Przystanek Anny

Tułaczka polskich uchodźców wojennych z Syberii zakończyła się 75 lat temu w meksykańskim miasteczku Leon. Wśród nich była Anna Żarnecka, później pisarka i malarka, jedna z najsłynniejszych Polek w Meksyku.
z Meksyku

06.08.2018

Czyta się kilka minut

Anna Żarnecka w swoim mieszkaniu w Mieście Meksyk, 2010 r. / FUNDACION ANNA ZARNECKI AC
Anna Żarnecka w swoim mieszkaniu w Mieście Meksyk, 2010 r. / FUNDACION ANNA ZARNECKI AC

Lato roku 1943. Nastoletnia Hania ma twarz zmęczoną podróżą, pod powiekami skrywa wspomnienia z sowieckiej Syberii. Jest w drodze. Z siostrą, matką i ojcem przemierzyła góry Pamiru, Taszkient, Teheran, Indie, Afrykę, Australię, Nową Zelandię. Widziała śmierć spowodowaną malarią, tyfusem, dyzenterią i głodem. Pamięta przystanek w Los Angeles i czterodniową podróż do Leon. Z raju do raju. Skwar, pustynny pejzaż, upstrzony jedynie kaktusami, ogorzali mężczyźni w słomianych kapeluszach, w polach osiołki, przed domami leniwie rozłożone psy.

Kolonia Santa Rosa, położona nieopodal miasta Leon, w środkowym Meksyku, stała się na jakiś czas nową ojczyzną dla 2 tys. Polaków, w tym 800 dzieci (wiele z nich było już sierotami wojennymi). W grudniu 1942 r. premier rządu polskiego Władysław Sikorski podpisał umowę o utworzeniu tam ośrodka dla uchodźców.

Dzieciństwo odzyskane

Pierwsze wrażenia Hani, jeszcze z peronu: uśmiechnięci Meksykanie. Po latach strachu i upokorzeń – dobrzy, otwarci, radośni ludzie. Powitali polskich bezdomnych w rytm muzyki mariachi i polskiego hymnu. Wkrótce Hania po raz pierwszy spróbowała bananów i mango. Dzieci szybko się zaprzyjaźniały. Mali Meksykanie z ciekawością podjeżdżali rowerami pod płot, pogapić się na jasne włosy, a Polacy pożyczali od nich te rowery i uczyli się wymawiać słowo bicicleta.

W filmie dokumentalnym „Santa Rosa. Odyseja w rytmie mariachi” (reżyser Sławomir Grünberg) Polacy wspominali: „Największym cudem Santa Rosy było to, że my, dzieci, odzyskaliśmy dzieciństwo. To było zupełnie niezwykłe”. „Zapomnieliśmy o tym, co było, zapomnieliśmy o tym, że toczy się wojna”. „Moje najlepsze lata to były te trzy lata w Meksyku”. „Po tym wszystkim, cośmy wcześniej przeszli, tak, to był raj”.

Dzieci z kolonii Santa Rosa / FUNDACION ANNA ZARNECKI AC

W tym raju nie wszystko było dopięte na ostatni guzik. Kronikarze ośrodka odnotowali: „W miarę upływu czasu warunki mieszkaniowe polepszały się znacznie. 15 listopada 1943 roku było w obozie 131 pojedynczych pokoi mieszkalnych i 23 sale ogólne. Po roku ilość pojedynczych pokoi wzrosła do 352, a sal ogólnych zmalała do sześciu. 1 lipca 1945 roku było 397 pokoi i ani jednej sali ogólnej. Ponadto wybudowano: szpital, pralnię, teatr, pięć sal warsztatowych, piekarnię i 16 pokoi dla administracji. Pod koniec 1945 roku ukończono budowę nowoczesnego sierocińca, przystosowanego do potrzeb 300 dzieci. W budynku tym znajdowało się 15 sypialni, sala rekreacyjna, pokoje dla wychowawczyń”.

