Punkt wrzenia

Tylko nam się wydaje, że spór o kształt polskiej demokracji mamy już za sobą. On jest ciągle przed nami.

11.06.2007

Czyta się kilka minut

Andrzej Rosner / fot. archiwum /
Andrzej Rosner / fot. archiwum /

PIOTR MUCHARSKI: - Był Pan wśród inicjatorów reaktywacji konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość, które ma swoją piękną kartę w historii opozycji PRL. Cóż takiego się stało, że IV RP skłoniła Państwa do powrotu?

ANDRZEJ ROSNER: - Mój ojciec był profesorem, specjalistą od polityki społecznej i brał udział w pracach pierwszego DiP-u, który powstał w 1978 r., więc miałem rodzinny pretekst, by zainicjować jego odrodzenie.

Ale o reaktywowaniu DiP-u zadecydował impuls, który trudno zdefiniować. Kiedyś Wanda Wiłkomirska powiedziała, że każdy osiąga punkt wrzenia w innym momencie. Dla niej było nim wprowadzenie w Polsce stanu wojennego. Wówczas zdecydowała się na wyjazd z ojczyzny. My nie zamierzamy i nie musimy opuszczać kraju, ale czujemy przecież, że temperatura wrzenia została w Polsce osiągnięta. Inteligencja dała się stłamsić, zepchnąć do narożnika. Przestała się wypowiadać w sprawach publicznych. Politycy zawłaszczyli ten dyskurs, i nie mówię tu tylko o obecnej ekipie: dotyczy to wszystkich ekip politycznych, które rządziły Polską po 1989 r., chociaż obecna ma w tym względzie pewnie więcej grzechów na sumieniu niż poprzednie.

---ramka 516127|lewo|1---- Pytanie, czy inteligencja została zmarginalizowana, bo taka była logika przemian, które dokonały się w Polsce po 1989 r., czy sama zaniechała swej tradycyjnej roli? I w ogóle: cóż to znaczy "inteligencja" dzisiaj?

- Ba! Parę osób mądrzejszych ode mnie próbowało na nowo zdefiniować to pojęcie. Zapewne na obecną sytuację inteligencji, jej poczucie wyobcowania i - również materialną - degradację, złożyło się wiele przyczyn. Mam wrażenie, że zbieramy wciąż późne żniwo Marca 1968. Polska była jedynym krajem bloku wschodniego, w którym po 1968 r. hierarchia płac została postawiona na głowie. Pozwoliłbym sobie nawet na takie uogólnienie: im ktoś bardziej się uczył, tym mniej zarabiał. Zapewne zmienia się to dzisiaj, ale bardzo powoli.

Nie chciałbym uogólniać i mówić rzeczy niesprawiedliwych, ale najlepiej to widać na przykładzie negatywnej selekcji do zawodu nauczyciela. Niewątpliwie jest ona faktem, więc z tym większym szacunkiem myślę o szlachetnych maniakach, kochających uczyć, którzy podejmują się tej roli, nie bacząc na swój status materialny. Pamiętam jednak dojmujące poczucie żalu, kiedy pracując na uniwersytecie, zastanawiałem się, kto z moich studentów podjął pracę w szkolnictwie. Wyjąwszy parę procent owych szlachetnych maniaków, pozostali byli w najlepszym przypadku średniakami, którzy nie bardzo wiedzieli, co ze sobą zrobić, jak zawalczyć o lepszą pozycję życiową.

Nauczyciele w komunistycznej Czechosłowacji mieli swoje dramatyczne kłopoty (zwłaszcza ci od przedmiotów humanistycznych, którzy musieli odpowiadać na zapotrzebowanie władzy), ale zawsze byli znakomicie opłacani.

Dzisiaj znamy wyniki cyklicznych badań dotyczących czytelnictwa i stopnia rozumienia słowa drukowanego przez młodych ludzi we wszystkich krajach OECD. Czesi osiągają zdecydowanie najlepsze wyniki w naszym regionie, są lepsi od młodych Niemców. My lądujemy w trzeciej dziesiątce badanych krajów. Te same książki, które u nas sprzedaje się w nakładach dwu-, trzytysięcznych, w Czechach rozchodzą się w nakładach ośmio-, dziesięciotysięcznych - w kraju o trzykrotnie mniejszej liczbie obywateli niż Polska! Trudno się jednak dziwić: na kształcenie jednego ucznia Czesi wydają 40 proc. więcej niż Polacy. Można więc tylko pozazdrościć Czechom statusu ich inteligencji.

