Przeszłość nieopowiedziana

ANDRZEJ WAJDA: - Dlaczego zrobiłem film o Katyniu? Dlatego, że w olbrzymiej panoramie naszych losów jest też i los zamordowanych przez Sowietów polskich oficerów. Był wśród nich mój ojciec. Kino polskie, które opowiedziało całą historię Polski do 1989 roku, musiało opowiedzieć i o tym.

TYGODNIK POWSZECHNY: - Skąd ten imperatyw, który każe wracać do rozliczeń z historią, dawniejszą, jak w "Popiołach", i całkiem świeżą, jak w "Człowieku z żelaza"?

- Polską kinematografię budowano po wojnie od podstaw. Może nie wiedzieliśmy wiele o kinie, ale wiedzieliśmy na pewno, że kino przedwojenne jest zaprzeczeniem tego, co sami chcemy proponować widowni. I nie chodziło o ideologię socrealizmu, ale o poczucie obowiązku artysty wobec społeczeństwa; takie poczucie w największym stopniu miał Andrzej Munk. A to był spadek po wielkiej polskiej sztuce romantycznej i neoromantycznej, po wielkich poetach emigracji i Wyspiańskim. Kino, które powstało przecież jako sztuka jarmarczna, sztuka rozrywki, niespodziewanie przejęło ten spadek. Ponieważ ukształtowało się w pewnym krytycznym momencie historii Polski, nagle samo stało się krytyczne wobec przeszłości.

- Minęło w tym roku pół wieku od premiery "Kanału"; kiedy przyjrzeć się Twojej drodze filmowej w ciągu tych pięćdziesięciu lat, wpisuje się ona wyraźnie w tradycję z ducha Żeromskiego: odpowiedzialności obywatelskiej, inteligenckich powinności, rozdrapywania ran narodowych...

- To wszystko nie było takie proste. Zaczęło się w 1945 roku od głębokiego przekonania, że przedwojenna Polska całkowicie przegrała. Mieliśmy poczucie, że, chcemy czy nie chcemy, trzeba zaczynać od nowa. Nie miałem żadnego poczucia kontynuacji, w związku z tym byłem na pewno łatwym celem do manipulacji; mówię o latach 1945-47, kiedy studiowałem w Akademii Sztuk Pięknych i buntowaliśmy się przeciwko naszym profesorom. Uważaliśmy, że tworzą malarstwo mieszczańskie, salonowe, podczas gdy salonów już nie ma, a rzeczywistość wymaga odpowiedzi na zasadnicze pytania (na nasze usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że na początku ta rzeczywistość nie była aż tak jednoznaczna). Domagaliśmy się sztuki wychodzącej naprzeciw społecznym potrzebom, choć oczywiście nie mieliśmy żadnego rozeznania, jakie te potrzeby naprawdę są.

Po jednej stronie byli nasi profesorowie, po drugiej - Tadeusz Kantor i całe to zjawisko, które znalazło kulminację w 1948 r. w I Wystawie Sztuki Nowoczesnej, na pewno ekscytujące dla młodych artystów, ale jakby też nieodbijające naszych przeżyć, naszych doświadczeń. Szukaliśmy własnej drogi i taką drogą na pewno była tradycja sztuki społecznej - bo żadnej innej silnej, oryginalnej, własnej tradycji w Polsce nie było. Nam jednak nie chodziło o oryginalność, ale o to, że wstrząs, jaki spowodowała wojna, stawia przed artystą inne zadania. Jakie? Nie wiedzieliśmy.

Dzisiaj, pod koniec życia, widzę wyraźnie, kto odpowiedział na to wyzwanie: Andrzej Wróblewski serią obrazów, przez niektórych określanych jako socrealizm, a będących najoryginalniejszym wytworem polskiego malarstwa powojennego - "Rozstrzelania", "Dworzec na Ziemiach Zachodnich". I Tadeusz Kantor swoim "teatrem śmierci". Reszta w tym czasie to naśladowanie Zachodu albo imitacja tego, co działo się w sztuce radzieckiej.

