet zwielokrotnienia osobowości. Jak to wygląda w praktyce?

Siedzę przed komputerem i czekam, aż pojawi się głos, aż wybrzmią pierwsze jego tony, słowa, zdania. Nie jest tak, że najpierw wymyślam jakąś postać, umieszczam ją w konkretnej scenie, do której dopisuję następne, a dopiero potem do tej postaci wracam i próbuję dopasować głos. Najpierw jest głos, a dopiero później kontury bohaterki lub bohatera.

I z tego, co napisałaś, i z tego, co mówisz teraz, przebija radość – widać, że cały ten proces sprawiał Ci ogromną frajdę.

Przed przystąpieniem do pisania postanowiłam, że nie będę się przejmować reakcjami czytelniczek i czytelników. Jeśli załapią, o co mi chodzi, świetnie. Jeśli nie, też dobrze. Jeden z rozdzialików zawiera artykuł naukowy w postaci listu do redakcji interdyscyplinarnego kwartalnika o sztuce i badaniach nad percepcją „The Open Eye”. Tekst został podpisany nazwiskiem Richarda Brickmana, ale w rzeczywistości jego autorką jest Harriet. To niezwykle ironiczny kawałek. Miałam świadomość, że dla wielu odbiorców pewne szyfry, którymi się w nim posłużyłam, pozostaną niedostępne, ale nie powstrzymało mnie to.

Wymyślenie niemal kilkunastu różnych głosów, założenie tak wielu masek to nie lada wyzwanie. Jak przebiegała praca? Czy robiłaś sobie przerwę po każdym rozdziale?

Nigdy nie odpoczywam. I nie mówię teraz wyłącznie o pisaniu, ale w ogóle o życiowych aktywnościach. Śpię i piszę. Piszę i śpię. Kiedy nie piszę i nie śpię, to czytam, zazwyczaj cztery godziny dziennie. A czytam powieści, traktaty filozoficzne, książki naukowe, prace historyczne i rozprawy językoznawcze. Ten rytm życia oraz lekturowa dieta pomogły mi w wymyślaniu tak szerokiej gamy głosów. Mówi się, że jesteśmy tym, co jemy. Dodałabym, że jesteśmy także tym, co czytamy. Przez dwadzieścia lat studiowałam zagadnienia z dziedziny psychiatrii, neuronauki i neurologii. Obecnie wykładam psychiatrię w nowojorskiej Akademii Medycznej. To doświadczenie bardzo pomogło mi w pisaniu. Myślę, że każdy, kto czyta książki z różnych dziedzin, zyskuje specyficzny rodzaj umysłowej elastyczności, nieosiągalnej w inny sposób. Wydaje mi się, że „Świat w płomieniach” nie mógłby powstać wcześniej – zanim pochłonęłam wszystkie te książki.

W jednym z wykładów mówisz o zasłonach, które nie tyle pozwalają nam się ukryć przed innymi, ile innych oddzielają od nas. Dotyczy to również przedmiotów, w tym dzieł sztuki. Twoim pragnieniem – jak wyznałaś – jest oglądanie obrazów bez tych wszystkich pośrednictw.

Tak, to moje wielkie pragnienie, ale w zasadzie niemożliwe do zrealizowania. Jakiś czas temu przeprowadzono badania emocji, które towarzyszą spożywaniu wina. Ich wyniki można odnieść do naszej percepcji sztuki. Uczestnikom podano dwa kieliszki, informując ich, że kieliszek pierwszy zawiera wino za dziesięć dolarów, drugi – wino za sto dolarów. Wino za sto dolarów smakowało ludziom bardziej niż to tańsze. W trakcie badania uczestnicy byli podpięci do aparatury skanującej ich mózgi. Tzw. ośrodek nagrody lub ośrodek przyjemności był aktywny, gdy prowadzący badanie informował, że konsumowany w danej chwili alkohol kosztuje więcej. Z całą pewnością nie miało to związku ze smakiem wina, gdyż za każdym razem podawano uczestnikom to samo.

Wyobraź sobie teraz pana X, który codziennie odwiedza muzeum, by podziwiać jeden z obrazów Rembrandta. Nie tylko podziwiać, ale wręcz przeżywać mistyczne doświadczenie rozkoszy, którego źródłem jest obcowanie z wielką sztuką. Któregoś dnia eksperci informują opinię publiczną, że obraz uchodzący za arcydzieło Rembrandta namalował zręczny kopista. Dla pana X oznacza to koniec uniesień. Źródłem rozkoszy był nie tyle sam obraz, ile otaczająca go aura, która jest rodzajem maski. Podobnie jest w przypadku percypowania tekstu literackiego. Reputacja autorki lub autora determinuje nasz odbiór.