Skaza

- Ostatni raport DiP-u, czyli "Uwagi o stanie demokracji w Polsce" jest jednak przede wszystkim głosem ekspertów, a nie emanacją stanowiska polskiej inteligencji. W podtekście jest też diagnozą poziomu codziennej debaty, w której uczestniczą media i politycy.

- Demokracja w polskim wydaniu jest sprowadzona do celów doraźnych. Jeśli dyskutuje się o jej problemach, to są one sprowadzone do czystej taktyki i technik gnębienia przeciwników czy konkurentów politycznych. A przecież w naszej niedawnej historii znamy inne przykłady. Zanim w 1918 r. powstała II Rzeczpospolita, to od wielu lat, jeszcze pod zaborami, toczyła się fala ciekawych i zasadniczych dyskusji o przyszłym kształcie niepodległego państwa. Brali w nich udział również ludzie, którzy potem odgrywali zasadniczą rolę w odrodzonej Polsce. To były najtęższe umysły polskiej myśli politycznej. Wszystkie programy polityczne II RP odwoływały się do tej dyskusji. Brali w niej udział również historycy, którzy dzierżyli rząd dusz, choć - przyznajmy - historia pełniła wówczas zupełnie inną rolę niż dzisiaj. Takiej refleksji zabrakło przed powstaniem III RP. Nie było jej ani w latach 70., ani w latach 80. Nawet tak skądinąd szacowne gremia, jak np. pierwsze DiP, z natury rzeczy musiały być w swoich raportach skoncentrowane na sprawach bieżących. III RP powstawała niejako w biegu. Nikt się nie spodziewał, że za parę lat upadnie komunizm i trzeba będzie budować demokrację od podstaw. I to w kraju, który nie miał tradycji demokratycznych, bo tradycji II RP nie uważam za ściśle demokratyczną.

A więc skaza rozpaczliwej doraźności nie jest cechą szczególną ostatnich dwóch lat polskiej polityki. Tylko nam się wydaje, że spór o kształt polskiej demokracji mamy już za sobą. On jest ciągle przed nami.

- No dobrze… Mamy więc oto głos niezależnych ekspertów. Może lepiej, gdyby byli oni "zależni", czyli doradzali władzy, stanowili zaplecze tej czy owej ekipy?

- Ależ nasi politycy nie są zainteresowani głosem ekspertów - chyba że ten głos ma uzasadniać podjęte już decyzje. Na tym polega różnica, która nas dzieli od dojrzałych społeczeństw demokratycznych. I nie mówię o tym z przekąsem, bo uważam, że trudno nadrobić dystans w ciągu jednego politycznego pokolenia. Ludzie, którzy zajmują się polityką w krajach zachodnich, wiedzą znakomicie, że bez ekspertów zginą. Prezydent Reagan nigdy nie był człowiekiem o wielkich horyzontach intelektualnych, ale wiedział, że musi słuchać mądrzejszych od siebie, i miał talent, by znajdować takich ludzi. Wydaje się, że polscy przywódcy tego nie potrafią - oni zazwyczaj wiedzą lepiej.

W latach 80. miałem okazję przyjrzeć się funkcjonowaniu szkoły liderów politycznych w Oxfordzie. Akurat odbywała się debata o Polsce. Słyszałem przemówienia bardzo młodych ludzi - na poziomie, którego próżno by szukać w polskim parlamencie. Wcześniej dyskutowano, czy wysłać depeszę kondolencyjną na Kreml w związku ze śmiercią Jurija Andropowa. Sala podzieliła się na dwa zwalczające się obozy. Jedni mówili, że trzeba wysłać, bo to był ciekawy człowiek, bardzo różny od Breżniewa, subtelny znawca zachodniej kultury i miłośnik muzyki jazzowej; drudzy w najdrobniejszych detalach (co było naprawdę imponujące) przypominali jego złowrogą rolę w Budapeszcie w 1956 r. Dyskusja skończyła się w ten sposób, że wstał pewien młody człowiek i powiedział: nie możemy wysłać tej depeszy, ponieważ pan Andropow nie był dżentelmenem...

