Prawda dla reportera

Mariusz Szczygieł: O polską szkołę reportażu jestem spokojny. Może dlatego, że sam nie mam nic na sumieniu.

20.09.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Wojciech Grzędziński dla „TP”
/ Fot. Wojciech Grzędziński dla „TP”

MARIUSZ SZCZYGIEŁ: Włączone? Mogę już mówić?

Ja też zawsze nagrywam, bo mam niebezpieczną pokusę przetwarzania tego, co usłyszałem. Mój mózg natychmiast przerabia czyjąś wypowiedź na jeszcze lepszą. Jestem typem anegdociarza, więc muszę mieć opowieści przednie. O ile rzecz dotyczy anegdoty przy winie, wszystko w porządku. Ale jeśli w grę wchodzi reportaż – to niedopuszczalne.

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Czy rzeczywiście w polskim reportażu niedopuszczalne? Pomówmy o tym z punktu widzenia czytelników. Denerwują Pana czasami?

Do głowy by mi coś takiego nie przyszło! Raczej jestem im wdzięczny, gdy np. znajdą w mojej książce temat do rozwinięcia. Uwielbiam dostawać maile od czytelników!

A dostał Pan już – po majowej premierze „Gottlandu” za Oceanem – maila od jakiegoś amerykańskiego czytelnika?

Nie dostałem. Pewnie dlatego, że amerykańskie wydawnictwo nie zamieściło adresu mojej strony internetowej.

Zamieściło za to na okładce zdanie: „W większości prawdziwe historie z połowy Czechosłowacji”. To ja się teraz wcielę w amerykańskiego czytelnika: „Szanowny Panie Szczygieł, które są prawdziwe, a które zmyślone?”.

Ani jedna nie jest zmyślona – nigdy bym sobie na to nie pozwolił!

To skąd to zdanie?

Uparł się na nie amerykański wydawca. Wynika z pragmatyzmu – to za chwilę będzie też dotyczyło wydawców polskich. Oni się po prostu panicznie boją procesów. Gdy zobaczyli nieprawdopodobną liczbę wypowiedzi i bohaterów, spytali, czy mogę od tych wszystkich osób otrzymać na piśmie potwierdzenia, że powiedziały to, co powiedziały. Powiedziałem, że nie mogę, bo książka powstała między 2001 a 2006 r. i wiele z wypowiadających się osób już nie żyje.

Czytelnika te zawiłości nie muszą interesować. On kombinuje: skoro „w większości prawdziwe”, to każda może być i prawdziwa, i nieprawdziwa.
Powiedziałem, że się nie zgadzam. Wydawnictwo stwierdziło, że się w tej sytuacji zastanowi, czy w ogóle książkę wydać.

Wahał się Pan?

Tak, tym bardziej że oni zrobili jeszcze jeden amerykański idiotyzm, już przez pana cytowany – że historie dotyczą „połowy Czechosłowacji”. Czytelnik amerykański może nie wiedzieć, co to jest ta Czechosłowacja, może nie zdawać sobie sprawy, że ona nie istnieje, a tu na dodatek „połowa Czechosłowacji”! Były więc przepychanki, ale ja nie jestem kimś, kto stawia sprawy na ostrzu noża.

Książkę bierze jednak do ręki John Johnson z Kalifornii, na którym Panu chyba też jakoś zależy, i…

Najbardziej mi zależało, żeby tę książkę przeczytał mój ulubiony pisarz anglojęzyczny – Julian Barnes. Przeczytał.

Pytał, co jest zmyślone?

W ogóle! Napisał recenzję w „Guardianie”, uznając „Gottland” za książkę roku.
Wracając do okładki: chciałbym porozmawiać z Catem Stevensem, który teraz nazywa się Yusuf Islam. A jak to mogę osiągnąć, jeśli on niczego mojego nie przeczyta? Gdy weźmie do ręki tłumaczenie „Gottlandu”, jest maleńka szansa. Tak, bardzo mi zależało na tym amerykańskim wydaniu, więc poszedłem na kompromis.

Pytam o tę okładkę, bo przez ostatnie lata było wokół polskiej literatury faktu kilka afer, a wszystkie mniej lub bardziej podkopywały zaufanie do reporterów. Za każdym razem pojawiało się pytanie: czy twórcy polskiej szkoły reportażu nie kładą na ołtarzu literackości innych ważnych rzeczy?

