Wspomnienia odkładam na później

6 marca 1926 urodził się Andrzej Wajda. Przypominamy rozmowę z reżyserem, którą dokładnie rok temu, na 90 urodziny, przeprowadziła Kalina Błażejowska.

29.02.2016

Czyta się kilka minut

Andrzej Wajda, Warszawa, 27 lutego 2016 r. / Fot. Maciej Zienkiewicz dla „TP”
Andrzej Wajda, Warszawa, 27 lutego 2016 r. / Fot. Maciej Zienkiewicz dla „TP”

ANDRZEJ WAJDA: O czym będziemy rozmawiać? O filmach rozmawiajmy.

KALINA BŁAŻEJOWSKA: O Pana życiu bym wolała. Na 90. urodziny.

Ale mam się zwierzać? Nie chcę.

Mam taką historię, która się nie nadaje do „TP”, ale opowiem, żeby mnie pani lepiej zrozumiała. Zaprosił mnie kiedyś Andrzej Kijowski na spotkanie Klubu Inteligencji Katolickiej. Bardzo było miło, aż nagle pod koniec jedna słuchaczka wyrwała się z pytaniem: „Panie Andrzeju, ale czy pan wierzy w miłość?”. Jakiś diabeł mnie podkusił, bo odpowiedziałem: „Istnieje takie niewytłumaczalne zjawisko psychologiczne jak szał bitewny. Polega na tym, że żołnierz biegnie do bitwy z karabinem: urwało mu rękę, biegnie dalej; urwało mu nogę, biegnie dalej; urwało mu głowę, biegnie dalej… Ja jestem po czterech małżeństwach, trzech rozwodach – czy Pani może pomyśleć, że nie mam wiary w miłość?”. Wyszliśmy z tego zebrania i Kijowski mówi: „Andrzej, to było ostatnie twoje spotkanie z inteligencją katolicką”. I tak się stało, nie zaprosili mnie więcej. Więc ze zwierzeniami muszę być ostrożny.
 

Ale „Tygodnik”…

No, już, o filmy proszę pytać.
 

Proszę, tu ma Pan nowy numer.

No, Lechu… „Teczka mniejsza niż życie”… Tak, to na pewno. To, co z Lechem robią, jest ob-rzy-dli-we. Po prostu nie mogą znieść, że oni nie odegrali żadnej roli, a Lechu odegrał zasadniczą. To pierwsza rzecz. A druga: trzeba zrozumieć, że jeżeli się pertraktuje z władzą, która ma czołgi, samoloty, wojsko i wszystkie służby, to nie można udawać silnego. Trzeba też pamiętać, o czym nikt teraz nie przypomina, że byliśmy otoczeni. Armia Radziecka stała w Polsce, Czechosłowacji i NRD. Dyskusja odbywała się tylko dlatego, że władza chciała się dzięki Solidarności zalegalizować. Myślała: „Teraz siedzimy przy Okrągłym Stole, a potem… Potem będzie ich trochę w rządzie, ale nas więcej, sytuacja w ZSRR się ułoży…”. Oni na to liczyli – i jeżeli by się ich w tym przekonaniu nie utrzymywało, to te rozmówki by się momentalnie skończyły. (Na stół wskakuje szylkretowy kot.) To jest nasza śliczna kocinka, najładniejsza i najinteligentniejsza, jaką mieliśmy.
 

Piękna.

Troszkę się z nami napije. (Nalewa na talerzyk mleka do kawy i podsuwa kotu.) Bardzo proszę. Dużo z nią rozmawiamy. Ona czasem się odzywa, czasem używa języka ciała, jak by powiedział Grotowski… No dobrze, to jakie ma pani pytania?

Adres URL dla Zdalne wideo

Na ile lat się Pan czuje?

Na ile lat się czuję? To dobre… Hm… Czuję się na tyle lat, żebym mógł zrobić następny film. A uważam, że jeśli reżyser nie potrafi narzucić ekipie na planie swojej energii, to już nie jest jego film, tylko reżyseria zespołowa. A to mi nigdy nie odpowiadało.
 

