Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Od wczesnej młodości byłem straszony przeludnieniem. Nasz nauczyciel historii, pan Gustaw Markowski, wyliczał, że jeśli dziś rodzi się tyle a tyle dzieci, i każde z tych dzieci za chwilę urodzi tyle samo dzieci, a te dzieci z kolei..., to za kilkadziesiąt lat nie tylko nie będzie czym wyżywić ludzi, ale stanie się tak ciasno, że nie będzie gdzie się wygodnie położyć. Obrońcą wielodzietnych rodzin był wtedy tylko Kościół. Prymas Wyszyński ostrzegał, że jeśli dalej tak pójdzie, to bruki naszych miast zarosną trawą.
Teraz w gazetach mamy tytuły w rodzaju „Uczeni biją na alarm: Polska zaczyna wymierać”. Pierwszy po wojnie ujemny przyrost naturalny wystąpił w 2002 r., liczba zmarłych obywateli przewyższała o 6 tysięcy liczbę nowych, którzy się w tym roku urodzili. Potem było jeszcze gorzej. Doszliśmy do różnicy 14 tysięcy. Od 2006 r. sytuacja zaczęła się poprawiać, nie za bardzo jednak, bo w 2011 r. znów znaleźliśmy się na minusie. Dziś na 193 państwa Polska pod względem przyrostu naturalnego jest na 169. miejscu (z przyrostem ujemnym: minus 0,5 proc.).
Powagę sytuacji uświadomiliśmy sobie, gdy rząd zajął się reformą systemu emerytalnego. „Kto będzie pracował na nasze emerytury?”, zawołali jedni. „Nie chcę, żeby moje dzieci harowały na emerytury dla darmozjadów”, oświadczyli inni. Argumentacja „zusowska”, acz uzasadniona, wydaje się mimo wszystko prymitywna. W afrykańskich społecznościach dzieci (i żony) były/są postrzegane jako siła robocza. Do dziś w niektórych krajach szacunkiem cieszy się ojciec rodziny, który ma ich (żon i dzieci) wiele, i potrafi rządzić rodzinnym przedsiębiorstwem. Godzi się w tym miejscu dodać, że Afrykańczycy mają jeszcze jeden motyw posiadania dzieci: dla nich dziecko jest przetrwaniem poza śmierć, jest rodzajem konkretnej nieśmiertelności.
Dociekając przyczyn spadku liczby urodzeń, kładzie się nacisk na warunki życia, poczucie bezpieczeństwa, dobrobyt/biedę oraz na (wadliwą) politykę prorodzinną państwa. Coś w tym jest, choć chyba nie wszystko. Wystarczy popatrzeć na statystyki: 28 krajów z przyrostem największym (od 3,66 do 2,50 proc.) to Niger, Uganda, Burundi, Burkina Faso, Sudan. W Europie pierwsze miejsce (miejsce 97. na 193 państwa) zajmuje Luksemburg (1,17), po nim jest (134. miejsce na liście ogólnej) Wielka Brytania (0,56). W Stanach Zjednoczonych przyrost wynosi 0,97 proc. Państwa – zdawałoby się – dbające o dobrą sytuację obywateli i ich bezpieczeństwo dziećmi nie kwitną. Kanada, Francja, Hiszpania, Holandia, Norwegia, Dania, Szwajcaria, Szwecja, Belgia, Austria, Niemcy, Włochy mają przyrost między 0,53 (Francja) a ujemnym.
Być może, obok przyczyn ekonomicznych i społecznych, są jeszcze inne. Może hasło „jakości życia”, nastawienie na zaspokajanie własnych potrzeb, wiara, że życie może być bez stresów, fascynacja wizją wysokiego dobrobytu, przekonanie, że najpierw trzeba się urządzić, mieć wszystko, w tym państwo, które zdejmie z nas znaczną część kłopotów związanych z posiadaniem dzieci, jednym słowem: pewien wzorzec szczęśliwego życia nie zachęca do podejmowania trudu posiadania dzieci.
Wszystko wskazuje na to, że zaczyna się nasze – Europejczyków – wymieranie. Nic nowego. Były już narody, które wymarły. Mieszkańcy przeludnionych terenów, zwykle biednych, będą wciąż do nas, do Europy napływać. Ich dzieci skończą studia i będą zajmować coraz ważniejsze – wolne – miejsca w naszych społeczeństwach.
Nie, nie będzie najazdu „barbarzyńców”, świat – globalna wioska – coraz bardziej jest systemem naczyń połączonych, w których ciśnienie musi się wyrównać. Przyjdzie czas, że miejsce wymierających plemion zajmą inne. Może nawet nauczą się naszych języków, może przejmą niektóre nasze zwyczaje, może nawet zachowają (lekko zmodyfikowane) nazwy naszych miast i wiosek. I choć jesteśmy tacy wspaniali, to ludzkość sobie bez nas jakoś poradzi.