Te spory to naprawdę nic nowego. Odbywały się przez niemal cały XX wiek!

Wszystko z polską literaturą faktu OK?

Jestem spokojny. Może dlatego, że sam nie mam nic na sumieniu.

Pytam Pana jako przedstawiciela tej szkoły. Wydaje Pan antologie, uczy sztuki pisania studentów…

I mówię im: jeśli zastosujecie jakiś literacki trick, zróbcie tak jak Wojciech Jagielski w jednej ze swoich książek, wprowadzając półfikcyjną postać, złożoną z kilku prawdziwych – informujcie o tym czytelnika!

Andrzej Muszyński wydał niedawno książkę „Cyklon” o Birmie, a birmanista Michał Lubina opublikował recenzję, wytykając autorowi kilkadziesiąt błędów rzeczowych. „Literatura faktu nie może wyglądać tak, że co drugi fakt jest błędem” – napisał. Jest problem?

Jest, a polega na tym, że z tego, co wiem, Andrzej Muszyński nie dał swojej książki do przeczytania żadnemu fachowcowi. To bardzo utalentowany chłopak, jeden z najbardziej utalentowanych z naszej szkoły. Popełnił sztubacki błąd.

Odpowiadając na zarzuty napisał, że bardziej niż to, ilu wejdzie ludzi do birmańskiego parlamentu, elektryzuje go „obraz naćpanego chłopca-żołnierza z betelem w ustach i nogawkami za długich spodni pod palcami”.

Ale to nas nie zwalnia z tego, by podawać prawdziwe cyfry, nazwy i nazwiska! Pojechaliśmy 17 lat temu z Wojciechem Tochmanem do Starachowic, chcąc opisać aferę lokalnych działaczy SLD. Jednym z elementów afery było to, że na śmietniku niedaleko komendy znaleziono 15 – tak przynajmniej wyliczyła lokalna gazeta – należących do policjantów notesów z danymi ludzi. Napisałem o tych notesach. „A skąd wiesz, że 15?” – zapytał Wojtek. Na moją odpowiedź, że przeczytałem w lokalnej gazecie, krzyknął: „Dzwoniłeś do tego dziennikarza? Nie? Weryfikowałeś tę informację? Nie? To jakim prawem piszesz takie rzeczy w naszym wspólnym tekście? Napiszemy po prostu »notesy«”. Może dlatego Tochman miał w życiu tylko jedno sprostowanie. Dotyczyło ceny perfum.

Muszyński napisał, że merytoryczne kwestie, które podniósł Lubina, mają dla niego trzeciorzędne znaczenie.

Mnie się ta odpowiedź nie podoba. Owszem, reporter ma prawo do wrażeń, do swojego opisu rzeczywistości. Może napisać czystą reporterską impresję, nie podając żadnych faktów.

W wielu fragmentach to robi. I te części są dość powszechnie chwalone, nawet przez wspomnianego birmanistę.

Powtarzam – nie zwalnia to z obowiązku sprawdzania faktów. Wierzę, że wyciągnie z całego zamieszania lekcję.

No właśnie: lekcja. W 2010 r. była afera wokół książki „Kapuściński non-fiction” Artura Domosławskiego. Domosławski opisał, jak Kapuściński kreował rzeczywistość, czy wręcz zmyślał. Obrońcy słynnego reportera mówili, że szczegóły mają niewielkie znaczenie: liczy się prawda przez duże „P”.

W ogóle się z tym nie zgadzam! Nie byłem wtedy po żadnej stronie sporu. Uważam, że ważna jest i prawda faktu, i to, co pan nazywa prawdą przez duże „P”.

Kapuściński np. pisał w „Hebanie”, że ryby w jeziorze były spasione, bo żywiły się ofiarami Amina, krwawego dyktatora Ugandy.
Chyba nie pisał tego wprost.

„To jezioro nie znało dawniej takich spasionych, wielkich ryb. A wszyscy wiedzieli, że siepacze Amina od dawna wrzucają do jeziora ciała swoich ofiar. I że żywią się nimi krokodyle i mięsożerne ryby”.