Właśnie kończy Pan film o Władysławie Strzemińskim.

Już skończyłem, będzie jesienią. Do tego czasu potrwają, jak by to nazwać… skomplikowane zabiegi elektroniczne. Mówiąc wprost: trzeba usunąć Lindzie na ekranie rękę i nogę [Strzemiński stracił je w I wojnie światowej – red.].
 

Dlaczego Strzemiński?

Wracam do tego planu od 20 lat. Początkowo myślałem, żeby zrobić film o małżeństwie Kobro-Strzemiński. Ale potem zorientowałem się, że to, co się działo pomiędzy nimi, o wiele ciekawiej wyjdzie na ekranie niż to, jakimi byli artystami. A mnie oni bardziej interesowali jako artyści, a nie jako para – para dręcząca się w sposób niewiarygodny. Miałem trzy scenariusze, ale rozstałem się z nimi, gdy zdałem sobie sprawę, że trzeba opowiedzieć tylko i wyłącznie o Strzemińskim, i to w ostatnich latach życia. Chciałem pokazać, jak władza potrafi zniszczyć artystę, zamordować. Akcja zaczyna się w 1948 r., a w 1952 się kończy.
 

Ale postać Kobro pojawia się w tle?

Tylko w domyśle. Do Strzemińskiego przychodzi ich córka Nika i opowiada o matce, pojawia się też Kobro na łożu śmierci, ale nie widać jej twarzy. Pomyślałem, że to będzie robić silniejsze wrażenie.
 

9 marca będzie miał premierę Pana dokument o Andrzeju Wróblewskim.

Andrzej był prawdziwym artystą. Myślę, że z lat tużpowojennych zostanie nam przede wszystkim jego malarstwo: najbardziej oryginalne, najsilniejsze, tłumaczące, dlaczego naszym tematem musiała być wojna.

W tym czasie do krakowskiej Akademii przyszedł spóźniony postimpresjonizm francuski, przywieziony z Paryża przez uczniów Pankiewicza. Pamiętam zajęcia z martwej natury: w tej samej pracowni my malowaliśmy kwiaty i kolorowe owoce, a Wróblewski namalował piec i wiadro z węglem. Od początku szedł swoją drogą i tej drogi bronił do końca.
 

Dlaczego zrobił Pan o nim dokument, a nie fabułę?

Kiedy udało mi się spełnić moją wielką nadzieję i otworzyć Galerię Europa – Daleki Wschód, która dopełnia przestrzeń Mangghi [Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej, założone w Krakowie przez Andrzeja Wajdę i Krystynę Zachwatowicz – red.], pomyślałem, że dobrze będzie jako pierwsze pokazać w niej prace Wróblewskiego. Postanowiłem zanotować na taśmie przygotowania do wystawy – a przy okazji wprowadzić tym filmem nową galerię. Opowiadam tam moją relację z Wróblewskim, mówię też, dlaczego odszedłem od malarstwa i zostałem reżyserem.
 

Tak w skrócie: porzucił Pan malarstwo, bo stwierdził, że nie będzie malować lepiej niż Wróblewski.

(śmieje się) No, tak w skrócie.
 

Nie żałował Pan?

Nie tylko żałowałem, ale doszedłem do takiego braku równowagi, że kończąc szkołę filmową chciałem robić wyłącznie filmy o sztuce: wydawało mi się, że to będzie jedyne usprawiedliwienie dla mojej dezercji z ASP. Jeszcze w szkole nakręciłem etiudę „Ceramika iłżecka”, potem „Idę do słońca” o Dunikowskim. Jestem szczęśliwy, bo udało mi się sfotografować, jak Dunikowski rzeźbi. Żałuję oczywiście, że nie pozwoliłem mu opowiadać o sobie, ale wtedy nie było takiej konwencji.
 