- Ty jednak poszedłeś do szkoły filmowej, a film jest zawsze opowiadaniem pewnej historii fabularnej. Skąd wybór takich akurat fabuł?

- Patronem krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych jest do dzisiaj Jan Matejko, choć już od kilku pokoleń jego sztuka przestała być wzorem dla malarzy. Ja porzuciłem Akademię i przeniosłem się do Szkoły Filmowej - by, paradoksalnie, zostać w jakimś sensie Matejką polskiej kinematografii. Z inicjatywy nieodżałowanego Bolesława Michałka zrobiłem kilkanaście lat temu serię pięciu wypowiedzi telewizyjnych pod tytułem "Moje notatki z historii", gdzie z fragmentów moich filmów ułożyłem historię Polski: zaczyna się ona od sceny z "Popiołów", w której Legiony Dąbrowskiego maszerują śpiewając "Jeszcze Polska nie zginęła", w filmie ostatnim Lech Wałęsa podpisuje umowy sierpniowe w Stoczni. Można powiedzieć, że wykonałem zadanie, które Matejko pozostawił spadkobiercom - choć nie był to wykalkulowany zamiar, tylko wewnętrzna potrzeba, a nawet konieczność. Nie można żyć, nie opowiedziawszy sobie o swojej przeszłości.

- Niewielu ludzi tak uważa. Skąd ta potrzeba?

- Jej uświadomienie przyszło przede wszystkim od strony pisarzy: to przecież Andrzejewski, Borowski, Brandys, Żukrowski opowiadali o tym, co wydawało się tematem dnia, co chcielibyśmy przenieść na ekran.

W ogromnym stopniu ukształtowała mnie praca nad "Kanałem". W scenariuszu do tego filmu Jerzy Stefan Stawiński przedstawił rzeczywistość Powstania Warszawskiego z punktu widzenia młodego człowieka, dowódcy kompanii, który wchodzi z kilkudziesięcioma żołnierzami do kanału - i wychodzi z kilkoma. Jak to możliwe, że bez żadnej bitwy traci całą swoją kompanię, za którą jest odpowiedzialny? Taki punkt widzenia, czy się to komuś podobało czy nie, musiał być krytyczny wobec Powstania.

Władze najpierw w ogóle nie chciały tego filmu, decyzję odwlekano miesiącami. Nie chciały ani gloryfikacji Powstania, ani filmu o klęsce, który prowokował konflikt z widownią. Gdyby nie Stawiński, moi koledzy z komisji scenariuszowej, jak Tadeusz Konwicki i Aleksander Ścibor-Rylski, no i nowo mianowany wtedy szef kinematografii Leonard Borkowicz, który wziął na siebie ryzyko - "Kanał" by nie powstał. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że nie takiego filmu oczekuje widownia, ale tylko taki wydawał mi się uczciwy.

- Czy można tu szukać jakichś analogii z Katyniem? Czy ta tragedia też domaga się krytycznego spojrzenia?

- Myślę, że warto zadać kilka pytań. Jak to możliwe, że prowadząc wojnę nie braliśmy pod uwagę istnienia paktu Ribbentrop-Mołotow? Że oficerowie, którzy nagle znaleźli się na obszarach zajętych przez Związek Radziecki, nie mieli instrukcji, jak powinni się zachować? Dezinformacja była tak wielka, że niektórzy potraktowali wkroczenie wojsk radzieckich jako ratunek dla Polski. Przecież gdyby ci oficerowie wiedzieli, co się dzieje, wielu z nich mogłoby uratować życie!

- Film jest jednak o zupełnie czym innym: o wierności straconym sprawom, wierności tych oficerów, ale także ich żon i matek...

- To prawda; film w większym stopniu opowiada o historii mojej matki - historii, której byłem świadkiem - niż o historii mojego ojca, której się mogę tylko domyślać.