Reportaż jest funkcją miejsca i czasu. Kapuściński spotykał tam ludzi, którzy mieli swoje legendy, wierzenia. On pisze o panującej famie.

Nie jest to do końca jasne. Kapuściński pisał też w „Cesarzu” o Hajle Sellasje jako analfabecie.

Może czerpał informacje od przeciwników Sellasjego? Rozmawiał przecież z ludźmi opozycji. Nie chce mi się wierzyć, na ile go znałem, żeby nie potrafił zrobić użytku z dobrodziejstwa informacji. Gdyby miał dostęp do innych – skorzystałby z nich.
Chociaż reporter ma prawo do osobistego widzenia historii. Pan może mi się wydać przystojny. A dla mojej koleżanki będzie pan brzydki jak diabeł. Kto ma rację?

Pan! Zapytam inaczej: nie było Panu przykro po tej książce?

Było, ale nie z powodu tego „zmyślania”. Miałem żal do Artura, iż rzekoma kochanka Kapuścińskiego jest anonimowa, a jego żona ma nazwisko, twarz i adres…
Zaniepokoiło mnie też, jaki będzie teraz odbiór literatury faktu. Musimy się jeszcze bardziej starać. Żeby czytelnik miał jasność, co jest faktem, a co np. logiczną fantazją.

To spróbujmy spisać krótki kontrakt z czytelnikiem. Jedna realna historia w trzech postaciach? Albo odwrotnie?

Tak niektórzy robią.

Pan?

Nigdy. Choć uważam, że to w porządku, o ile poinformuje się czytelnika. W ogóle reporter może robić dokładnie wszystko, co robi pisarz. Pod jednym warunkiem: nie może pisać historii zmyślonych. A jeśli coś chce zmyślić, czytelnik musi o tym wiedzieć.

Wańkowicz, który spierał się z Krzysztofem Kąkolewskim o granice reportażu, nie informował. Np. łącząc kilka postaci w jedną.

Nie informował. Ten stary nudziarz (śmiech), którego nie jestem w stanie czytać, stworzył szkołę reportażu, z którą się nie zgadzam.

Zmiana języka bohatera? Znowu Kapuściński i „Cesarz”. Czytelnik ma prawo wiedzieć o takiej ingerencji?
Bohaterowie opowiadali Kapuścińskiemu w obcym mu języku. Musiał znaleźć dla niego ekwiwalent. I znalazł – w języku barokowym, z Paska, o czym zresztą mówił.

Pan też, pisząc o Czechach, słucha ludzi mówiących w obcym języku.

I mam nadzieję, że potrafię ich styl odtworzyć. Choć nie wiem, czy mam wystarczająco dobre ucho. Ale zgoda: język nie powinien zbytnio ulec zmianie. Z drugiej strony pamiętajmy, że słowa bohatera i tak ulegają zgęszczeniu.
„Panie Zenonie – powiedziałem kiedyś swojemu bohaterowi, chcąc go przygotować na skróty – teraz to mi pan dał zadanie literackie”. „Ja, literackie?” – spytał pan Zenon. „Pan mi mówił godzinę, a ja będę to musiał w dziesięciu zdaniach zgęścić”. Musimy to robić.
Miałem kiedyś taki przypadek…

Pan jak Szwejk – na wszystko ma historię.