Nie chodzi tu tylko o poziom wykształcenia, ale i kultury politycznej, czyli umiejętności słuchania odmiennych opinii i formułowania własnych argumentów. Oni się tego uczą we wczesnej młodości i to ich różni od nas.

- Kształt polityki jest zawsze pochodną samej kultury, to oczywiste.

- Ale pamiętajmy, że Wielka Brytania nie zawsze była oazą kultury politycznej i wspaniałych kompetencji. W pierwszej połowie XVIII w. był to kraj znacznie bardziej przeżarty korupcją niż Polska czasów saskich. Gdyby nie wyspiarskie położenie, to - jestem o tym przekonany - nie ocalałby on w ówczesnej Europie. Minęło kilkadziesiąt lat, nim przeprowadzono tam rewolucję nie mniej głęboką od francuskiej. Zmietli całą swoją klasę polityczną i w XIX w. wchodzili jako jeden z najnowocześniej zarządzanych krajów Europy.

Dziś historia biegnie szybciej niż kiedyś...

- Ale Polska nie jest wyspą, choć wielu tak uważa...

- Nie my jedni przechodzimy przez dziecięcą chorobę młodej demokracji. Bylebyśmy sobie nie wmawiali, że choroba jest naturalnym stanem i wszystko samo się ułoży.

Wracając do raportu DiP: przy redagowaniu tekstu staraliśmy się usunąć wszystkie wycieczki pod adresem obecnej władzy. Chcieliśmy pokazać ciągłość pewnych procesów, które są dziś skazą polskiej demokracji. Podstawą były teksty Marka Safjana, Wiktora Osiatyńskiego, Andrzeja Zolla, Edmunda Wnuka-Lipińskiego i Stefana Bratkowskiego. Rada programowa DiP nie jest jednorodna politycznie, co uważamy za zaletę w czasach politycznej polaryzacji. Łączy nas jednak przekonanie, że polska demokracja powinna lepiej funkcjonować, a władza nie powinna traktować społeczeństwa w sposób instrumentalny i przejawiać dążeń autorytarnych. Niebezpieczeństwa należy rozpoznawać na tyle wcześnie, by istniała droga odwrotu, lecz bez rozdzierania szat i bicia na alarm.

Duch demokratyczny

- W raporcie DiP-u czytam zdanie: ,,rządząca większość głosi pogląd, że zwycięzcom wyborów wszystko wolno (...) i że państwo ma kontrolować również stan umysłów...". To brzmi wręcz jak ostrzeżenie przed zapędami totalitarnymi.

- W demokracjach rozwiniętych jest rzeczą oczywistą, że większość, która zwyciężyła w wyborach, bierze władzę, ale jednocześnie nie dokonuje rewolucji kadrowej do szczebla portiera w ministerstwie i to przy pomocy klucza partyjnego (nie jest to zresztą specyfiką ostatniej ekipy). I nie uważa się poglądów opozycji za umysłową aberrację. Dobrym przykładem są niedawne wybory we Francji i pierwsze posunięcia Sarkozy'ego, uważanego przez polskie władze za ideowego sojusznika z racji jego - cokolwiek to znaczy - prawicowości. Kampania wyborcza była bardzo ostra, ale trudno zliczyć, ile razy po zwycięstwie Sarkozy powtórzył słowo "łączyć" i ile gestów wykonał w stronę niedawnych przeciwników, ile stanowisk im zaproponował. Oczywiście nie wszędzie jest tak jak w Wlk. Brytanii, gdzie gabinet cieni jest opłacany z kiesy państwowej. Ale tkwi coś bardzo mądrego w takiej zasadzie - że warto posłuchać głosu mniejszości. Nie warto jej wdeptywać w błoto. Polska tradycja może nas zresztą w tej materii wiele nauczyć.

- Więc o czym polski duch demokratyczny zapomniał, nim się tak zanarchizował?