- Kiedy się go ogląda, zapomina się o kwestiach politycznych, o ocenie Polski międzywojennej, widzi się przede wszystkim elegię na śmierć pewnego świata, świata zasad i wartości, zamordowanego w Katyniu, ale i w Sachsenhausen, gdzie umiera jeden z bohaterów, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego. Widzi się też historię wielkiego kłamstwa.

- Beria uznał, że ci oficerowie nie nadają się do "resocjalizacji", że są zdecydowanymi wrogami Związku Radzieckiego, jego ustroju i systemu, i jedynym sposobem na nich jest po prostu likwidacja. I za sprawą jednego podpisu Stalina, który akceptuje takie właśnie rozwiązanie, wszyscy oni giną. Realizuje się plan likwidacji polskiej inteligencji.

A obok zbrodni katyńskiej istnieje też kłamstwo katyńskie, i ono również musiało stać się tematem tego filmu. Przecież w Polsce od 1945 do 1989 roku obowiązywała teza, wedle której Katyń był dziełem Niemców. To oni mieli zamordować wszystkich tych oficerów w 1941 roku, po wkroczeniu na terytorium ZSRR.

- Kłamstwo, które dla bohaterek "Katynia" rodzi straszliwy dylemat: trzeba wybierać pomiędzy wiernością pamięci a uczestnictwem w powojennym życiu.

- Największym i niedoścignionym utworem na ten temat jest oczywiście "Antygona". To przecież dylemat Antygony. Czego chce Antygona? Nie godzi się na istnienie prawa ludzkiego, które łamie prawo boskie. Mówiąc językiem bardziej współczesnym: nie przyjmuje do wiadomości układu politycznego, który nas zmusza do tego, żeby się zachowywać rozsądnie i zaakceptować tę rzeczywistość, bo nie ma żadnej innej.

- Do kogo kierujesz swój film? Kim ma być Twój idealny widz?

- Tak jak wszystkie moje dotychczasowe filmy, kieruję go najpierw do polskiej publiczności, dlatego że "Katyń" opowiada o naszej, bardzo szczególnej historii. Z tym że dzisiaj różnice pomiędzy widownią naszą i obcą się zacierają. Dawniej mieliśmy publiczność, która wiedziała to, co my, rozumiała wszystko, co do niej mówimy, a nawet więcej, bo chciała zobaczyć na ekranie więcej, niż mogliśmy pokazać. Nasza młodzież, która pyta: "Jak to możliwe, że powstańcy warszawscy mieli takie trudności z porozumiewaniem się, nie mieli telefonów komórkowych?", niewiele się już różni od swoich rówieśników z Zachodu. Czy uda mi się do niej zbliżyć?

Oczywiście, jest jeszcze spora publiczność, która przestała chodzić do kina, ale któregoś dnia może jednak zrzuci ranne pantofle i pójdzie zobaczyć film przypominający jej tamte czasy. Na nią także liczę. Zależało mi jednak na tym, żeby ten film był żywy, a postacie nie stały się tylko symbolami przeszłości. Chciałem też, żeby był nowoczesny od strony technicznej i nie robił wrażenia obrazu zatrzymanego przed laty przez cenzurę. Nie! Staraliśmy się z Pawłem Edelmanem - operatorem, Magdą Dupont - scenografem i Magdą Biedrzycką - kostiumologiem opowiedzieć tamtą historię tak, jak się to dzisiaj w kinie robi.

- Wszystkie role w tym filmie, do najmniejszych, grają aktorzy bardzo znani. Często są to twarze medialne, z popularnych seriali i kolorowych magazynów. Taka decyzja obsadowa niesie ryzyko; ale oglądając ten film ma się poczucie, że właśnie ci popularni, oglądani na co dzień młodzi aktorzy pokazali zupełnie inną twarz i przejmująco zagrali swoje postacie.