W grudniu 1946 r. ośrodek opuścili ostatni Polacy. Rozjechali się w różne strony.

Ale niektórzy zostali w Meksyku. Wśród nich Hania, czyli Anna Żarnecka.

Syberia

Wrzesień 1939 r. zastał małą Hanię we wsi Truszeliszki na Wileńszczyźnie, gdzie „wszystko było zielone, pełne życia i uciech, jakby specjalnie na ten dzień Pan Bóg chciał wypełnić tę ziemię słońcem i radością”. W taki sielski, odmierzany zegarem przyrody świat weszła wojna.

Mała Hania, jej siostra Alunia, mama i tata zostali aresztowani przez NKWD, wsadzeni do pociągu i pojechali na nieznaną Syberię. Wykopywać ziemniaki z zamarzniętej ziemi, zbierać drewno, orać, sadzić, karczować, kosić. Za darmo, za śmieszne racje żywnościowe, za miejsce do spania na podłodze w małym domku tak samo umęczonej wielodzietnej rosyjskiej rodziny.

Żeby przeżyć, po kolei wyprzedawali pamiątki po dawnym życiu. Ręcznie haftowany obrus, bluzkę, ręcznik, perły. Jedli przemarznięte ziemniaki, obierki, wodę z mąką, korzenie traw. Czasami, od święta – chleb, masło albo mleko.

13-letnia Hania pracowała jak dorośli, od ósmej rano do ósmej wieczorem. W tajdze, gdzie zimą temperatura spadała do minus 50 stopni. Wszystkie choroby leczyli aspiryną, a wysoka temperatura tylko na jeden dzień zwalniała z pracy. Dzieci umierały od infekcji, głodu, zimna.

Dlaczego oni przeżyli? Może dlatego, że nie rozpamiętywali krzywd, tylko modlili się żarliwie? A może dlatego, że mieli siłę polskich kresowych patriotów? Że w głowie kołatały im opowieści dziadka o walecznych powstańcach, o dzielnych ludziach, obrońcach polskości i wiary?

A może dlatego, że dziadek Skórko na pożegnanie wcisnął im worki z ubraniami, które potem długo wyprzedawali na Syberii za mąkę i ziemniaki? Lub po prostu dlatego, że przy życiu trzymało ich marzenie o powrocie do rajskiego gospodarstwa dziadka?

„Wrócę! Obiecuję, że wrócę!” – krzyczała Hania do dziadka przy pożegnaniu. Ale dziadek nie przeżył wojny. Jego domu już nie ma.

Pisarka

Anna przetłumaczyła na hiszpański książkę Teodora Parnickiego „Aecjusz, ostatni Rzymianin”. Prestiżowe wydawnictwo Siglo XXI zerknęło na tekst i odpisało, że chętnie wyda jej tłumaczenie, ale jakiegoś porno. Jednak dopięła swego, została przyjęta w szeregi klubu Damas Publicistas, wydała kilka książek, m.in. fabularyzowaną opowieść o dzieciństwie spędzonym w Polsce i zesłaniu na Syberię.

Miała 13 lat, gdy zaczęła spisywać na skrawkach papieru dziennik. To był jej skarb. Przeglądała go setki razy, w końcu postanowiła opublikować. Książkę wydano pod hiszpańskim tytułem „Polonia. Viento y tinieblas” (Polska. Wiatr i ciemność). To fabularyzowana opowieść o przecudnym dzieciństwie spędzonym w Polsce i okrutnym losie syberyjskich zesłańców.

Chciała też opublikować książkę o dawnym Meksyku – takim, jakim zapamiętała go jako młoda dziewczyna. Napisać historię o krawcowych znad rzeki Piedad, które pracowały w sklepie z ubraniami u jej mamy.