Maluje Pan jeszcze czasem?

Nie, a wie pani dlaczego? Bo… No nie, nie mam żadnego usprawiedliwienia. Nie maluję, bo nie maluję. W złym miejscu przestałem – może gdybym zdążył wejść na jakąś wyrazistą drogę, to miałbym do czego wrócić. Owszem, nieustannie towarzyszyła mi kartka papieru i wieczne pióro, nawet był czas, że nosiłem w kieszeni pudełko kolorowych ołówków. Notowałem rzeczy i twarze, które chciałem zapamiętać – najwięcej w Japonii. Robiłem rysunki do filmów, żeby łatwiej się porozumieć z operatorem.
 

A scenopisy?

Nie były mi potrzebne. Storyboard jest potrzebny producentowi, który nie ma wyobraźni na słowa i dopiero gdy widzi obrazki, może się zorientować, ile to będzie kosztować.

Szczęśliwym trafem żyję w kraju, w którym kinematografia potrafiła wywalczyć dla siebie sporo wolności: nawet gdy obowiązywała najbardziej brutalna cenzura, to nikt nas nie kontrolował w czasie zdjęć. Gdybym film rysował, musiałbym go robić tak, jak narysowałem. A ja wielu rzeczy nie wiedziałem do momentu wejścia na plan. Zaczynając „Popiół i diament” nie wiedziałem, że będą płonąć kieliszki, że Maciek będzie rozmawiał ze swoją dziewczyną w kościele, że będzie umierał na śmietniku.
 

Wiele razy mówił Pan, że artysta przemawia w imieniu narodu i do narodu. Co by Pan teraz narodowi powiedział?

Uściślę: mnie nie chodzi o to, że artysta ma czytać wszystkie gazety, żeby usłyszeć, co ludzie mówią, a potem robić z tego film. Prawdziwy artysta, który ma być głosem narodu, robi film o tym, co społeczeństwo dopiero sobie uświadamia. Ma je uprzedzić.

Sytuacja polityczna jest dziś niebezpieczna. Na tę polityczną rzeczywistość budzi się społeczny odpór. Powstaje w sposób naturalny, jest przejawem krytycznego stosunku społeczeństwa do „dobrych” zmian. Ten odpór mnie najbardziej interesuje. Biorę w nim zresztą udział: dałem nazwisko do Komitetu Obrony Demokracji.

Mam nadzieję, że pojawią się nowi przywódcy, nowe argumenty, nowa partia. Żeby bronić nas przed brutalnymi metodami, które spychają Polskę na margines Europy.
 

Nowa partia? Czyli nie PO i nie Nowoczesna?

Na razie nie widzę tam dość wyraźnego i skutecznego programu. A Nowoczesna przestępuje z nogi na nogę.
 

Skutecznego, czyli jakiego?

Takiego, który zatrzyma ten oszalały pęd ku zaściankowi Europy. Pęd, żebyśmy się sami rządzili i sami byli z siebie zadowoleni. Są filmowcy, którzy ciągle oglądają własne filmy i bardzo się na nich śmieją albo bardzo na nich płaczą. Nie chcę, żeby Polska szła tą drogą.
 

Minister kultury chce stawiać na kino narodowe.

Kino narodowe istniało i za PRL. Generała Moczara otaczała grupa artystów, którzy realizowali tę jego ideę. Żaden z tych filmów nie pozostał w naszej pamięci. Taki film zawsze jest lokalnym wydarzeniem bez znaczenia. Jeśli się umówimy, że będziemy się zachwycać sami sobą, to nasz zachwyt będzie krótki i jałowy. A co najważniejsze, nie odegra żadnej roli. To jak w piosence: „Styl dawno minionych chwil”.