Powiedziałaś, że pragnienie uwolnienia się od tych masek jest „w zasadzie” niemożliwe do zrealizowania, czyli jest nadzieja…

Nadzieję daje czas. Po dwóch, trzech godzinach spędzonych przed obrazem przesłony zaczynają opadać. Doświadczyłam tego, oglądając dzieła Giorgia Morandiego. Po wielu godzinach zorientowałam się, że z namalowanych przedmiotów poodpadały wszystkie nazwy, że widzę tylko kształty, ale nie rozpoznaję rzeczy i nie umiem ich nazwać. Pozbyłam się uprzedzeń. Uważna lektura tekstu może przynieść podobne efekty.

Czy nie prowadzi nas to jednak do całkowitego odcięcia się od reszty świata?

Na dłuższą metę nikt z nas nie jest w stanie utrzymać świata na dystans. To znakomite ćwiczenie na percepcję, rodzaj oczyszczenia, ale przed światem nie da się zamknąć drzwi. Percypuje nasze ciało.

Nie wierzę w kartezjański podział na rzecz myślącą i rzecz rozciągłą. Według mnie między jedną a drugą istnieje łączność. Kulturowe i osobiste historie przybierają materialną formę w naszych umysłach i ciałach. To pozwala zrozumieć, dlaczego traktujemy dzieła sztuki, jakby były żywe. W czasach II wojny światowej ludzie byli gotowi poświęcić własne życie, by ocalić jakiś obraz. To skrajna postać animizmu. Interesuje mnie proces, w wyniku którego nieożywiony obiekt zaczynamy traktować w wyjątkowy sposób, jakby był obdarzony świadomością, jakby naprawdę myślał i czuł, jakby żył.

Powiedziałaś kiedyś, że stajemy się kartezjańskimi dualistami za każdym razem, gdy zapadamy na grypę.

Oczywiście. Traktujemy wówczas nasze ciało jako obcy element, jako coś zewnętrznego względem naszej świadomości, podczas gdy nawet na chwilę nie tracimy z nim kontaktu. Ale nasz wewnętrzny narrator, który natychmiast zabiera się za opowiadanie historii choroby (dzwonimy do znajomych i rodziny, by się wyżalić), tworzy iluzję oddzielenia. Co więcej, może nam to przynieść ulgę! Nawet tym filozofom, którzy nie wierzą w dualizm i zwalczają go w swych pismach. Wystarczy odrobinę cięższe przeziębienie, by kartezjańskie intuicje powróciły do łask. Nie znaczy to, że rzeczywiście odłączamy się od ciała. Tak jak poczucie rozdwojenia czy zmultiplikowania osobowości nie oznacza, że nagle rozpadamy się na kilka części.

8 czerwca 2016 r., dwa miesiące przed ostatnimi wyborami prezydenckimi w USA, Hillary Clinton opublikowała na Twitterze pełną nadziei wiadomość skierowaną do młodych dziewcząt: „Tak, możesz być, kim tylko zechcesz – nawet prezydentem”. Po wyborach niektórzy zwracali uwagę, że gdyby Clinton założyła maskę mężczyzny, tak jak robi to Twoja bohaterka, wówczas z pewnością udałoby jej się wygrać.

Skala mizoginicznych zachowań, które towarzyszyły tym wyborom, była niesłychana. Do walki stanęła kobieta, której poglądy były zbieżne z przekonaniami większości białych mężczyzn od dawna obecnych na naszej scenie politycznej. Te same poglądy wyrażone przez kobietę wywołały szeroką falę nienawiści. Ze wszystkich stron: i z prawa, i z lewa.

Co było jej źródłem?

Miałam wrażenie, że oglądam dobrze znany spektakl, w którym chodzi o ukaranie kobiety posiadającej władzę, ale spektakl ten został zintensyfikowany. Jako sekretarz stanu Hillary cieszyła się dużą popularnością, dopiero gdy podjęła walkę o fotel prezydencki, spotkało ją odrzucenie. Powód był prosty: społeczeństwo nie było gotowe na przyjęcie kobiety, która otwarcie mówi o swych ambicjach.