„Szwejku, ciągle przytaczacie przykłady, ale ostrzegam was, że ze mną żartów nie ma!” – mówił porucznik Lukasz. Reportaż przecież na tym polega. „Chodźcie, opowiem wam coś. Gdzie ja nie byłem i kogo nie spotkałem” – mówimy naszym czytelnikom.
Na potrzeby książki „Zrób sobie raj” przeprowadziłem casting na wierzącego Czecha. Chciałem się dowiedzieć, jak mu się żyje w kraju, w którym większość nie wierzy. Wybrałem pewnego policjanta, odbyłem z nim rozmowę, a następnie zrobiłem z niej monolog. Zauważyłem, że mówiąc o wierze wśród niewierzących, używa środków stylistycznych, które stosuje ukryty homoseksualista. Szło mniej więcej tak: „To było coś, o czym tacie mogłem powiedzieć dopiero na łożu śmierci. Mama nie wie do dzisiaj, choć może się domyślać”. Postanowiłem napisać to tak, by czytelnik myślał na początku, że chodzi nie o lęk przed zdemaskowaniem wiary, ale o obawy geja. Dopiero po jakimś czasie orientujemy się, że wiara w Boga może być dla kogoś tabu.
Zawsze żeby być w porządku wobec swoich bohaterów, nawet zanim tekst ukaże się w Polsce, wysyłam im przed drukiem tłumaczenie czeskie. Policjant przeczytał i powiedział, że mówił zupełnie inaczej, w innej kolejności, choć wszystko w moim tekście jest prawdą. I że mu się to podoba. Wyjaśniłem mu: napisałem to tak, aby przytrzymać uwagę czytelnika.
Reportaż to rzeźba człowieka, która przecież każdemu twórcy wyjdzie inaczej, choć będą odwzorowywać tę samą postać. To jest właśnie „kłamstwo formy”, które nie jest kłamstwem! Tłumaczę to, by kolejni krytycy, tacy jak Adrian Stachowski w „TP”, wiedzieli, na czym ta specyfika pisania polega.

Stachowski zapewne to wie. Pisząc dwa tygodnie temu prześmiewczy tekst o polskiej szkole reportażu, cytował całkiem poważne głosy. Np. prof. Wolnego-Zmorzyńskiego, znanego badacza polskiego reportażu: „Wielu reporterów, z którymi rozmawiałem, przyznało mi się, że przekłamuje, by lepiej uwydatnić temat i opisywany problem”.

Można dobrze uwydatniać, nie zmyślając!

W „Dużym Formacie” była niedawno rozmowa z Hanną Krall, Wojciechem Tochmanem i Panem – z okazji książki, którą przygotowaliście Panowie o swojej mistrzyni. Pojawia się pytanie o prawdziwość opisywanych historii. Tochman odpowiada, że nie zmyśla, Krall podobnie, a Pan…

Nie wiem, dlaczego pani Hania tak odpowiada, bo dwa razy zmyśliła! W „Królu kier” swojej bohaterce Izoldzie dała krótszy płaszcz, niż miała w rzeczywistości. Dała jej też ładniejszą torebkę, zamiast tej prawdziwej, ze świńskiej skóry, nie dość jak na tę postać wytwornej.

A Pan mówi: „Moja prawda, raz na ruski rok, bywa lekko upozowana. Ale to nadal prawda”.

To prawda – nadal prawda.

Pewnie więc spór dotyczy tego, co kto uważa za prawdę. Weźmy Pana reportaż „Film się musi kręcić”. Dwie historie: Jana Palacha, studenta, który w 1969 r. dokonał samospalenia w proteście przeciw inwazji na Czechosłowację, i Zdenka Adamca – alterglobalisty, który podobną śmierć wybrał w 2003 r. Z początku widzimy małego Zdenka – pomiatanego przez rówieśników, niecierpiącego piłki nożnej. „Gdy widzi, że piłka leci, i on ma ją odkopać, czuje, jak robi mu się słabo” – pisze Pan. Dla czytelnika to scena ważna – będzie w dorosłym Zdenku widział tego małego, przerażonego lecącą piłką chłopca. Ale później zacznie się zastanawiać: skąd reporter wie, jak mały Zdenek czuł się, gdy leciała do niego ta cholerna piłka?

Opisałem moje intymne przeżycie.

Pana?

Moje w tym sensie, że wyprowadzone z własnych doświadczeń z dzieciństwa. Kiedy byłem w Czechach, mówiono mi o nim wiele. Że słabo grał w piłkę, że nie chciał chodzić na WF, że mama usiłowała mu załatwić zwolnienie. Zrobiłem dużą dokumentację tej historii. I przypomniałem sobie siebie z dzieciństwa. To moment mojego całkowitego utożsamienia się z bohaterem.

Inny reporter by napisał tak: „Tego już się nie dowiemy, ale być może Zdenkowi robi się słabo, gdy w jego kierunku leci piłka”.

Manieryczne.

Może bardziej prawdziwe? Może czytelnik takiej wersji by sobie życzył?