Sam często występowałem jako reżyser nie dość narodowy, dobrze to znam. Wolę sztukę krytyczną: która pokazuje nasze błędy, pozwala nam się rozwinąć i ominąć groźne sytuacje. Jeżeli – a jestem pewien, że tak było – Lech Wałęsa widział mój „Kanał”, to może ten film uświadomił mu, że jakakolwiek konfrontacja zbrojna z władzami zakończy się taką samą klęską jak powstanie warszawskie. Bo klęsk mamy wiele, a zwycięstw mało, więc warto się nad nimi zastanowić. A nie tłumaczyć się za każdym razem, że przecież byliśmy bohaterami. Byliśmy bohaterami, ale wydawaliśmy najlepszych na rzeź. A może byli nam jeszcze do czegoś potrzebni?
 

Taką krytyczną sztukę nazywa się teraz „pedagogiką wstydu”.

Bardzo łatwo wymyślać takie dezawuujące nazwy. Pedagogika wstydu… Ale przecież należy się wstydzić, jeśli się robi za dużo błędów. Zwłaszcza w polityce i zwłaszcza jeżeli te błędy tak strasznie oddziałują na przyszłość. (Nalewa kotu kolejną porcję mleka.)
 

Widział Pan „Miasto 44” Jana Komasy?

Tak. Rozumiem, że po latach powstaje taki film; że młody reżyser szuka swoich rówieśników z tamtej epoki, chcąc pokazać na ekranie ich nadzieje, entuzjazm i bohaterstwo. Ale trzeba powiedzieć, że to bohaterstwo doprowadziło do straszliwej sytuacji. Nasza inteligencja ginęła, stolica przestała istnieć – co było po myśli naszych wrogów.
 

Irytuje Pana kult powstania?

Dziś każdy argument przeciwko rozsądkowi jest dobry. Chodzi o to, żeby odwołać się nie do zdrowego rozsądku, ale do uczuć. Tylko że niewiele z tego wynika dla naszej przyszłości. Do Europy wprowadzili nas ci, którzy tworzyli Polskę po zwycięstwie Okrągłego Stołu.

Znaleźliśmy się w najlepszej sytuacji – politycznej i ekonomicznej – od niepamiętnych czasów. Może pani pytać, dlaczego w takim razie stało się to, co się stało? Chyba dlatego, że ruchy nacjonalistyczne budzą się też w innych krajach.
 

Może to odpowiedź na kryzys ekonomiczny.

Ale kryzys tak nie wygląda! Kryzys dopiero się zbliża, a te ruchy już powstają. Obiecują zbawienie, kiedy państwo będzie rządzić wszystkim. Myśmy przecież to już przerabiali. Czym była Polska Ludowa, jak nie tym? Rządzili każdą fabryką, każdą szkołą i każdym artystą z osobna. A po co myśmy się chcieli z tego wydostać? Po to, żeby znowu wejść w tę samą wodę?
 

Naprawdę ma Pan wrażenie, że wracamy do PRL-u?

Tak, bo tendencja, żeby państwo przejęło wszystkie inicjatywy, jest charakterystyczna dla PRL-u. Tamta rzeczywistość nie przewidywała inicjatywy obywatelskiej – jak np. inicjatywa Krystyny Zachwatowicz i moja, aby stworzyć Muzeum Manggha.
 

Tam będzie Pan obchodził urodziny. Gdy umawialiśmy się na wywiad, cytował Pan żonę: żeby obchodzić jubileusz 90-lecia, trzeba mieć 30 lat. Ma Pan w tym czas na robienie jakiegoś urodzinowego bilansu?

Nie chcę sumować mojego życia, nie mnie je oceniać. W każdym razie: starałem się. Wiem, że zostawię po sobie nie tylko filmy, ale też Mangghę, Galerię Europa – Daleki Wschód, Szkołę Języka Japońskiego, pawilon z witrażami Wyspiańskiego. A jeszcze ta dawna elektrownia w Radomiu, która przemieniła się w galerię sztuki…

Nie przeprowadzam generalnej spowiedzi, myślę raczej o tym, co mam jeszcze do zrobienia. Rozglądam się wśród moich dawnych projektów filmowych... Ale sytuacja tak się zmieniła, że trudno je ożywić dla dzisiejszej widowni.