- Zabrzmi to dziwacznie, ale odwołam się do tradycji polskiego weta, choć nie tego XVIII-wiecznego, które odgrywało okropną, właśnie anarchizującą rolę. Otóż w wieku XVI, w dobie sejmów egzekucyjnych, kiedy polski ustrój i organizacja państwa mogły być wzorem dla całej Europy, sformułowano expressis verbis zasadę, że większość nie zawsze musi mieć rację w głosowaniu... Ściśle mówiąc - nie w głosowaniu, tylko w ucieraniu opinii, tak przecież wówczas powstawały konstytucje, czyli uchwały sejmowe. Najważniejszy był consensus. Nikomu przy zdrowych zmysłach nie przyszłoby do głowy, żeby sejm zrywać z byle powodu. W zasady ustrojowe była wpisana idea, że może się zdarzyć dramatyczny przypadek, gdy większość się myli, działa na szkodę kraju. Weto gwarantowało wówczas głos temu, który rozedrze szaty i powie: tego nie możemy zrobić.

Jeszcze raz powtórzę: nie chodzi mi o dalsze historyczne losy tego prawa, tylko o filozofię państwa i wspólnoty, która za nią stała. Brzmi ona dziś dość egzotycznie, nieprawdaż?

- Jeśli już jesteśmy przy historii, to jeden z punktów raportu DiP dotyczy wyobraźni historycznej, którą władza chce zawładnąć. Pan jako historyk podziela tak skrajną opinię?

- Jesteśmy świadkami pisania historii na nowo, zwłaszcza tej najnowszej. I nie chodzi tylko o teczki, ale również o wizję funkcjonowania elit opozycyjnych począwszy od lat 70. albo mechanizmów, które doprowadziły do upadku komunizmu... Owa rewizja nie wynika tylko ze świadomych dążeń ekipy rządzącej, bo na pewno odgrywa tu jakąś rolę niecierpliwość właściwa młodemu pokoleniu badaczy tamtych czasów, nieskłonnych do rozróżnień innych niż czarno-białe. Tu akurat walka pokoleń idzie w parze z polityką władzy, która niszczy autorytety i wszelkie konkurencyjne wobec niej punkty odniesienia dla opinii publicznej.

Nie!

- No właśnie, punkt ostatni raportu brzmi jak - pardon - samoobrona elit: działania autorytarne przejawiają się w braku zaufania do instytucji demokratycznego państwa, ale również w podważaniu roli elit intelektualnych i politycznych. Gdzie właściwie są te elity? I skąd skuteczność socjotechniki, którą tak skutecznie uprawia PiS, kanalizując frustrację społeczną?

- W Polsce mamy bardzo dużą grupę ludzi, których nazwałbym "elektoratem frustracji". Mówię to bez żadnej wzgardy i poczucia wyższości. Zostawmy na boku kwestie, na ile ktoś sam jest winny swojego położenia, bo istotniejsza z punktu widzenia państwa jest kwestia pozostawienia kogoś takiego samemu sobie. To pozostawienie go na żer Tymińskiego albo Leppera: magików, którzy mają receptę na wszystko.

- To nie jest pewnie wyłącznie skutek ekonomicznej frustracji. Zdiagnozował to w swoim stylu Jerzy Urban w połowie lat 90., mówiąc, że w Polsce największe szanse na permanentne zwycięstwo będzie miała partia, która by się nazywała "Nie" i ograniczająca swój program do negacji tego, co jest, jakiekolwiek by było. Byleby sama nie brała władzy.

- Źródeł frustracji nie można oczywiście sprowadzać do spraw ekonomicznych. Jednym z najpoważniejszych problemów jest wykluczenie: społeczne, terytorialne, kulturowe. Następuje mechanizm samo­powielenia beznadziei, choćby pozbawienia dostępu do dobrej edukacji. Dzieci chodzą do podłych szkół, które zazwyczaj porzucają w połowie. Wyrastają w niechęci do elit, ponieważ elity w niczym im nie pomogły, a nawet nie próbowały pomóc. Nigdy nie było aż takich dysproporcji między młodymi ludźmi. Jedni kończą dobre, elitarne licea w dużych aglomeracjach, a potem idą na najlepsze polskie uniwersytety w Warszawie, Krakowie, Poznaniu czy Wrocławiu i mogą potem znaleźć miejsce wśród elit zawodowych w całej Europie. Na drugim biegunie jest znacznie większa grupa ludzi wyobcowanych i traktujących otoczenie w sposób wrogi. Jeżeli nie poradzimy sobie z tym problemem, to za lat 20 będziemy mieli poważne problemy z rozwojem demokracji w naszym kraju. Nie można opierać demokratycznych rządów na światłej, więc uprzywilejowanej, mniejszości społeczeństwa.