Opisałaby to tak: dzielnica była obskurna, ludzie mieszkali w szałasach wzdłuż rwącej rzeczki, wiele kobiet zarabiało na życie prostytuowaniem się, najwięcej było w okolicy samotnych matek, ubogich, z prowincji.

Siostra

Czerwiec roku 1942, Syberia. Hania upada i majaczy. Zdaje jej się, że jest w domu dziadka i zjada pyszny chleb z masłem. To z głodu.

Mama wyprzedaje biżuterię i karmi młodszą córkę mlekiem i chlebem. Wtedy też przychodzi paczka z zaświatów, wysłana przez Czerwony Krzyż, z jedzeniem i używanymi ubraniami, paczka wysłana przez kogoś z daleka, która dla nich na Syberii jest skarbem. Wymienią ubrania na 32 kg ziemniaków i mąkę. Placki, które z niej pieką, smakują lepiej niż tort.

Kilka lat później, już w Meksyku, w brudnym szpitalu na łóżku oddzielonym od innych zasłonką leży starsza kobieta z gnijącymi ranami. Staruszka z uwielbieniem wodzi oczami za młodziutką Polką, wolontariuszką Czerwonego Krzyża. Ofiarowuje jej jedno peso, prosząc, aby coś sobie kupiła. Anna kupuje świecę i proponuje wspólną modlitwę o wyzdrowienie. Następnego dnia staruszka umiera. Wolontariuszce zostaje wspomnienie wdzięczności staruszki i świeżo wyuczone słowa modlitwy po hiszpańsku.

Dlatego Anna postanowiła zostać pielęgniarką. Uczyła się w Czerwonym Krzyżu i pracowała – z czasem jako przewodnicząca Narodowego Komitetu Dam Wolontariuszek, przewodnicząca Komitetu Spraw Międzynarodowych i Doradca Narodowy.

Żona i matka

Na jakiś czas bycie pielęgniarką musiało ustąpić miejsca życiu rodzinnemu. Anna wyszła za mąż – za Jesusa Santosa Burgoę, przedsiębiorcę z dobrej rodziny. Urodziła trzech synów, doczekała się dziewięciorga wnuków i jedenaściorga prawnuków. Zamieszkała z mężem w pięknej dzielnicy Villa Roma. Stolica kraju, Miasto Meksyk, w połowie XX stulecia to był inny świat: spokojny, bezpieczny.

– A dziś? – wzdychała, gdy rozmawiałyśmy w maju 2017 r. – To zakorkowany moloch. Wszyscy tu zjechali za chlebem, ale nielicznym się poszczęści. Trudno znaleźć zaufane, pracowite i choć trochę bystre służące. Na drogach chaos, na ulicach niebezpiecznie. Rabunki, napady, zabójstwa. No i smog.

Politycy wprowadzili wahadłowy system używania samochodów, włodarze dla zachęty robią sobie selfie w środkach komunikacji miejskiej, ale ludzie reagują raczej agresją niż zrozumieniem.

Wtedy, ponad pół wieku temu, Anna dostała piękny dom urządzony z przepychem, pełen służby spełniającej wszystkie zachcianki. Obracała się w szacownym towarzystwie rodzin o podobnym statusie. Ale taki dom był złotą klatką. Równouprawnienie mrzonką. Służba wszędobylska.

– Mąż często pracował z obcokrajowcami, był obyty, widział, z jaką atencją traktują oni swoje żony, jak szanują ich zdanie – wspominała Anna. – Miał szacunek do Europy, do tamtej cywilizacji. To mi pomagało.

Spokój i łagodny charakter pozwoliły jej osiągnąć to, czego pragnęła. Skończyła studia artystyczne, nauczyła się prowadzić samochód. Wydawała książki, a nawet zaczęła podpisywać obrazy nazwiskiem rodowym: Zarnecki (rezygnując tylko z polskiego „ż”). Wcześniej, gdy podpisywała się „Zarnecki Santos Burgoa”, ludzie pytali, czy obraz malowały dwie osoby.