Brak mi literatury. Nie jestem pilnym czytelnikiem nowych polskich powieści, ale wiem, że te, które dają szansę, pojawiają się na ekranie. Większość naszych pisarzy oddala się jednak od życia społecznego i zagłębia we własnych sprawach. Więc filmowcy robią filmy o sobie – i to są filmy silne, wyraziste, jak chociażby „Body/Ciało” Szumowskiej; mam jednak wrażenie, że nam potrzebne są filmy o nas. Które byłyby kluczem do obecnej rzeczywistości, pokazywały racje jednej i drugiej strony. Czekam na film polityczny.
 

Będzie „Smoleńsk” Krauzego.

Nie widziałem, więc nie chcę się wypowiadać. Natomiast rozumiem, że kino boi się politycznego tematu: jest tak obecny w mediach, że co tu jeszcze dodawać? Kto będzie chciał to oglądać? Kiedyś to w kinie odbywała się polityczna rozmowa. Można było liczyć, że obrazy naszych filmów przemkną się przez cenzurę i że widzowie przyjdą do kina, bo rozumieją, co chcemy przez nie powiedzieć.

Powiem tu ważną dla mnie rzecz: jest zasadnicza różnica między percepcją filmu w kinie i percepcją filmu w telefonie. Chodzi mi o tchnienie widowni: śmiech, zaskoczenie, zniechęcenie. W kinie wiem, czy społeczeństwo chce, czy nie chce, lubi czy nie lubi, jest za czy przeciw. A film przeniesiony do telewizji staje się rozrywką samotnika. Nie ma dyscypliny odbioru, nie ma pewności, że został obejrzany w całości, a początek zrymował się z końcem… Taki widz zazwyczaj nie ogląda, tylko się gapi, żeby odwrócić uwagę od obowiązków albo kłopotów. Już lepiej głaskać kota albo psa – to zajęcie o wiele bardziej humanistyczne niż oglądanie filmów w telewizji.
 

Jest jakiś film, którego Pan nie zrobił i do dziś żałuje?

Jest ich dużo, w tym pewnie z dziesięć zrobili za mnie koledzy. Zaczynając od „Przedwiośnia” Żeromskiego po „Za co?” Tołstoja. Część uniemożliwiła mi cenzura. Ale wiedziałem, w jakich czasach żyję. Wiedziałem, że muszę podjąć decyzję: albo się obrażam – i wtedy nie ma się co zajmować filmem, tylko trzeba się zająć obrażaniem – albo robię coś innego. Więc robiłem „Brzezinę” czy „Panny z Wilka”, reżyserowałem spektakle teatralne – i dzięki temu mogłem pokazać się widowni z innej strony.
 

Śnią się Panu te niezrobione filmy?

Nic mi się nie śni. Nic. A jeżeli nawet się śni, to nie pamiętam.
 

Może wracają do Pana chociaż wspomnienia, które wcześniej były zatarte? Dzieciństwo, rodzice…

Wracałyby pewnie, gdybym im dał większą szansę. A ja jestem ciągle zajęty i odkładam je na później.
 

W Pana autobiografii sporo takich plastycznych obrazów z dzieciństwa.

Pisanie uwolniło mnie od nich. Kiedy coś jest zamknięte w słowa, opowiadane drugi-trzeci raz tak samo, ma szansę się oddalić. (Do pokoju wbiega pies.) A to jest Fruzia. Starutka, już zęby straciła. Słodziutki piesek, tylko samotny – kolega mu odszedł. Mieliśmy dużego białego psa, ale chorował na serce i pożegnał się z nami. Myślimy, żeby wziąć drugiego. Też kundla, są fajniejsze. Więcej rozmawiają z człowiekiem. Ma pani jeszcze jakieś dobre pytania?
 