- Tego się właśnie po nich spodziewałem. Po tylu latach pracy z tak wieloma artystami wiem, że w każdym prawdziwym aktorze kryją się zawsze wielkie możliwości, że czeka na to, by ktoś mu zaproponował rolę naprawdę odpowiedzialną, że chciałby zrobić coś, czego nie robi na co dzień. Dla części widowni byłoby może ciekawe, gdyby na ekranie pojawiły się twarze zupełnie nowe, nieznane. Aktorzy znani budzą jednak może nawet większe zaciekawienie: patrzymy, jak wydobywają z siebie tę szlachetność, jasność, coś silnego, wielkiego, i z jaką radością to robią. Jakby chcieli powiedzieć: czekaliśmy, byliśmy gotowi!

Najpierw chciałem robić ten film z moimi dawnymi aktorami - ale szybko zrozumiałem, że młodość jest w tym filmie konieczna. Ojciec mój miał w chwili śmierci 43 lata, matka, kiedy się dowiedziała, że ojca zamordowano - 42 lata. Jakaż to jest niesprawiedliwość! Mam dziś 80 lat, czyli przeżyłem jakby drugie życie, które mojemu ojcu zostało odebrane. Może w drugiej połowie życia zrealizowałby się jako ktoś zupełnie inny, znalazł nowe miejsce w świecie?

- Cała ta historia dzieje się jakby ponad pokoleniami. Maja Ostaszewska powiedziała gdzieś w wywiadzie, że na planie "Katynia" poczuła się nagle swoją własną babką czy prababką, która właśnie tak czekała na męża, do końca nie wierząc w jego śmierć. Emocja, która udziela się aktorom i widzom, jest wielką siłą tego filmu.

- Miałem poczucie, że wszyscy ci młodzi - Maja Ostaszewska, Andrzej Chyra, Artur Żmijewski, Paweł Małaszyński - potrzebowali takiego spotkania. Szukali dla siebie takiego miejsca w polskim kinie, tylko że nikt im go nie zaproponował. Był moment, kiedy zabiło mi serce: ja, stary reżyser, patrzę na tych młodych i widzę w nich siebie sprzed lat. Chcę zobaczyć ludzi zaciekawionych przeszłością, przejętych tragedią tego kraju, wszystkimi naszymi niespełnieniami i dramatami - i znajduję ich! Ukształtowała ich ta sama rzeczywistość, która ukształtowała mnie; owszem, niektórzy uczestniczą w przemyśle rozrywkowym, ale nie są wcale jego produktem.

- Wiele ostatnio mówi się o tak zwanej polityce historycznej, coraz więcej też mamy rozmaitych obchodów rocznicowych w budującym, patriotycznym duchu. Jak widzisz swój film na tle tego, co się dzisiaj robi z historią? Czy nie obawiasz się, że może się on stać elementem jakiejś gry? Na przykład gry politycznej na linii Polska-Rosja?

- Niestety, to jest moje największe zmartwienie. Nieszczęście polega na tym, że ten film powinien być zrobiony w 1989, najpóźniej w 1990 roku, kiedy strona rosyjska szukała jakiegoś porozumienia, a po jednej i po drugiej stronie granicy nie pojawiły się jeszcze potężne siły nacjonalistyczne. Wtedy film o Katyniu mógłby stać się próbą wspólnego zrozumienia historii. Dzisiaj sytuacja bardzo się pogorszyła, a nasza polityka zagraniczna swoją nieudolnością i odwoływaniem się do złych tradycji nie rokuje szans na poprawę. Dlatego mniej się boję przeciwników tego filmu, bardziej - sojuszników...

- Długo nie było jednak scenariusza.

- To osobny temat, godny pracy doktorskiej, którą chętnie bym kiedyś przeczytał - nieobecność tematu katyńskiego w naszej sztuce, także emigracyjnej. Owszem, jest wiersz Herberta "Guziki", a Krzysztof Penderecki, na którego muzyce wspiera się mój film, poświęcił zamordowanym w Katyniu fragment "Polskiego Requiem". To są dwa wielkie dzieła na ten temat - zresztą autorstwa twórców mieszkających w kraju - reszta to głównie pamiętniki, zbiory dokumentów, najrozmaitsze dociekania, nie ma jednak prawie świadectw literackich, które mogłyby się stać podstawą scenariusza. Mamy wątek katyński w wielkiej powieści Włodzimierza Odojewskiego "Zasypie wszystko, zawieje", ale trudno go było rozbudować w samodzielną historię ekranową.