„Dobrze, podpisz swoim” – zgodził się w końcu mąż.

Świadek

Meksyk mógł być dla Hani tylko przystankiem, ale stał się nową ojczyzną.

Jej bliscy dusili się tutaj, wyjechali do Stanów. Ona została. Uchodźczyni. Sybiraczka. Laureatka 18 medali krajowych i zagranicznych, prezeska Czerwonego Krzyża, pisarka, malarka, działaczka społeczna.

Gościła na antenie stacji radiowych, kręcono o niej filmy, zapraszano ją do szkół, na spotkania z młodzieżą. Pytano, jak żyć. Mówiła to samo, co powtarzała synom: „To, co masz w głowie, to twój największy skarb. Bo wszystko inne możesz stracić na wojnie, w trzęsieniu ziemi, w czasie kryzysu ekonomicznego, w chorobie. Jak ja”.

nna Żarnecka w Mieście Meksyk, lata 50. / FUNDACION ANNA ZARNECKI AC

Wstrząsy i cuda

Trzy i pół tysiąca, cztery: te liczby to małe i duże trzęsienia ziemi, jakie rocznie nawiedzają Meksyk. Życie tutaj, szczególnie w rejonie Dystryktu Federalnego (obejmuje on stolicę), to oferta dla miłośników ekstremalnych doznań. Wystarczy dołożyć bagna i trzęsawiska, na których wzniesiono metropolię, oraz tanie, szybkie, często nielegalne budowy – i katastrofa gotowa.

Ta najważniejsza wydarzyła się 19 września 1985 r., przed ósmą rano. 8,1 stopni w skali Richtera. Setki wcześniejszych pomniejszych trzęsień musiały naruszyć niestabilne konstrukcje i mocne wstrząsy tego dnia spowodowały tragedię. Liczbę zabitych szacuje się dziś na od 3 do 10 tysięcy. Różnice wynikają z charakteru zabudowy: Miasto Meksyk to setki nielegalnych siedzisk, dzikich lokatorów, niezarejestrowanych robotników i ich rodzin, dzieci ulicy.

Niektóre dzielnice rozsypały się jak klocki. Huczało, paliło się, dymiło. Ulice spiętrzały się, mosty urywały, eksplodowały instalacje gazowe, tryskała woda z pękniętych rur. Zamilkły telefony, padła elektryczność. Osuwały się budynki, które miały dawać schronienie: Centrum Médico Nacional, Hospital Juárez. Stadion do bejsbola. Ponad 2500 szkół, 78 hoteli. Brakło wody pitnej, miastu groziła epidemia. 900 tys. ludzi musiało opuścić domy.

Anna dyżurowała w Czerwonym Krzyżu. Brakowało łóżek, lekarstw, chorzy leżeli na podłodze, martwi na zewnątrz. Rodziny przychodziły szukać bliskich w stosie ciał.

W tym nieszczęściu zdarzyło się kilka cudów. W zniszczonym szpitalu udało się przeżyć niemowlętom: siedmiu dziewczynkom i siedmiu chłopczykom. Przetrwali siedem dni pod gruzami, kompletnie sami, nikt ich nie przykrywał, nie karmił, nie chronił przed gorącem, nie przytulał.

Ludzie mniej poszkodowani wydobywali innych spod gruzów. W części miasta w miarę normalne życie udało się przywrócić jeszcze tego samego dnia. Ale następnego wieczora ziemia zatrzęsła się znowu...

Dziś mieszkańcy Meksyku mogą sobie zamontować w telefonie aplikację, ostrzegającą o nadchodzącym trzęsieniu na kilka sekund wcześniej.