Każdy reporter musi być wyposażony w coś, co się nazywa „niezbędność wyobraźni”. To jest wyobraźnia potrzebna, by nie mając wystarczającej wiedzy – stworzyć scenę w jej najbardziej prawdopodobnym zarysie.

Tyle że ta niezbędna wyobraźnia posłuży jednemu autorowi do…

…do nieustannego kłamania, a innemu do tego, by stworzyć jedną scenkę w książce. Ja tego bohatera naprawdę przeżyłem osobiście. Nie byłem tylko gruby – reszta się zgadza.

Są jeszcze podobne momenty w „Gottlandzie”?

Nie, ale opowiem o innym przypadku – z książki „Zrób sobie raj”. Rozmawiając z bohaterem, nakłoniłem go, by wypowiedział pewne zdanie.
To facet, który przez kilka lat nie odebrał urny z prochami własnej matki, chcąc ją w ten sposób symbolicznie ukarać za jej nadopiekuńczość. Znowu: bardzo tego bohatera rozumiałem. I pojawia się tam zdanie, którego reporter z powodów osobistych w tekście napisać nie mógł. Zacytuję, mając nadzieję, że moja mama nie trafi na ten numer „TP”.

Proszę bardzo.

„Najgorsze, co się może przytrafić człowiekowi w życiu, to własna matka”.

Jak Pan go skłonił do wypowiedzenia tego zdania?

Są różne metody (śmiech). Np. „Wie pan, jak przyglądam się życiu ludzi, to różne rzeczy ich spotykają, ale jak pan teraz mówi o tej swojej matce, to ja się zastanawiam: czy to aby nie najgorsza rzecz, jaka nas w życiu spotyka?”. A on: „Z ust mi pan to wyjął!”.
Są reporterzy, którzy traktują swoje teksty jako protokoły zdarzeń. Wydaje im się, że w ogóle w nic nie ingerują. A przecież zawsze jest jakaś ingerencja. Choćby przez to, że nigdy nie wybieramy 100 proc. materiału.

Rzecz w tym, co wie o naszych zabiegach czytelnik, czego się tylko domyśla, a czego wiedzieć nie może. I jedni powiedzą: to odpowiedzialność autora. Inni – Pan zdaje się być w tej grupie – że jeśli czytelnik nie „wyczuwa konwencji”, to jego problem.

Nie, ja tylko wierzę, że czytelnik da mi kredyt zaufania. Uwierzy, że opisywane przeze mnie historie są prawdziwe lub najbardziej prawdopodobne w swoim zarysie. Z jednym zastrzeżeniem: w moim przypadku te „domyślenia” to jakieś drobiazgi, które zdarzają się raz na książkę.

Wróćmy do kontraktu reporter–czytelnik. Dałoby się go spisać?

Byłoby to ciekawe.

„Dostawca reportażu zobowiązuje się do pisania prawdy i tylko prawdy”. Na razie pewnie wszyscy się zgodzą. Ale Pan dodaje: „Lub jej najbardziej uprawdopodobnionej wersji”.

Dodałbym jeszcze: „Powinien pamiętać, że każda prawda wymaga formy, a każda forma deformuje treść”. I dalej: „Dostawca zobowiązuje się do wyraźnego poinformowania czytelnika, że do jakiejś prawdy nie mógł dotrzeć”.

To sceną ze Zdenkiem wyjechał Pan poza paragraf.

To jeszcze krócej i ogólniej: „Reporter zobowiązuje się do pisania prawdy lub czasem prawdy upozowanej”.

Pewnie nie wszyscy by to podpisali. Pomówmy jeszcze o emocjach czytelnika. Zacytuję Panu wrażenia jednego z nich po przeczytaniu pewnego drastycznego reportażu sprzed lat: „Przeczytałem może jedną trzecią. Ten reportaż nie mógł zostawić śladu. »Ślad« ma w swoim brzmieniu coś lekkiego, powiedziałbym – zmywalnego. To nie jest słowo adekwatne do materii, którą opisywała autorka. Ten tekst to był gwałt. Dalej nie mogłem go czytać, a nie wiedziałem, jak mam teraz zasnąć”.

To ja napisałem!