Jeden z następnych raportów DiP-u chcemy właśnie poświęcić problemowi wykluczeń.

- W raporcie jest również mowa o potencjale antydemokratycznym w Polsce. Chodzi właśnie o grupę wykluczonych?

- Nie tylko. Tendencje antydemokratyczne są również wśród inteligentów całą gębą. Popularność ministra Ziobry mogłaby o tym świadczyć: zaostrzymy kary, zwiększymy represyjność, wsadzimy jeszcze 30 tysięcy ludzi do więzień i potem już będziemy mieli normalny kraj. W to wierzą ludzie niezależnie od wykształcenia. I są to dane zatrważające: wedle badań CBOS zwolennicy rozwiązań autorytarnych - to ok. 20 proc. Polaków. Jednak aż 53 proc. najniżej zarabiających i aż 33 proc. zarabiających najwięcej jest gotowych do zaakceptowania rozwiązań niedemokratycznych w pewnych okolicznościach. To budzi prawdziwy niepokój.

- Rozmawiając z Panem, mam wrażenie, że pasja organicznikowska w Panu nie zamarła... Jak to się stało, że w 1976 r. młody historyk z Warszawy trafił do Radomia, szukając adresów robotników szykanowanych przez władze PRL?

- Byłem wówczas pracownikiem naukowym UW, przygotowywałem pracę doktorską, która miała być poświęcona językowi politycznemu Polski czasów saskich. Wówczas zdarzyło się coś, co przewróciło do góry nogami moje życie. Wakacje 1976 roku (wyjechałem tuż po wydarzeniach w Radomiu, Ursusie i Płocku) spędzałem w idyllicznych warunkach u przyrodniego brata w Szwajcarii; słuchałem tam Polskiego Radia na przemian z Wolna Europą, więc wiedziałem, że premier Jaroszewicz wprowadził kartki na cukier. Wróciłem do Polski 31 sierpnia i już 1 września zadzwoniła do mnie koleżanka z roku Magda Bocheńska, ówczesna żona Mirka Chojeckiego, i spytała, czy bym nie wpadł do nich na Żoliborz. Magda z Mirkiem pokazali mi raporty z Ursusa o biciu robotników, represjach... Były szokujące. Padło pytanie: czy nie chciałbym uczestniczyć w akcji pomocy prześladowanym w Radomiu? Po dniu namysłu zgodziłem się. Zaraz potem znalazłem się tam wyposażony przez Mirka w plan miasta. Znałem dość dobrze Łódź, więc widok nędzy nie był dla mnie niczym nowym, lecz tam oglądałem ją z pozycji przechodnia, a tutaj wchodziłem do domów i rozmawiałem z ludźmi. Znalazłem się w innym świecie. Biedy, beznadziei, cierpienia. Był wrzesień, a oni od czerwca, na skutek obrażeń, nie mogli ani siedzieć, ani leżeć na plecach...Bali się występować z oficjalnymi skargami, świeżo wyszli z aresztów i z więzień. Kilkunastu moich rozmówców użyło - pamiętam - porównania z gestapo.

Najbardziej szokująca była relacja dotycząca śmierci młodego technika z huty szkła w Radomiu Jana Brożyny. Wracał z imienin, nie miał przy sobie dowodu osobistego i milicja zakatowała go na ulicy. Nie wiem, czy ta sprawa jest wyjaśniona do dzisiaj.

Szklane domy

Te doświadczenia były na tyle głębokie, że ukształtowały we mnie ową postawę organicznikowską: niekoniecznie trzeba formułować wielkie manifesty polityczne, aby ten ustrój podważać. Można to skutecznie zrobić na innym poziomie, choćby edukacyjnym.

- I tak został Pan wydawcą, najpierw podziemnym...