Słynna meksykańska pisarka o polskich korzeniach, Elena Poniatowska, wspominała w książce „Nada, nadie: las voces del temblor”: „Po straszliwych trzęsieniach ziemi 19 i 20 września 1985 roku w Mieście Meksyk żaden i żadna nie będą tacy sami. Panika, zniecierpliwienie, wściekłość, niemoc, horror, ocalenia, solidarność, śmierć...”.

Piękny dom rodziny de Burgoa w Villa Roma również rozsypał się w proch. Przez dziurę w ścianie widać było, co robią sąsiedzi. Rodzina Anny musiała poszukać nowego miejsca do życia. Spodobała im się piętrowa willa w dzielnicy Polanco. Mieszkali tam trzy dekady. Potem już tylko Anna z wierną służącą i jej rodziną. Dziś ten dom jest wart fortunę.

Malarka

Kiedy jako młoda mężatka Anna nie miała sił na pełnienie roli posłusznej żony, matki i osoby na świeczniku w jednym, zwierzyła się w konfesjonale, gdzie dostała poradę: szukaj pociechy w życiu duchowym, zajmuj się sztuką, pracą dla innych, pielęgnuj wiarę.

Namalowała w życiu ponad 600 obrazów. Portrety najbliższej rodziny, wybitnych Polaków, krajobrazy, a przede wszystkim postaci religijne, m.in. portrety Jana Pawła II. Wiszą w Watykanie, Anna podarowała je papieżowi, gdy wizytował Meksyk.

Spotkanie z polskim papieżem to była szczególna chwila. Mogła mu opowiedzieć swoją historię. Ojciec Święty długo trzymał ją za ręce i powtarzał: „My, wojenne pokolenie, musimy iść naprzód, myśleć o przyszłości”.

Technika malarska Anny to było trochę dzieło przypadku. Miała namalować na zamówienie Trójcę Świętą. Trójca to trójkąt, więc „pocięła” każdą z postaci na trójkąty. Geometryczne, kolorowe figury wszystkim się spodobały. Precyzyjne nanoszenie geometrycznych trójkątów i linii wymaga skupienia i cierpliwości, ale też pośpiechu, bo kolory trzeba mieszać, póki są świeże.

Po wielu latach, w 1980 r., zaproszono ją do Polski. Pokazywała swoje prace w Warszawie, Krakowie, Nowym Sączu i Wrocławiu. Polskę wciąż kochała, mimo odległości. Po polsku mówiła doskonale. Czytała polskie książki. Tylko dzieci i wnuków nie nauczyła polskiego. Ale jedna wnuczka odziedziczyła talent malarski.

Dom

Elżbieta Buczkowska w wierszu pod tytułem „Ziemia wytchnienia” poświęconym Annie Żarneckiej pisała:

Moja skóra coraz bardziej sucha przez to słońce,

moje włosy coraz twardsze,

moje serce coraz bardziej garbowane.

Topnieje jak śniegi Syberii.

Potęga tego kraju

objawia się w każdym motylu,

w każdym kolibrze.

Życie. 

Na cmentarzu w Dystrykcie Federalnym pochowała najpierw tatę (ciężko chorował po przejściach wojennych), a potem siostrę. Musiała sprowadzić jej prochy ze Stanów, zgodnie z życzeniem zmarłej.

Mama Anny po śmierci starszej córki przeniosła się z USA do Meksyku i jeszcze trzy lata pożyła (choć w depresji) na meksykańskiej ziemi.

„W Polsce zostawiłam dom, ale tu znalazłam drugi” – powiedziała kiedyś Anna. Drugi i ostatni. Zmarła w styczniu 2018 r. ©

Tekst powstał na podstawie rozmowy z Anną Żarnecką, przeprowadzonej w maju 2017 r. Korzystałam też z jej książki „Polonia. Viento y tinieblas”, filmu „Santa Rosa – odyseja w rytmie mariachi” i portali santarosa.com oraz www.fundacionannazarnecki.org.

Autorka jest podróżniczką, blogerką i dziennikarką, od lat mieszka w Meksyku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2018