Pan-czytelnik reportażu sprzed dekad. Tekst opowiadał o dzieciobójczyni. Między innymi na jego podstawie napisał Pan dwa lata temu reportaż o tej samej kobiecie, Ewie T., odkrywając, że po odbyciu kary jest nauczycielką i ekspertką MEN, i we wstępie dzieląc się emocjami z lektury dawnego tekstu. Pod Pana tekstem na forum „GW” były bardzo podobne wpisy: ludzie nie mogli przez to przebrnąć z powodu drastyczności. Myśli Pan o emocjach czytelników?

Ja lekturę dawnego reportażu Barbary Seidler przeżyłem bardzo i rzeczywiście – o czym też napisałem – upiłem się z jej powodu winem.
Tak, myślę o emocjach czytelnika. Dlatego też tym wstępem chciałem uprzedzić go, że on zaraz w moim tekście znajdzie rzeczy jeszcze gorsze. Reportaż czasem musi boleć, jak mawia reporter Włodzimierz Nowak.

Ten gatunek żywi się dramatem, to jasne. Najbardziej zostają w pamięci dramaty dzieci. Jest Pan autorem „Antologii polskiego reportażu XX wieku”, której pierwszy tom otwiera tekst Janusza Korczaka o biedzie i wykluczeniu. Zastanawiałem się, jak Korczak opisałby dramaty z dziećmi w rolach głównych.

Pewnie nie byłby tak dosadny. Więcej byłoby opisów – jak wyglądała droga, dom, pokoje. Teraz takie opisy często nie mają sensu: znamy przecież świat dzięki telewizji.
Z drugiej strony Korczak ma wiele wspólnego ze współczesnymi reporterami. Choćby z Tochmanem, który wyznaje zasadę: im mniej naciskasz na rozmówców, tym więcej możesz uzyskać. Korczak we wspomnianym tekście nie zadaje biednym pytań – powiedzą mu tylko to, co chcą. To tak jak Tochman relacjonujący dramat zgwałconych kobiet w byłej Jugosławii, których ani razu nie pyta o gwałt.
W dzisiejszym reportażu dużo jest miejsca na drastyczność, ale też nie przesadzajmy – subtelność nie należy do przeszłości. W „Jakbyś kamień jadła” Tochmana kobiety rozmawiają o swoich zmarłych mężach przy uprawie papryki, używając do wspomnień tylko numerów butów i koszul. I w gardle ściska: to jeden z najmocniejszych momentów w polskim reportażu od lat.
Są też ewidentne różnice: kiedyś reporterzy byli bardziej dydaktyczni, tłumaczyli, jak ma wyglądać świat.

Dzisiaj mają – co Pan powtarza – nie być publicystami. Ale bywają kryptopublicystami, bo sam sposób opowiedzenia historii nakierowuje nieraz na tezę. Poza tym co głośniejsze teksty komentują po publikacji w mediach. Pan po reportażu o Ewie T. mówił np., że „my Polacy często mamy tendencje do autorytaryzmu, ale sami przed sobą to ukrywamy, nowy Hitler może pojawić się zawsze”.

Zabrałem głos już bardziej jako dziennikarz, przymuszony okolicznościami. Tak naprawdę chcę mieć czyste fabularne historie. Oczywiście w tej fabule jest miejsce na świadome żonglowanie obrazkami, by uzyskać jakiś efekt.
Swoją drogą, polski reportaż rzeczywiście idzie w tę stronę: w jakiś sposób się eseizuje, publicyzuje. Ale ja tak pisać nie chcę.

A jak się zmieniła relacja czytelnik–reporter przez dziesięciolecia? Kiedyś reporter mógł po dwóch tygodniach dostać list. Teraz po pięciu minutach może przeczytać: „Szczygieł, ty…”.

Albo poprawić mi błąd, co już jest fajne! Dziś wszystko może być zweryfikowane natychmiast. Reporter musi pamiętać, że nie jest depozytariuszem prawdy na dany temat.

To lepiej?

Lepiej, choć – znowu – musimy się bardziej pilnować. Zalecam więc pilność!

Zwłaszcza że pojawiają się i takie wpisy, jak ten o Pana bohaterce: „Ja wiem, że trzeba o tym mówić, ale trzeba też coś z tym g... chodzącym po tym świecie robić”.