Na Uniwersytecie Yale przeprowadzono ciekawe badania: wybranej grupie ludzi przedstawiono fikcyjny biogram senatorki/senatora, w którym mogliśmy przeczytać, że człowiek ten jest ambitny i dąży do zdobycia władzy. Następnie zmieniano płeć osoby. Jako mężczyzna mógł liczyć na sympatię badanych. Ale jako kobieta – nie. Kobieta w polityce, która otwarcie przyznaje, że zamierza przejąć władzę, wywołuje – cytuję badania – „oburzenie oraz obrzydzenie”! Takie emocje powinny się pojawiać wyłącznie w odniesieniu do psychopatycznych morderców lub seksualnych dewiantów, a nie kandydatki na prezydenta z ramienia Partii Demokratycznej! Póki swą pozycję w polityce zawdzięczała komuś innemu, mogła liczyć na poparcie. Gdy ogłosiła, że sama chce zdobyć prezydenturę, stała się obiektem nienawiści.

Czyli jej przegrana była nieunikniona?

Z tego badania wynika jedno: gdyby Clinton przyjęła postawę przepraszającą, wówczas spotkałaby się z innymi reakcjami. Takiej postawy oczekuje się od kobiety. I rzeczywiście kobiety często ją przyjmują. Rzecz jasna, nie wszystkie. Rzecz jasna, mężczyźni też miewają podobne problemy. Ale zazwyczaj pokorna i uległa jest właśnie kobieta. W tym kontekście widać absurdalność mechanizmu, który zmusza kobiety do podobnych zachowań. Jako kandydatka na prezydenta dużego kraju Clinton nie mogła sobie pozwolić na takie gesty. Nie wykonując ich, naraziła się na niechęć wyborców.

Zwyciężył człowiek, o którym powiedziałaś niedawno, że uprawia politykę czystości. Co to znaczy?

Trump powtarza jak mantrę: „Należy wybudować mur!”. Nie sądzę, by jego wyborcy naprawdę wierzyli, że wzdłuż naszej południowej granicy powstanie mur. Uwodzi ich metaforyczny potencjał obietnicy posiadającej mizoginiczny wydźwięk. To zdanie przywodzi na myśl obraz silnego męskiego ciała, które posiada nieprzekraczalne granice, zapewniające mu czystość.

Czego zatem boi się Trump?

Odczuwa lęk przed sytuacjami, w których nasze ciało miesza się z innymi ciałami, przekraczając granice i łamiąc regułę czystości. Na tym buduje swoją politykę.

Maski i zasłony nie tylko mogą narzucać podział na czyste i nieczyste, ale też tłumić głos pokrzywdzonych. Właśnie na to doświadczenie wskazują kobiety z ruchu #MeToo/#JaTeż.

Tak działa mechanizm władzy, który w przypadku Harveya Weinsteina na szczęście uległ awarii: w pewnym momencie stało się jasne, że on nie wróci do łask, nie odzyska swojej pozycji. Gdyby istniał cień szansy, że Weinstein znów będzie odgrywał kluczową rolę w Hollywood, kobiety z pewnością miałyby problem z opowiedzeniem o krzywdzie, którą im wyrządził.

Jednak wiele kobiet zdobyło się na odwagę, opowiadając również o innych przypadkach molestowania.

To prawda, ale mechanizm wciąż działa. Nie zapominajmy, że Trump również spotkał się z podobnymi zarzutami. Podczas kampanii wyborczej został oskarżony o molestowanie seksualne przez dwanaście kobiet! Co się z nimi dzieje? Zapewne są śmiertelnie przerażone, bo naprzeciw siebie mają prezydenta USA. Kto się odważy z nim zadrzeć? Chodzi tu przede wszystkim o władzę. Takim ludziom jak Trump czy Weinstein rozkosz daje kontrola nad kobietami, przekonanie, że kobiety są ich własnością. Pod tym kryje się cała masa zamaskowanych kompleksów i lęków.

Jak z tym walczyć?

Konsekwentnie i odpowiedzialnie zrywając kolejne zasłony. ©℗

SIRI HUSTVEDT (ur. 1955) jest amerykańską pisarką, eseistką i poetką. Jej teksty były publikowane w wielu prestiżowych magazynach naukowych w Europie i USA. Proza Hustvedt była tłumaczona na 30 języków – w Polsce ukazało się w sumie sześć jej książek. Ostatnio – „Świat w płomieniach”, nominowany do Nagrody Bookera.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2017