Gdyby Pan nie musiał brać pod uwagę żadnych oczekiwań, to jaki film by Pan zrobił?

To nie tak, że przestępuję z nogi na nogę, bo nie widzę tematu, który by widownia zaakceptowała. Szukam filmu dla siebie, ale takiego, którego nikt za mnie nie opowie. Dopiero wtedy się zabieram do roboty, gdy wiem, że nikt inny się w tej sprawie nie ruszy.
Jak mówiłem, cała trudność w tym, że gdy polityka toczy się w sferze wolności – a na razie jeszcze ta sfera u nas istnieje – film nie może odegrać większej roli. Chyba że… Gdybym miał wsparcie kolegów-scenarzystów, gdyby żył Aleksander Ścibor-Rylski… Dziś nie mam nikogo, z kim mógłbym się wdać w taką przygodę. Ale może nie muszę robić takiego filmu? Może mógłbym zrobić jakiś film bezinteresowny?
 

O to właśnie pytam.

No tak, przecież nie podpisałem dożywotniej umowy na kino polityczne. Pilnie obserwuję także obyczajowość – jak ona się zmienia. Chciałbym zrobić film o tym, czym żyją młodzi ludzie: czego chcą, czy zostaną, czy uciekną, czy wrócą… To pytania, na które chętnie bym udzielił odpowiedzi. Dlatego zaraz po jubileuszu wracam do szkoły mojego imienia, prowadzonej przez Wojciecha Marczewskiego. Zobaczę, jakie studenci mi zrobili etiudy, co do mnie chcą powiedzieć. Może mi się uda coś przybliżyć.
 

Chce Pan zrobić współczesnych „Niewinnych czarodziei”?

Wie pani, to ciekawe: „Niewinnych czarodziei” napisał Jerzy Andrzejewski – wydawałoby się, że autor „Popiołu i diamentu” powinien iść dalej po tej linii, a tu nagle napisał nowelę o młodzieży i namówił mnie, żeby ją nakręcić. Wtedy zaczynały powstawać filmy – mój, Skolimowskiego, Polańskiego – które przeciwstawiały się sytuacji politycznej za pomocą nowej obyczajowości, muzyki, mody. I tych filmów władza bała się najbardziej. Czuła, że młodzi idą w zupełnie innym kierunku, że żyją swoim życiem i już od tego nie odstąpią.
Wtedy porozumiewaliśmy się z widownią nad głowami władzy, byliśmy odrębną wspólnotą. Dziś tego nie ma, ale może trzeba jeszcze chwilę poczekać, żeby się wyklarowało.

Chciałbym zobaczyć, jak ten KOD wyłoni z siebie polityków, którzy skutecznie przeciwstawią się „dobrej zmianie”. Na to czekam. Ładne zakończenie?
 

Nie, bo jeszcze o jedno chciałam spytać: czy któraś z tych szabli na ścianie to szabla Pana ojca?

Szabla ojca wisi tam, pokażę pani.
 

Czyli odkopał ją Pan w końcu?

Właśnie nie. W 1939 r., żeby nie oddać jej Niemcom, zakopałem ją w rowie przeciwlotniczym na podwórzu domu oficerskiego w Radomiu, gdzie wtedy mieszkaliśmy. Długo nie było szansy jej odkopać: najpierw tam byli kwaterowani Niemcy, potem Sowieci, potem polskie wojsko. W końcu, gdy powstawał na tym podwórzu nowy budynek, wykopano bryłę ziemi. W środku była szabla. Zobaczył ją mieszkający w naszym domu oficer, zabrał i powiesił na ścianie. I kiedy parę lat temu odsłaniano tablicę pamięci mego ojca, podeszła do mnie córka tego oficera, podała mi szablę i powiedziała: „To chyba pana”. Taki głos zza grobu. Choć z ojcem, którego zamordowano w Charkowie, pożegnałem się już wcześniej, filmem „Katyń”.
©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2016