- Powtarzałeś wielokrotnie, że czujesz wewnętrzny imperatyw zrobienia tego filmu, że kieruje Tobą nie tylko chęć opowiedzenia nieopowiedzianego rozdziału historii, ale także pobudki osobiste. Na ile był to obowiązek psychologiczny, wynikający z pamięci o losie Twojego ojca, a na ile obowiązek narodowy?

- Fundamentalne pytanie, przed którym stanąłem, brzmiało: czy to ma być film o mnie, czy o tym wydarzeniu? Kiedy ogłosiłem, że chcę zrobić film o Katyniu, dostałem telegram od Zbyszka Kamińskiego, jednego z bliskich mi ludzi z zespołu filmowego "X", autora scenariusza "Panien z Wilka". "Znam już początek Twojego nowego filmu - pisał Zbyszek. - Stajesz przed kamerą i mówisz: nazywam się Andrzej Wajda, mój ojciec zginął w Katyniu".

No, ale czy to jest prawda? Rzeczywiście, nazywam się Andrzej Wajda - ale ojciec mój, kapitan Jakub Wajda, nie zginął w Katyniu. Znalazł się w obozie w Starobielsku i został zamordowany w Charkowie. Jeszcze w latach 80. Krystyna i ja umieściliśmy dwie tabliczki ku czci mojego ojca, jedną na kościele św. Karola Boromeusza na warszawskich Powązkach, drugą na grobie rodzinnym na krakowskim Salwatorze. Na obu napisaliśmy: "Zginął w Katyniu 1940". Chodziło o to, by powiedzieć, że ojciec mój jest wśród tych zamordowanych oficerów, których symbolem jest Katyń.

Teraz musiałem wybierać: albo robię film o tych, którzy zginęli, i o tych, którzy zostali, o zbrodni i o kłamstwie, o moim ojcu i mojej matce - albo opowiadam o sobie. O zbrodni, kłamstwie i kobietach, które pozostały, opowiedzieć mogę, choć z wielkim trudem, podpierając się materiałami archiwalnymi. Przy zabitych znaleziono przecież zapiski, pamiętnik majora Solskiego doprowadzony został do godziny szóstej rano dnia, w którym autor zginął. Jest jeszcze moja własna pamięć - pamiętam, jak moja matka przyjęła w 1943 roku wiadomość o odkryciu grobów katyńskich, jak się łudziła, że ojciec jednak żyje, ponieważ jego nazwiska nie było na liście. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że istniały inne obozy i inne miejsca kaźni.

By jednak opowiedzieć o sobie, musiałbym być pisarzem przynajmniej tak zdolnym, jak jestem reżyserem, i napisać autobiograficzną powieść psychologiczną, którą mógłbym przenieść na ekran. Powieść o tym, dlaczego nie domagałem się sprawiedliwości i prawdy o moim ojcu, dlaczego te lata były latami moich sukcesów, dlaczego robiłem filmy zamiast siedzieć w więzieniu jak ci, którzy protestowali. Przecież wiedziałem, że albo - albo: albo robię filmy i milczę, albo swoje zdanie ogłaszam światu i przestaję odgrywać jakąkolwiek rolę, mogę się co najwyżej zająć jakimś rzemiosłem, jeżeli mi pozwolą w ogóle dalej żyć. Oczywiście, kiedy już byłem znanym reżyserem, mogłem zostać za granicą - tylko że tam nikt nie oczekiwał ode mnie filmu o Katyniu, nikt go nie potrzebował, a więc i tak nie mógłbym go tam zrobić!

Może kiedyś taka powieść psychologiczna powstanie - na razie jej nie ma. A ja w życiu wybrałem tę drogę, którą wybrałem, i będę odpowiadał za to, co zrobiłem - ale już nie tutaj...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Katyń. Powrót opowieści