W jakimś stopniu reporter odpowiada za to, co niestabilny czytelnik może zrobić. Bohaterce mojego reportażu przysyłano do domu sznurówki, żeby się na nich powiesiła. Przypomnę, że chłopiec, którego zakatowała, zmarł, bo nie potrafił odpowiedzieć na jej pytanie: „Co masz zrobić, żeby założyć nowe sznurowadła?”.
Z drugiej strony, gdybyśmy się takich wpisów i reakcji czytelników obawiali, nie powstałby żaden tekst!

W październiku premiera trzeciego tomu „Antologii” – kolejne 50 reportaży twórców XX wieku. Jakieś zaskoczenia?

Dam dwa przykłady. Pierwszy to odkrycie Wiktora Osiatyńskiego jako świetnego reportera. Drugi: Ewa Szumańska, „młoda lekarka”, wieloletnia autorka „Tygodnika”. Powiem panu, o czym nikt nie pamięta – poza mną i Józefą Hennelową – że Szumańska była wybitną reporterką. I całkowitym przeciwieństwem Kapuścińskiego. On uważał, że trzeba się jak najwięcej naczytać o danym kraju, zanim się o nim napisze. Szumańska nie robiła żadnego researchu, nie weryfikowała swoich obserwacji. Nazywam ją „reporterką przeczuć”.

Czego nowego dowiedział się Pan o Hannie Krall, pisząc o niej książkę i przeglądając szuflady w jej domu?

Że nie traktuje siebie jako normalnej osoby. Raczej jako medium. Są tacy, którzy uważają, że potrafią rozmawiać z duchami. Inni twierdzą, że przepowiadają przyszłość. A Hanna Krall uważa, że przez nią przeszedł cały XX wiek, co nakłada na nią obowiązek zapisywania. Dowiedziałem się tego, gdy zobaczyłem w jej domu to całe mnóstwo zapisanych papierzysk, karteczek.

Pan tak te szuflady szabrował w jej obecności?

Tak, co było trudne, bo – tutaj pewnie pani Hania mnie zabije – ona ma ADHD. Od razu pokazywała mi sto innych rzeczy, ważniejszych. „Tutaj mam coś jeszcze, niech pan tamto zostawi”. Potem przekomarzanie: co ona uważa za ważne, a co według mnie było psu na budę. Ale żadna zapisana przez Krall karteczka nie jest psu na budę. „Zapisałam, żeby było zapisane” – to jest jej wręcz talmudyczna odpowiedź. Dla Hanny Krall, która okupację spędziła z zeszytem, w którym zapisywała własną powieść, zeszyt i długopis jest czymś magicznym.

Gdyby nie spotkał Pan 26 lat temu Hanny Krall…

Gdybym jej nie spotkał i – co równie ważne – gdybym nie przeczytał jej książek, to pisałbym gorzej i zupełnie bez wdzięku. Nie dowiedziałbym się, jak ważna w tekście jest forma.

Jako swoje mistrzynie wymienia Pan Krall i Małgorzatę Szejnert. Dzisiaj to Pan jest mistrzem dla wielu młodych. Nie boi się Pan im mówić, że raz na ruski rok mogą „upozować prawdę”? Co jeśli oni – słysząc to – postanowią, dajmy na to, trzy razy w roku z prawdą się zupełnie rozstać?

Nie postanowią, bo nie są idiotami. Ja im to zresztą tłumaczę do usranej śmierci: co to znaczy „pozować”, co wolno, a co nie.

To mi Pan zadał literackie zadanie.

Jakie?

Zagęścić Pana rozbudowane wypowiedzi.

Współczuję. ©℗

MARIUSZ SZCZYGIEŁ jest reporterem związanym z „Dużym Formatem”, założycielem Fundacji Instytut Reportażu. Autor m.in. zbiorów „Niedziela, która zdarzyła się w środę” (1996) i „Gottland” (2006), za który otrzymał m.in. Nike Czytelników oraz Nagrodę im. Beaty Pawlak. Pomysłodawca i redaktor zbioru „100/XX. Antologia polskiego reportażu XX wieku”, którego trzeci tom ukaże się nakładem Wydawnictwa Czarne w październiku. 


CZYTAJ TAKŻE:

O polskiej szkole reportażu pisał Adrian Stachowski w „TP” 37/2015.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2015