- Nie chciałem się angażować w działania ściśle polityczne. Uważałem, że ważne dla erozji systemu jest słowo niecenzurowane. Czuliśmy gorący oddech naszych czytelników na karku. Żądali coraz większych ilości komunikatów KOR-owskich. Wszystkie odbitki były natychmiast rozdrapywane. Kiedy pojawił się Mirek z propozycją pomocy przy produkcji pierwszych książek czy czasopism, nie musiałem się długo zastanawiać... Zaczęło się od "Nowej".

Pierwszy numer "Pulsu" był składany w mieszkaniu moich rodziców. Miał sto kilkadziesiąt stron, a twórcy pisma wymyślili sobie kilka ilustracji w formie fotografii, więc trzeba je było wklejać ręcznie. Największy problem był jednak ze zszyciem egzemplarzy: Mirek przyniósł dwuzębne widelce, którymi mieliśmy przebijać owe sto kilkadziesiąt stron, potem wyjmować widelec, wkładać drut, zaginać i oklejać wszystko taśmą. Widelcom szybko rozeszły się zęby, więc kładło się egzemplarze na desce, wbijało dwa gwoździe, potem wyjmowało się je obcęgami i wkładało się drut. Składanie trwało półtora miesiąca, oczywiście w tamtych czasach wszyscy robili to bezinteresownie. Wciąż nas ponaglano, bo odbiorcy czekali.

Ważna była też dla mnie pierwsza wpadka w marcu 1978 r. i poczucie ulgi, że już jestem po drugiej stronie i nie muszę niczego udawać.

- Pytam więc szefa komercyjnego wydawnictwa: co znaczy dzisiaj praca organiczna? Czy ma Pan poczucie ciągłości tej misji?

- W dużym stopniu tak. Moglibyśmy, zamiast wydawać serię,, Szklane Domy" czy np. świetną książkę Rafała Dutkiewicza "Nowe horyzonty", pójść w komercję. Zdarzają się zresztą momenty, kiedy udaje się połączyć misję edukacyjną i sukces komercyjny. Tak było z książką Tomasza Lisa ,,Co z tą Polską?". Trafiła na swój moment. Na spotkania autorskie przychodziły tysiące młodych ludzi. To pokolenie dojdzie kiedyś do władzy, ale nie poprzez struktury partyjne. Ono zaistnieje najpierw na poziomie samorządów albo organizacji pozarządowych i stamtąd zacznie marsz do świata politycznego.

- Widział Pan jakieś ślady etosu inteligenckiego wśród tych ludzi?

- Zdecydowanie tak. Byli zainteresowani czymś więcej niż tylko pracą i domem, akceptowali zaangażowanie publiczne, co nie znaczy - polityczne. Brakuje jednak liderów, którzy byliby skłonni tych młodych ludzi poprowadzić do działań społecznych. Brakuje osobowych wzorców. Ale jak jest potencjał, to i wzorce się znajdą.

Ci młodzi rozwalą tę klasę polityczną, na którą dziś jesteśmy skazani; nie będą przy tym wchodzić w istniejące struktury partyjne. Fenomenalne sukcesy Rafała Dutkiewicza we Wrocławiu czy Wojciecha Szczurka w Gdyni w ostatnich wyborach samorządowych są wyraźnym sygnałem nadchodzących zmian. Lokalne społeczności zaczynają głosować na ludzi kompetentnych, nie zaś na partyjnych graczy.

Andrzej Rosner (ur. 1949 r.) jest historykiem, w latach 1973-78 i 1980-85 był pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1976 r. współpracownik KOR. W latach 1977-90 działał w drugim obiegu wydawniczym: w Niezależnej Oficynie Wydawniczej "Nowa", w Wydawnictwie "Głos"; w styczniu 1981 roku był współzałożycielem Wydawnictwa "Krąg". W latach 1992-96 był dyrektorem Departamentu Książki w Ministerstwie Kultury i Sztuki, skąd odszedł po konflikcie z ministrem Zdzisławem Podkańskim. Od grudnia 1996 do czerwca 2002 roku był dyrektorem i redaktorem naczelnym Wydawnictwa Książkowego Twój STYL. Wiceprezes Polskiej Izby Książki (2000-03) i Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek (2000-04). Jest założycielem, dyrektorem i redaktorem naczelnym Wydawnictwa Rosner i Wspólnicy, które powstało w czerwcu 2002 roku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2007